Spis treści Karta redakcyjna Dedykacja 1. Na fałszywych papierach. Dziadek Promienisty 2. Matka Zofia. W Inflantach 3. Bunt. Ucieczka 4. Siostra miłosierdzia. Iłłakowicz jest kobietą 5. Iłła srebrna 6. Śmierć prezydenta 7. Na służbie. U Marszałka 8. Pliszka w jaskini lwa 9. W Klużu. Obca 10. Powrót. Bezdomna 11. Na Gajowej. Anna Karenin 12. Niech lepiej śnię. Poznań 1956 13. W ciemności Podziękowania Wykaz źródeł ilustracji Wybrana bibliografia Przypisy Redaktor prowadzący ADAM PLUSZKA Korekta GRZEGORZ BOGDAŁ, JAN JAROSZUK Projekt okładki, opracowanie graficzne i typograficzne ANNA POL Łamanie | manufaktu-ar.com Podczas pracy nad książką autorka korzystała ze stypendium Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego Copyright © by Joanna Frydryszak Copyright © by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2017 Warszawa 2017 Wydanie pierwsze ISBN 978-83-65780-55-3 Wydawnictwo Marginesy ul. Forteczna 1a 01-540 Warszawa tel. 48 22 839 91 27 e-mail: redakcja@marginesy.com.pl Konwersja: eLitera s.c. PAMI Ę CI MOJE J MAMY . Od czarnej słodyczy, jedwabnych snów dusza powstaje i tęskni znów, i wije wianki, i powrozy wije, i zarzuca je gwiazdom i księżycom na szyję; wychodzi z ciała na niebieski połów i wraca z siecią pełną ptaków i aniołów KAZIMIERA IŁŁAKOWICZÓWNA, POŁÓW . Fryburg, około 1907 roku. 1 NA FAŁ S Z YWY CH PAP I E RACH . DZ I AD E K P RO MI E NI S T Y „Urodziłam olbrzymkę!” – zapisała Barbara Iłłakowicz po wydaniu na świat swojej drugiej córki Kazimiery, która ważyła prawie pięć kilo. Czy nauczycielka języków i muzyki w Wilnie końca XIX wieku była szczęśliwa, rodząc dziecko żonatemu kochankowi? Przekazy rodzinne milczą na ten temat, ale mit tej miłości głosi, że choć zakazane, było to uczucie spełnione. Z tego związku już kilka lat wcześniej narodziła się córeczka Basia. Nie był to więc błahy romans, lecz trwająca latami relacja miłosna, która zaczęła się od spotkania w kościele młodej dziewczyny, śpiewającej w chórze, i mężczyzny w średnim wieku, szanowanego adwokata i ojca trójki dzieci. Barbara mieszkała w małym mieszkanku należącym do krewnych przy ulicy Sierockiej (dzisiaj Subocz), niedaleko Ostrej Bramy. Jej rodzina – jak przypuszczała poetka – wywodziła się z jeńców tatarskich osadzonych na Żmudzi. Dziadek Zygmunt Iłłakowicz, profesor języków na wileńskim uniwersytecie, przeżył załamanie, gdy po zdaniu bardzo trudnego egzaminu z sanskrytu nie dostał posady docenta, o którą się ubiegał, ponieważ otrzymał ją pewien Rosjanin łapówkarz. Popadł w melancholię, zdziwaczał i głosił, że nie należy kształcić dzieci, bo edukacja przynosi tylko zgryzoty. Kazimiera Iłłakowiczówna znała sześć języków, więc prawdopodobnie właśnie po nim odziedziczyła talent, twierdziła, że dziadek nauczył się o jeden język za dużo i dlatego zwariował, a opiekę nad ósemką dzieci przejęła nienadająca się do zarządzania babcia Kazimiera z Paszowskich. Skończyło się to sprzedażą majątku i przeprowadzką rodziny do Wilna. Matka poetki, Barbara, najmłodsza z sióstr, została wysłana do klasztornej szkoły średniej w bretońskim Rennes we Francji, gdzie nauczyła się niemieckiego, francuskiego, łaciny i greki, a że była uzdolniona także muzycznie, po powrocie została guwernantką na Witebszczyźnie. Tu się zaręczyła, a następnie straciła narzeczonego, Michała Stabrawskiego, gdy zachorował na gruźlicę. Jeden z braci Barbary – Jakub Iłłakowicz – potraktował dosłownie przestrogi ojca i po ukończeniu szkoły średniej utopił wszystkie podręczniki w Wilii na znak, że z nauką koniec, i został oficerem carskiej armii. Kazimiera Iłłakowiczówna miała przez całe życie kilka tajemnic. Niektóre z nich znali najbliżsi, o innych nie wiedział nikt. Największą zagadką była data jej urodzenia. Sama poetka podawała 1892 rok, zastrzegając, że jest to data orientacyjna, a prawdziwej nie zna, ponieważ na zachowanym akcie chrztu można odczytać jedynie datę wystawienia dokumentu – 19 lutego 1893 roku. I tak, na podstawie rozmaitych skojarzeń i domniemań, przez lata spekulacji podawano kilka dat, które nadal funkcjonują w obiegu, a każda z nich wydawała się równie prawdopodobna. Na tablicy pamiątkowej w krużganku kościoła Dominikanów w Poznaniu widnieje 1888 rok, co zrodziło hipotezę, że jest to data najpewniejsza, bo kto wie – może powierzona spowiednikowi? Ten sam rok wymienia również siostra Kazimiery w swoich wspomnieniach, co jeszcze bardziej uprawdopodobnia tę datę – z tego powodu uznawana była za niemal pewną. Gdzie indziej pojawia się także 1889 rok. Jednak jako najbezpieczniejsze przyjmuje się podawanie 1892 roku – tego, którym posługiwała się Iłłakowiczówna. Jest też trop zupełnie nieprawdopodobny – i to w miejscu, gdzie akurat spodziewalibyśmy się poznać prawdę: na cmentarzu. Na płycie nagrobnej poetki na Powązkach wyryto 1898 rok. Kto tak zdecydował, nie wiadomo. Straszny galimatias powodują te niepewne daty. Zostawmy więc na chwilę tajemnicę poetki, zanim ją odkryjemy. Zajmijmy się jej drugim sekretem: ojcem. W akcie chrztu zapisano, że jest córką Jakuba Iłłakowicza i jego żony Eugenii. Ale przecież Jakub to jej wuj, brat matki, ten sam, który utopił podręczniki w rzece. To niewinne fałszerstwo – jak nazywała owe machinacje Iłłakowiczówna – było wynikiem pragmatyzmu ze strony jej matki, która nie mogła podać nazwiska ojca dziecka, ponieważ był to mężczyzna żonaty. W tej sytuacji postanowiła ochronić córki przed napiętnowaniem społecznym: starszą córkę Basię „przypisała” rodzinie Wołków (kuzynce Barbarze i jej mężowi Gustawowi), a Kazimierę – bratu, który zgodził się ją adoptować. Ten moment zdecydował o rozłamie w więzi dziewczynek – dostały dwa różne nazwiska i różnych rodziców, a wszystkich nieprawdziwych. Przez całe lata, już w czasach, gdy Kazimiera Iłłakowiczówna stała się słynną poetką, powszechnie nie wiedziano, że ma siostrę. Sama nazywała ją czasem siostrą przyrodnią, aby nie prowokować dociekań. Barbara, jako kobieta dojrzała, pisała z goryczą: „Oficjalnie przestałyśmy być siostrami. Ten fałsz w naszych metrykach, a w rezultacie potrzeba podwójnej gry w życiu, odbiły się z czasem boleśnie na naszych wzajemnych stosunkach”. Dopiero w 1961 roku, sporządzając testament, Kazimiera Iłłakowiczówna wyjawia: Barbara jest moją rodzoną siostrą. Jako nieślubne dzieci Barbary Iłłakowiczówny i Klemensa Zana, zostałyśmy przypisane do dwóch wujów [...]. W końcu XIX wieku praktykowano nieraz takie ostatecznie niewinne fałszerstwa, żeby oszczędzić dzieciom wstydu z powodu ich pochodzenia [...] Mierziły mnie całe życie te fałszywe papiery i chcę dać świadectwo prawdzie. Powróćmy zatem do ojca poetki, skoro zdradziła nam, że był nim Klemens Zan, szanowany wileński adwokat, żonaty, ojciec trójki dzieci i syn słynnego Tomasza Zana zwanego Promienistym. W Wilnie pod koniec XIX wieku, gdy rodziła się jego wnuczka z nieślubnego łoża syna, Tomasz Zan (zredukowany w toku współczesnej edukacji do roli przyjaciela Adama Mickiewicza) był jeszcze pamiętany jako poeta i bohater narodowy, założyciel stowarzyszeń uniwersyteckich Promieniści i Towarzystwo Filomatów, prezes Zgromadzenia Filaretów, a w końcu syberyjski zesłaniec. To on odkrył Marylę Wereszczakównę, przywiózł do niej Mickiewicza, a potem podobno cierpiał, gdy para zakochała się w sobie bez pamięci. Jednak zawsze lojalny i zafascynowany Mickiewiczem, był oddanym posłańcem przekazującym listy pomiędzy ukochanymi. Określany przez biografów jako niezbyt stabilny psychicznie, o charakterze mistycznym i łagodnym, zapisał się w pamięci swych przyjaciół i uczniów jako wierny przyjaciel, obdarzony charyzmą, a także utalentowany poetycko, z zamiłowaniem do zabawy i łatwością do tworzenia trioletów – ośmiowierszowych strof, zwykle okolicznościowych, często dla pań budzących jego żywe uczucia (podobno licznie). Poznali się z Mickiewiczem na egzaminach wstępnych na uniwersytet w Wilnie (Zan wspominał, że był lepszy w matematyce i fizyce, ale Adam przerastał go bystrością i elokwencją). Rywalizowali ze sobą o stypendium; otrzymał je Mickiewicz, lecz przyznał, że udało się to dzięki protekcji krewnego. Przyjaźń połączyła ich od razu, zgodnie z późniejszą teorią Zana, że promienie (promionki) wytwarzane przez oczy dwojga ludzi stykają się i przecinają, a gdy na przecięciach stworzą okrąg, ludzie płci przeciwnej pokochają się, a tej samej – zaprzyjaźnią mocno. Okrąg między Zanem a Mickiewiczem musiał być doskonały, ponieważ przyjaźnili się mocno i serdecznie. „Wielka jama, gdzie nie ma Adama” – lubił powtarzać Zan. Kiedy w 1823 roku na rozkaz Mikołaja Nowosilcowa Zan został aresztowany wraz z innymi filomatami i oczekiwał na wyrok, przyszły go żegnać setki wilnian. A kiedy wziął całą winę na siebie, potwierdził tym swoją skłonność do poświęceń i wzbudził ogromny podziw. „Dał on próbę kochania” – napisał Mickiewicz w liście do innego ich przyjaciela, a niedługo potem uczynił Zana jednym z bohaterów III części Dziadów, który wygłasza kwestię: „Ja stałem na waszego towarzystwa czele, / Mam obowiązek cierpieć za was, przyjaciele”. Zan, skazany na zesłanie, trafił za Ural do Orenburga, gdzie dały znać o sobie kolejne jego talenty i wszechstronne zainteresowania: asystował w badaniach meteorologicznych Aleksandrowi von Humboldtowi, wybitnemu przyrodnikowi i geografowi, następnie zajął się geologią, badał złoża minerałów i opracowywał mapy Uralu. Kiedy wrócił na Wileńszczyznę, wśród witających bohatera – jak głosi narodowa legenda – czekała nie pierwszej już młodości panna Brygida Świętorzecka, która uklękła przed nim i wręczyła mu bukiet białych róż, a on w tej onieśmielającej sytuacji zapytał, czy zostanie jego żoną. Wersja rodzinna Zanów jest tylko trochę mniej romantyczna. Oto wracającemu do kraju Tomaszowi w powozie pękła oś. Podróżny, poszukując pomocy, dotarł do najbliższego dworu, którym był majątek Konstantynów, należący do Świętorzeckich. Drzwi otworzyła mu wcale nie podstarzała, tylko szesnastoletnia panna Brygida, która wkrótce została jego żoną i urodziła mu czterech synów, w tym Klemensa – ojca Kazimiery Iłłakowiczówny. Klemens, najmłodszy z dzieci, został adwokatem i jak ojciec całe życie spiskował przeciw rosyjskiemu zaborcy, i jak on organizował grupy młodzieży. Ożenił się z Bronisławą Moraczewską, lekką dewotką, z którą miał czworo dzieci (ostatnia córka Julia była rówieśnicą Kazimiery Iłłakowiczówny). O jego romansie z nauczycielką języków podobno wiedzieli wszyscy, żona jednak wolała udawać, że nie ma o tym pojęcia. W kwietniu 1889 roku Klemens Zan został znaleziony martwy, z raną postrzałową głowy, w pociągu jadącym z Białegostoku do Wilna. „Dziennik Poznański” poinformował następnego dnia, że radca prawny Towarzystwa Kolei Rosyjskich, syn Tomasza Zana, przyjaciela Mickiewicza, „wystrzałem z rewolweru pozbawił się życia” w pociągu pod Landwarowem, zostawiając żonę i czworo dzieci. Co najmniej jedna nieprawda znalazła się w tej notatce: Klemens zostawił szóstkę dzieci, w tym siostrę Kazimiery. Poza tym również przyczyna śmierci raczej została zmyślona – nikt ze znających Klemensa Zana nie uwierzył w samobójstwo. Przypuszczano, że został zastrzelony albo w związku z konspirowaniem w antycarskiej organizacji Ziemia i Wolność, albo z powodu działalności adwokackiej. A nie był to jedyny tajemniczy zgon w rodzinie: zwłoki zastrzelonego brata Abdona znaleziono na grobie ich ojca Tomasza Zana, drugi brat – chory psychicznie Wiktor – odebrał sobie życie. Postronni uważali, że Zanowie w pokoleniu Klemensa mieli skłonność do załamań psychicznych, a i biografowie Promienistego wskazują, że cierpiał on na zaburzenia psychiczne. Po latach, zaraz po tym, gdy się dowiedzą, kim był ich ojciec i że już nie żyje, Kazimiera i jej siostra jako nastolatki przyjadą z Inflant do Wilna na jego grób. Do tamtej pory dawano im jedynie do zrozumienia, że ich ojciec był bardzo złym człowiekiem. Kiedy dotarło do nich, co się kryje za tą opinią, postanowiły znaleźć na Rossie jego grób. Na płycie nagrobnej zobaczyły księgę zapisaną do połowy i metalowy wieniec ze srebrnymi liśćmi, który na mogile ukochanego złożyła matka dziewczynek. Iłłakowiczówna ukrywała przed światem swoje pochodzenie, ponieważ zgodnie z dziewiętnastowiecznymi normami jako nieślubne dziecko czuła się pohańbiona. Kilka razy w wierszach i prozie napomykała o „dziadku promienistym”, ale fakt, że była wnuczką słynnego Zana, najpewniej nie miał dla niej większego znaczenia, nie stanowił źródła dumy, a samą jego postać oceniała bardzo trzeźwo. W liście tłumaczyła siostrze Basi (która prawdopodobnie chciała przywrócić pamięć o słynnym dziadku), że już przed wojną nazwisko Tomasza Zana nie budziło żadnego zainteresowania. „Jeśli Tomasz Zan (senior) może być w jakikolwiek sposób zaliczony do rewolucyjnych czynników w życiu Mickiewicza, to go odgrzeją i warto się o to starać. Inaczej ostatecznie – czymże on był? Co zdziałał? Czym się zasłużył?” – pytała retorycznie i dodawała, że „wepchnąć go między Mickiewiczana dzisiejsze mógłby chyba jakiś wzięty Mickiewiczolog, ale chyba w sosie rewolucyjnym”. Dla wielu jednak, którzy nie wiedzieli o pochodzeniu Iłłakowiczówny, była to spora sensacja, wyjaśniająca i talent poetki, i jej tajemniczość, a także usposobienie ukształtowane przez doświadczenia sieroctwa. Kiedy poznański pisarz Przemysław Bystrzycki dowiedział się, że Iłłakowiczówna to wnuczka Zana, dostrzegł nawet między nimi podobieństwo fizyczne: Wspólność zewnętrznych rysów w szlachetnym kształcie głowy, w wykroju opadających na oczy brwi (u pani Kazimiery) często unoszonych przekornym zdziwieniem, oczu spoglądających z uwagą i ze skrytą gotowością do wyrażenia sądu, co nieobytym mogło wydawać się nieufnością. Lecz największe podobieństwo w wyrazistym nosie o równej linii, no i opad czoła, dostrzegany także z boku. Jeżeli te uwagi nie są czcze, tym bardziej słów kilka o cechach charakteru: rygoryzm organizacji działań, zapobiegliwość wsparta o dokładność w czynieniu, stale podejmowane próby zrozumienia drugiego, szukanie rozwiązań pokojowych, ale skutecznych – być może, że swój pierwowzór znajdują właśnie w dziadku. Powrócimy do daty urodzenia poetki. Prawda, dość głęboko skryta, okazuje się nietrudna do ustalenia. Iłłakowiczówna przyznawała, że ponieważ jej metryka była tak niepewna, bez skrupułów dodawała sobie lat lub je odejmowała. Z zachowanego odpisu aktu chrztu, który znajduje się w archiwum Kazimiery Iłłakowiczówny w bibliotece PANu w Kórniku, rzeczywiście nie sposób odczytać daty urodzenia – dokument jest bardzo zniszczony, w wielu miejscach przetarty i akurat tam, gdzie wpisany został rok urodzenia, widzimy białą plamę. Ale przecież zanim się przedarł, kiedyś był czytelny. Czy więc poetka rzeczywiście nie znała daty swojego urodzenia? Prawdopodobnie lata dwudzieste. Podpowiedzi poszukajmy w innych dokumentach Iłłakowiczówny. Na przykład na świadectwie ze szkoły w Petersburgu i na legitymacji siostry miłosierdzia z czasów I wojny światowej. Na obu widnieje ten sam rok: 1889. I nagle w 1918 roku ta data się zmienia. Wtedy Kazimiera zatrudnia się w Ministerstwie Spraw Zagranicznych i podaje w dokumentach inną datę urodzenia: 1892 rok, ten, który do dziś znajdujemy w encyklopediach i wszelkich jej notach biograficznych. Czy bierzemy pod uwagę, że poetka z premedytacją zmieniła datę swoich narodzin? Czy uważamy, że wiedziała, kiedy się urodziła? Tak, tak, wszystko na to wskazuje. I ani nas to dziwi, ani gorszy, co druga przecież nasza babka czy prababka miała w dokumentach wymyśloną przez siebie datę urodzenia. Zawieruchy wojenne i migracje XX wieku sprzyjały korektom nie tylko granic. Kto nie chciałby być młodszym? W przypadku Kazimiery Iłłakowiczówny kalkulacja: „ile lat by sobie ująć?” raczej nie wchodziła w rachubę, a zmiana daty – co widać wyraźnie – została przeprowadzona w sposób najprostszy z możliwych: ósemkę przerobiono na dziewiątkę, dziewiątkę – na dwójkę. I tak zamiast 1889 mamy 1892 rok. To właśnie widać na dokumencie, który się zachował i jest ważnym dowodem w sprawie. Jest to karta uprawniająca do przejazdu do Finlandii. I na niej oto w sposób niebudzący wątpliwości datę urodzenia zmieniono. A że raczej zrobiła to ręka niezbyt wprawna w fałszerstwach, toteż wątpliwości nie ma, które cyfry zostały poprawione. Dalej jednak niczego pewnego nie wiemy. Mamy na razie tylko poszlaki. Może obie daty są tylko prawdopodobne lub orientacyjne? Metryka chrztu Kazimiery Iłłakowiczówny, z której wynika, że urodziła się w 1889 roku. Sprawę ostatecznie rozstrzygają dokumenty z Litewskiego Państwowego Archiwum Historycznego (LVIA). Wciąż znajduje się tam oryginał aktu chrztu Kazimiery Iłłakowiczówny, bo przecież świadectwo, jakim dysponowała poetka, było tylko odpisem, który się zniszczył. Za to na bardzo dobrze zachowanym oryginale widzimy wyraźnie, że prawidłową datą urodzenia Kazimiery Iłłakowiczówny jest 6 sierpnia 1889 roku. Czyli urodziła się w Święto Przemienienia, cztery miesiące po tragicznej śmierci swego ojca Klemensa Zana. Matka poetki zmarła, mając około trzydziestu lat. Z pamięci, wrażeń i relacji rodzinnych Iłłakowiczówna zapamiętała „matkę Barbarę” – jak ją nazywała – jako zapracowaną, zabiedzoną i pozbawioną wsparcia, której śmiertelna choroba wynikała z niedostatku, ponieważ nie było jej stać na ciepłe buty. Barbara zmarła na suchoty w majątku Śniegi niedaleko Wilna, u krewnych, a została pochowana w litewskich Dubinkach (skąd pochodziła Barbara Radziwiłłówna i gdzie spotkała swego przyszłego męża Zygmunta Augusta). W pisanych prozą wspomnieniach Iłłakowiczówna przedstawiła pogrzeb matki nad Jeziorem Dubińskim jako podróż przez Styks, gdzie siwy, zgrzebny, kosmaty chłop niczym Charon przewozi trumnę tratwą na tamten brzeg. Dziewki bose i poplamione biegną z naręczami wiechci, a stary szlachcina wuj głaszcze główki sierot. Ale cofnijmy się do szczęśliwszego, wileńskiego okresu dzieciństwa poetki, choć niewiele jej zostało w pamięci z tego czasu. To tylko, co jak grom grzmiało, co przerażało i co zapowiadało okrucieństwo świata; „rzeczy wyraziste – pisała – które się długo śnią i nie tylko w dzieciństwie”. Czyli wściekła krowa, przed którą uciekały z matką na przedmieściach Wilna, a która długo będzie jej się przypominać w nocnych koszmarach; płacz kota zagryzanego przez psy, który to moment zdecydował o jej wielkim uczuciu do kotów; deszcz kamieni podczas wichury, uderzający o dach ich mieszkania na poddaszu, który niania objaśniała jako zapowiedź końca świata; a wreszcie gazety, które z siostrą wrzucały do pieca, aż wznieciły pożar (chora matka nie miała siły go ugasić, więc Kazię dręczyły wyrzuty sumienia, że to przez nią pogorszyło się mamie). Śladem etapu wileńskiego pozostał właściwie jedynie akt chrztu w kościele św. Ducha przy ulicy Dominikańskiej, jednym z piękniejszych, późnobarokowym, który przetrwał do współczesności jako kościół katolicki. Po matce najważniejsza była niania – baba Kazimierzowa, którą dziewczynki przezywały Babą-Jagą, choć w swoich fałdzistych spódnicach i kraciastej chuście na głowie raczej straszna nie była. Z Kazią, dzieckiem niegrzecznym, które wrzeszczało i wierzgało, gdy miało iść spać, niania radziła sobie białoruską kołysanką i czarownymi baśniami. Działy się w nich takie rzeczy, że dziewczynka nie tylko dawała się przekonać do snu, lecz także uznała, że baśnie są czymś najpiękniejszym na świecie. Po wielu latach niektóre nawet zacytuje w swoich wierszach dla dzieci, jak na przykład białoruską baśń o Baju: Szoł baj pa ścienié W czerwanom kaftanié Nios siekiero łapciéj: Dla siebia, dla żeny I dietionku pa łaptionku Ci Baj, ci nie. Siostra Barbara, starsza co najmniej o trzy lata (jej metryka także jest niepewna), zapamiętała, że Kazia, zwana Dzidzi, była niemowlakiem dokuczliwym, nie pozwalała ani spać, ani odpoczywać. A kiedy miała ochotę bawić się lalką siostry wbrew jej woli, gryzła do krwi. „Zabierzcie stąd Dzidziulę, ona niegrzeczna. Całkiem niepotrzebnie się urodziła” – denerwowała się Basia. Barbara zapamiętała także kilka wileńskich mieszkań, po których tułały się we trójkę, między innymi za rzeką, w dzielnicy zwanej wówczas Popowszczyzną. I matkę czytającą im tam ballady Mickiewicza: Świteź i Świteziankę, a także uczącą je śpiewać pieśni patriotyczne, obowiązkowe wówczas w polskich rodzinach: Boże, coś Polskę; Pije Kuba do Jakuba; Tam na błoniu błyszczy kwiecie; Wiatr szumny wionął po pustym stepie. Kazimiera Iłłakowiczówna (siedzi na krześle) z siostrą Barbarą, około 1892 roku. We wspomnieniach, które spisała jako dojrzała kobieta, Barbara (już Czerwijowska) określa swoje i Kazi wczesne dzieciństwo przy rodzonej matce jako radosne, a ich więź – jako bardzo silną. Natomiast o związku swoich rodziców pisze tak, jakby byli małżeństwem: „Po dwóch latach wspólnego pożycia urodziła się moim rodzicom druga córeczka, Kazia”. Wspomina także o liście, który zostawiła jej matka, a który miał świadczyć o tym, że Klemens zamierzał porzucić swoją rodzinę i związać się z Barbarą, lecz ona nie chciała się na to zgodzić i „złożyła na ołtarzu miłości samą siebie, a – bezwiednie i nas obie, któreśmy się dopiero miały narodzić”. Już jako starsza dziewczynka Basia znalazła wśród bielizny, która została po mamie, ozdobne koszule z wyhaftowanymi literami „BZ”, odczytując je jako inicjały Barbary Zan. Wnioskowała z tego, że matka uznawała siebie za prawowitą żonę Klemensa. Wszystkie te drobne, ale znaczące sygnały czytała siostra Iłłakowiczówny jako dowody głębokiej miłości między rodzicami. Czy rzeczywiście ta miłość była wzajemna i płomienna, nie ustalimy. Można się tylko zastanawiać, na ile wersja o przywiązaniu Klemensa do Barbary jest wiarygodna, skoro z jego małżeństwa urodziła się córka niemal w tym samym czasie co Kazimiera (pomiędzy dziewczynkami były tylko cztery miesiące różnicy). Julia Zan, po wojnie sekretarka na uniwersytecie w Toruniu, nawiąże kontakt ze swoją przyrodnią siostrą, słynną już wówczas poetką, i przez lata będą ze sobą korespondować w serdecznym tonie. Traktowała Kazimierę jako równoprawną córkę swego ojca; w jednym z listów wyznała, że jest szczęśliwa i dumna, że ma taką siostrę, i opisała jej okoliczności śmierci ich ojca. 18 grudnia 1974 Chciałaś Kaziu znać szczegóły śmierci naszego Ojca. Śmierć nastąpiła bez świadków w okolicznościach niedających się ściśle ustalić i dlatego musiała wywołać liczne komentarze i przypuszczenia. Ojciec miał rozległe stosunki w różnych sferach, wielu znajomych i przyjaciół. Według słów współczesnych mu osób posiadał urzekający czar osobisty i wiele zalet towarzyskich. Był ceniony jako wybitny prawnik i zdolny organizator pracy społecznej. Toteż Jego śmierć wywołała silny wstrząs i żal na całej Wileńszczyźnie. Nie szczędzono trudu, by dogłębnie zbadać tę sprawę, wszelkie usiłowania trafiały jednak na opór władz rosyjskich na przeprowadzenie śledztwa. Ojciec nasz w ramach pracy adwokackiej był radcą prawnym w urzędzie kolei. W tym czasie prowadził sprawę przeciw synowi gubernatora wileńskiego Klinkenberga. Klinkenberg zapisał się jako człowiek podły, bez skrupułów, polakożerca, nienawidzony i pogardzany nie tylko przez Polaków, ale również i przez Rosjan. Syn jego był obwiniony o zgwałcenie robotnicy kolejowej, i gdy ta przyszła, upominając się o swoją krzywdę, zbił ją, powodując śmierć. Poziom moralny Sądownictwa Rosyjskiego był wówczas bardzo wysoki, gubernator nie mógł się spodziewać z tej strony wyroku łagodnego. Wiadomo było też, że Ojciec nasz, który był znany jako zdolny prawnik i dobry mówca, tę sprawę niechybnie wygra – przekupić się nie da. W tym czasie Ojciec nadmieniał kilkakrotnie, że czuje się śledzony, że od paru tygodni jakiś typ snuje się za nim, że go to niepokoi i denerwuje. A że właśnie wybierał się do Grodna, chciał mieć towarzysza w drodze i zaproponował bratu mojej Matki, by z nim jechał, ale Wuj czemuś się nie zgłosił. Katastrofa nastąpiła w powrotnej drodze z Grodna. Ojciec jechał sam w przedziale I klasy. Jak następnie ustalono – spał. Gdy pociąg wjechał w tunel (na drodze do Wilna), pasażerowie usłyszeli szereg wystrzałów. Kilka kul utknęło w oparciu kanapy. Według opinii badających tę smutną sprawę, było to bezwzględnie morderstwo. Zabójca został nasłany przez gubernatoragenerała Klinkenberga. W kilka tygodni po śmierci naszego Ojca zgłosił się robotnik kolejowy z oświadczeniem, że jest gotów wskazać zabójcę i być świadkiem w sądzie w razie wytoczenia sprawy. Nie zgłosił się jednak ponownie, bał się widać po zastanowieniu – konsekwencji. Do końca życia Iłłakowiczówny o jej pochodzeniu wiedzieli nieliczni. Rewelację, że była wnuczką Tomasza Zana, ogłosiła Maria Korniłowiczówna, wnuczka Henryka Sienkiewicza, której matka przyjaźniła się z poetką. W 1983 roku, kilka miesięcy po śmierci Kazimiery, opublikowała w miesięczniku „Odra” artykuł Wnuczka Promienistego Tomasza, w którym wyjawiła jej pochodzenie. Potwierdziła te informacje w liście do „Tygodnika Powszechnego” Janina Czerwijowska, siostrzenica Kazimiery. Były to wiadomości sensacyjne, wymuszające korektę not biograficznych poetki w encyklopediach i leksykonach, chociaż według Korniłowiczówny w okresie międzywojennym krąg osób znających pochodzenie sióstr mógł liczyć nawet tysiąc osób. Za życia Iłłakowiczówny nikt nie miał śmiałości – był to jeszcze świat, w którym dyskrecja stanowiła wartość – upublicznić tej skrywanej przez poetkę niezwykłej tajemnicy, będącej niemniej tajemnicą poliszynela. A jednak znajdujemy w jej prozie tropy, którymi się Kazimiera odsłania, jakby chciała, aby ktoś za nimi podążył. Kiedy pisze o umierającej matce w tomie prozy poetyckiej Z rozbitego fotoplastykonu, wzdycha dwukrotnie: „Barbara, nieślubna synowa promienistego Tomasza, umiera”. Nikt tego jednak nie podchwycił, tabloidy nie istniały, coming out nie nastąpił. Na tę sugestię pozwoliła sobie Iłłakowiczówna jednak dopiero w latach pięćdziesiątych, gdy reputacja nieślubnego dziecka mogła już nie mieć dla niej większego znaczenia. Miewała wrogów, a przynajmniej osoby jej niechętne, które mogłyby sprawę pochodzenia wykorzystać z przyjemnością, ale nikt się do tego nie posunął. Do kręgu wtajemniczonych z całą pewnością należeli arystokraci: Platerowie i rodzina Zanów, pierwsi – niezainteresowani upokarzaniem własnej wychowanki, drudzy – sami zawstydzeni. Żona Klemensa Zana, Bronisława, choć zmarła w latach trzydziestych, gdy nieślubna córka jej męża była słynną poetką i sekretarką Piłsudskiego, nigdy nie nawiązała z Kazimierą kontaktu. Została zapamiętana jako osoba o surowych zasadach i poglądach, choć – co bardzo ciekawe – chętnie pomagająca kobietom porzuconym przez mężczyzn. Prawnuczka Tomasza Zana, Helena Stankiewiczowa, uważała, że „babcia Bronia” powinna – szczególnie jako prawdziwa chrześcijanka – wziąć dziewczynki do siebie po śmierci ich matki. Nie zrobiła tego, choć opiekowała się innymi sierotami i ich samotnymi matkami. Iłłakowiczówna, wracając do swojego dzieciństwa, mówiła przede wszystkim o samotności, o sieroctwie, o patosie wielkich uczuć, na które była zbyt mała: Moje dzieciństwo? Było nad wyraz smutne. Rodzice odumarli mnie wcześnie. Naprzód ojciec, potem matka. Miałam dwa lata, kiedy zostałam sama na świecie, przygarnięta przez dalekich krewnych. A jeśli miała żal – kilka razy zaledwie wyrażony – odnosił się on do sytuacji matki, pozostawionej bez pomocy i w opresji społecznej: Dlatego, że ją zaszczuto, że była tu nieszczęśliwa że przywalono ją życiem, jak wielką skałą mogilną że maleńkie jej zziębłe stópki tylekroć przemierzyły Wilno, a spocząć nie mogła aż w śmierci, i po grób nie znalazła [domu... I nikt jej słabnącej nie dostrzegł i nikt jej ginącej nie [pomógł. Iłłakowiczówna pozna prawdę o swoim pochodzeniu bardzo późno – i to tabu, poczucie krzywdy i bezdomności, zabarwi na ciemno całe jej życie i twórczość. Po raz pierwszy odczuły z Basią, że ich sytuacja wymaga ukrywania prawdy, tuż przed pogrzebem matki, gdy ubrano je w szkockie sukienki, ponieważ miały uczestniczyć w ostatnim pożegnaniu. I wtedy jedna z ciotek sprzeciwiła się temu kategorycznie. Oświadczyła, że nie można pokazać dziewczynek na pogrzebie niezamężnej matki, i kazała odwiesić sukienki do szafy. „Tak spotkała mnie pierwsza, wówczas dla mnie niepojęta krzywda: nie pozwolono mi odprowadzić do grobu mojej mamusi” – pisała Barbara Czerwijowska u schyłku swojego życia. Wcześniej, gdy zaczynała publikować, przybrała pseudonim Zan, aby zaznaczyć swoje pokrewieństwo. Prawdopodobnie uważała, że należy jej się to nazwisko. Kazimiera nie pamiętała matki, więc inaczej niż siostra przeżywała swoje sieroctwo i odtrącenie społeczne. Ono dopiero wróci i wybrzmi w jej wierszach. Gdybyś ty jeszcze żyła, mateńko miła, to byśmy hańbę lepiej niosły razem Córka Czarownicy Na razie, tuż po pogrzebie, dziewczynki zostają rozdzielone. Zgodnie z metrykami pojadą tam, gdzie zostały „przypisane”: Kazimiera do Dyneburga, do wuja Jakuba, Barbara do cioci Bronisławy Karpowicz, która była siostrą Barbary Wołk, do Warszawy (ciotka dzieliła opiekę nad dziewczynką z rodziną Wołków, która ją adoptowała). Kazimiera trafia źle. Wuj Jakub i jego rosyjska żona nie umieją się nią zajmować i wyręczają się ordynansem, więc brudne, zawszone dziecko staje się niespokojne i nieszczęśliwe. Wkrótce to się zmieni, Kazimiera znajdzie dom, miłość i matkę – Zofię. ===Lx0oGS4dJFdkVmZQYgg+CD9eZl44WW1bbg04WTsPa1hoW29dPw4= 2 MAT KA Z OF I A. W I N F L ANTACH Życie Iłłakowiczówny zmienia się w jednej chwili dzięki jej buntowniczej naturze – nie lubi być bezsilna i tak już pozostanie na zawsze. Cztero- lub pięcioletnia dziewczynka pisze nieporadnie list do wujostwa ze Śniegów, skąd wyruszyła po pogrzebie matki, że jest jej źle, wuj się nią nie zajmuje, wyręcza go w opiece ordynans, a wujenka jest dla niej niedobra. Po tym dramatycznym komunikacie wujostwo zabierają ją z powrotem do Śniegów. I wtedy właśnie u swojej znajomej, pani Żabiny w Krasławiu (która się przyjaźniła z matką Kazimiery), arystokratka Zofia Buyno z PlaterZyberków zauważa fotografię dziewczynki w sukience w szkocką kratę. Gdy tylko się dowiaduje, że dziecko jest sierotą, postanawia zabrać je do siebie. Iłłakowiczówna wierzyła, że o jej losie zdecydowało to właśnie zdjęcie, na którym miała buzię w podkówkę, więc na całe życie zapamiętała nazwisko autora szczęśliwej fotografii – był to niejaki Czyż, fotograf z Wilna. Gdy Kazia przyjeżdża do majątku w Baltyniu, Zofia Buyno czeka na ganku obrośniętym winem, pijąc herbatę przy wiklinowym stoliku. Nie uśmiecha się na widok dziecka, a nawet lekko sznuruje usta. Ma białe włosy i jeden rudy kosmyk. Przekroczyła już czterdziestkę. Chociaż jest mężatką, zamiast z mężem hulaką Tadeuszem Buyno woli żyć sama, opiekując się sierotami (dzieci mieć nie mogła, jedyne urodziło się martwe). Dzieje jej rodu są równie fascynujące, jak historia Inflant – ziem na północy wschodniej Europy, między Kurlandią, Rosją a Litwą, z którymi Platerowie od wieków byli związani. Byli to potomkowie komtura zakonu kawalerów mieczowych (Rycerzy Chrystusowych), powstałego w XIII wieku na tych terenach dla obrony chrześcijaństwa. Zakon połączył się z Krzyżakami, a w XVI wieku zsekularyzował i uciekając przed zakusami Moskwy, oddał się pod panowanie polskiego króla Zygmunta Augusta. Jak wiele innych inflanckich rodów o niemieckim pochodzeniu, Platerowie (i między innymi Tyzenhauzowie czy Manteufflowie) spolonizowali się i stali gorliwymi patriotami, a zarazem posiadaczami wielu dworów w Inflantach, mecenasami, fundatorami ochronek i szkół. Z tego rodu wywodziła się bohaterka powstania listopadowego Emilia Plater, choć uważa się ją za Litwinkę (urodziła się i zmarła na Litwie), pomijając inflancki okres jej życia, który ją ukształtował, i fakt, że to z tymi ziemiami była związana gałąź rodu, z którego się wywodziła. Inflanty polskie, dziś niemal zapomniane kresy I Rzeczpospolitej, należały do Polski ponad dwieście lat. Wcześniej, pod wpływami niemieckimi, całkowicie protestanckie, wraz z przejęciem przez Rzeczpospolitą Obojga Narodów zaczęły zmieniać swoje oblicze: arystokracja polonizowała się i przechodziła na katolicyzm, a z Korony przybywała polska szlachta. W ten sposób powoli ustaliła się struktura społeczna tych terenów: w miastach mieszkali Polacy, Żydzi, Niemcy i Rosjanie, we wsiach – chłopi łotewscy, pozostający pod wpływem niemieckim, trochę też wiejskiej ludności rosyjskiej i białoruskiej. Dla mieszkańców reszty ziem polskich Inflanty pozostały terenem dosyć obcym, mało znanym, mającym własną specyfikę i obyczaje, wręcz egzotycznym. (Historyk tych ziem Gustaw Manteuffel w liście do Józefa Ignacego Kraszewskiego ubolewał, że nawet czytająca polska ludność wie o Inflantach mniej niż o Sumatrze i Borneo). Po pierwszym rozbiorze Inflanty polskie zostały włączone do Imperium Rosyjskiego i nigdy do Polski już nie powróciły. W 1918 roku stały się częścią nowo powstałej Łotwy. Dziś ów region, w siedmiu procentach zamieszkały przez Polaków, nazywa się Łatgalia. O jego polskiej historii przypominają kościoły i ruiny dworów polskich ziemian, między innymi w Dyneburgu, Krasławiu, Lucynie, Rzeżycy. Gałąź rodu Plater-Zyberków, z której wywodziła się Zofia Buyno, miała swój początek w 1803 roku, gdy Michał Plater, uczestnik powstania kościuszkowskiego, ożenił się z Izabelą Heleną, ostatnią przedstawicielką Zyberków (de Sieberg zu Wisching) – niemieckiego, katolickiego rodu, do którego należała Liksna, gdzie w 1847 roku urodziła się hrabina Zofia, a trzydzieści lat wcześniej wychowywała Emilia Plater. Iłłakowiczówna trafiła do Baltyna, majątku dzierżawionego przez hrabinę, nieopodal miasteczka Krasław w powiecie witebskim. Od razu poczuła się tu doskonale. Nowa opiekunka, kobieta łagodna i subtelna, nie budziła w Kazi lęku, zresztą ona nie była dzieckiem, które bało się kogokolwiek – dobrze wiedziała, czego chce i na co nie ma ochoty. Odmówiła zatem nazywania nowej opiekunki ciocią. Zajmie jej sporo czasu, zanim przyzwyczai się do tej formy. Ale po czterech latach powie do niej „mama” – i tak już zostanie na zawsze. Kiedy Zofia Buyno wzięła do siebie Kazię, już od siedemnastu lat wychowywała sierotę łotewską Emilię Deglau, zwaną Misią, która stanie się źródłem dziecięcych cierpień Kazimiery. Jednak na razie dziewczynka jest bardzo szczęśliwa, kocha swoją opiekunkę od pierwszej chwili, a ta odpłaca jej miłością i ciągłą uwagą. Oczywiście hrabina nie zajmuje się podopieczną fizycznie – od tego są opiekunki, piastunki, bony i służące. Misia czesze Kazię i doprowadza do ładu z zaniedbania, usuwając wszy; niemiecka bona Eliza Spalwingk troszczy się o dziewczynkę na co dzień; służąca Józia jej usługuje, a gospodyni Izabella szykuje dla niej posiłki. Natomiast Zofia opiekuje się Kazią emocjonalnie i duchowo. Hrabina nie jest typem kobiety wylewnej, zachowuje dystans, który Kazimierze zawsze się będzie kojarzył z postawą godną i właściwą. Iłłakowiczówna twierdziła nawet, że powściągliwość matki Zofii nadawała pewien urok ich stosunkom. Swoją miłość – którą rozpamiętywać będzie przez całe życie – okazywała, całując opiekunkę w rękę, nigdy w twarz, a jako zaszczyt traktowała możliwość pomagania matce: czytanie jej, słanie łóżka lub czesanie jej srebrnych włosów. Z czasem tradycją staje się codzienne wyznanie opiekunce przewinień, rodzaj spowiedzi, wynikający z poczucia, że to hrabina rozstrzyga, co jest dobre, co złe, że sama jest wyłącznie Dobrem. Przyznaje się więc Kazia bez większego oporu do swoich grzeszków, na przykład, że namówiła służącą, aby dała jej gruszkę, bo przecież owoce są podawane tylko na specjalne okazje. Nie opuszczają jej jednak lęki po traumie utraty matki i rozłące z siostrą. Budzi się w nocy, gnębiona poczuciem winy, że to przez nią – bo była niegrzeczna – matka zmarła. W dzień natomiast jest przerażona, że nowa matka, która „jest jej słońcem”, umrze albo że umrze ona sama. Świadomość śmierci i strach przed nią spleciony jest z obawą przed rozłąką z matką Zofią, więc dziewczynka przeżywa głęboką rozpacz, którą uśmierza dopiero zapewnienie hrabiny, że jeśli umrą, to razem – popłyną w morze statkiem i zatoną. To Kazię uspokaja. Dwór, w którym mieszkały, to duży, piętrowy pałacyk z długimi korytarzami i wysokimi sufitami, otoczony starym parkiem. Urok nadawały okolicy liczne jeziora, dzika przyroda, pustkowia, bory sosnowe z jodłą w niższych partiach i rojstami. Na pagórach rozłożyły się wioski, w których żyła łotewska biedota (pola wkoło były niezbyt urodzajne, przeważnie uprawiano żyto, grykę, len i konopie). Dla Kazimiery Iłłakowiczówny ta kraina, obok Litwy, pozostanie ojczystą, a wszystko inne potem – powie – to jak zagranica. Jedno z najwcześniejszych zachowanych zdjęć Kazimiery Iłłakowiczówny, prawdopodobnie z czasów szkolnych. Pejzaże inflanckie zdeterminują jej więź z naturą. Mieszkając później w miastach, zawsze będzie tęsknić za przyrodą. Jej poezja przesiąknie śpiewem ptaków, zapachem ajeru, borami sosnowymi, słowikami i komarami, które obserwować będzie okiem botanika, a przeżywać duchowo. Obcowanie z przyrodą stanie się dla niej istotniejsze od relacji międzyludzkich lub bardziej fascynujące. W jej samotności, chcianej i oswojonej, bardziej pożądane będą rzeka, słowik i kwitnąca jabłoń niż spotkanie drugiego człowieka. Nie trzeba mnie wyganiać, nie trzeba mnie odpychać! Obejmę jabłoń za szyję, zacznę z jabłonią usychać, zapłaczę nad agrestem, przejdę się malinami, będą skurczone liście, jagody z czarnymi plamami. Nie trzeba mnie wyganiać! Szparagi wyginą suche, do grząd cienistych truskawek namówię ciotkę ropuchę. W stajni rozplotę włosy, zakręcę znów do góry, i przyjdą z ziem indyjskich olbrzymie rogate szczury. Trzeba mnie wziąć do domu, przy stole dębowym [posadzić, trzeba mnie długo pieścić, po zimnych stopach gładzić, a kiedy sen mnie zmoże albo zaleję się łzami – długo po czole miedzianym ciepłymi wodzić ustami. Licho Dwór arystokratów to miejsce pozbawione jakichkolwiek rozrywek dla małych dziewczynek, wesoło jest jedynie w kuchni, przy służbie. Do wsi chodzić nie wolno – tam mieszka biedota łotewska, panują tyfus i inne choroby. Na szczęście przy majątku zachował się zarośnięty, tajemniczy cmentarz z mogiłami kurlandzkich baronów. Wczesnym bardzo rankiem zbiegałyśmy ze stromej pochyłości, zostawiając na lewo zarośnięte czeremchą zbocze i parów szalejący od słowików... Biegnąc tak na cmentarz przed śniadaniem i lekcjami, niosłyśmy na cmentarz łopaty i grabie, każda z nas – stosownie do swego wzrostu i sił. Lubiłam te wyprawy, uważając je za ofiarę połączoną z przygodą. Dzieci spotyka jedynie w dworach u licznej rodziny matki Zofii – i jest to zawsze wielka atrakcja. Platerowie mają mnóstwo wychowanków, przygarniętych sierot, kształcą biedotę, a ponieważ w pobliżu nie ma lekarza, hrabina bierze na siebie obowiązek leczenia chłopów domowymi sposobami (specjalizuje się w modnej wówczas homeopatii). Czasem Kazia zabierana jest do Liksny, gdzie jeszcze zachował się ogródek „cioci Emilii Plater”. Ta dzielna dziewczyna, która dowodziła podczas powstania listopadowego pułkiem kosynierów, wielbiona przez kolejne pokolenia Polaków jako symbol niezłomnej kobiety, we własnej rodzinie była postrzegana jako ekscentryczka, która nie znała swego (kobiety) miejsca w szeregu. Kazimiera zapamiętała, jak potomkowie ciotki, mówiąc o niej, kręcili głową z dezaprobatą. „Bo ona poszła z bronią do lasu i wiele tym panom narobiła kłopotu... Pomyśl tylko sama, jakie to było dla nich krępujące! Więcej dziwactwa niż pożytku – taką zostawiła po sobie pamięć u potomnych krewnych bohaterska panna z Inflant” – pisała po latach. Co innego Leon Broel-Plater, powstaniec styczniowy, który jako pierwszy w guberni witebskiej przystąpił do powstania i wziął udział w spektakularnej akcji odbicia transportu sztucerów w kwietniu 1863 roku. Zatrzymany przez wojska carskie, został rozstrzelany w twierdzy dyneburskiej, o czym informuje tablica wmurowana na tamtejszym cmentarzu katolickim. Ten bohater był dla Platerów prawdziwym powodem do dumy. O nim mówiono chętnie i z czcią. Hrabina Zofia Buyno dbała, aby jej wychowanka rozwijała się „równomiernie” – jak radził Johann Pestalozzi, dziewiętnastowieczny guru pedagogiki – fizycznie, intelektualnie i moralnie. Dziewczynka jest uczona manier, z matką rozmawia po polsku i po francusku, a z boną – po niemiecku. Każdego popołudnia musi zdawać relację z tego, co zaobserwowała i przeżyła, a hrabina koryguje jej sposób wypowiedzi. Tak kształtują się styl i wyobraźnia przyszłej poetki. Kiedy kończy siedem lat, matka Zofia nakazuje jej prowadzenie pamiętnika – Kazia musi zapisać stronę tygodniowo, może prowadzić notatki na raty, ale raz w tygodniu powinna przeczytać całą stronę zapisków hrabinie. Na razie jest posłuszna i nie ma nic przeciwko wtajemniczaniu w swój świat ukochanej opiekunki, teraz już nazywanej mamą. Wkrótce odkrywa, że na niechęć innych wcale nie trzeba zapracować – pojawia się także jako skutek zazdrości i rywalizacji. Tak jest z Misią, niemal dorosłą panną, którą irytuje nowa córeczka hrabiny Zofii, ponieważ przez nią Misia przestała być jedyną ulubienicą. Dziewczyna szykuje się już do odejścia z domu, ale zanim to nastąpi, daje małej Kazi popalić: szarpie ją za włosy przy czesaniu, dręczy jej kotkę i judzi na Kazię służbę. „Boże, daj, aby mnie Misia pokochała” – modli się Kazimiera, jednak jej prośba nie zostaje wysłuchana. Tymczasem Barbara, która chowa się u cioci Brońci w Warszawie, a czasem w wuja Wołka na Podlasiu, bardzo przeżywa rozstanie z młodszą siostrą. Już niedługo będą miały okazję się spotkać. Hrabina Buyno postanawia pokazać małą Kazię swej licznej rodzinie. Podróżując po Polsce, zatrzymuje się w Warszawie w Hotelu Europejskim. Jest prawdopodobnie 1894 rok. Siostrzyczki spotykają się przez kilka dni i więź między nimi natychmiast ożywa, choć nie widziały się co najmniej od roku. Barbara dostrzega jednak różnicę między sobą a młodszą siostrą. Kiedy na kolację dostają jajka na miękko, Kazia je z kieliszka, elegancko, tak jak dorośli, a starsza dziewczynka – ze spodeczka, ponieważ inaczej nie potrafi. Szczęśliwy okres w Baltynie powoli się kończy, kiedy hrabina postanawia kupić majątek w pobliskim Stanisławowie pod Krasławiem. Do drewnianego, brunatnego dworu, stojącego na tle ogromnych jodeł, jedzie się polną dróżką wśród zbóż. Dom okalają ogród z parkiem i zboczem opadającym w stronę rzeki. Posiadłość nie jest tak okazała jak ta w Baltynie, liczy dziesięć pokoi, więc Kazi wydaje się skromna. Jest tu za to mnóstwo służby oddziedziczonej po Bałtach, od których Zofia Buyno kupiła dwór. Ogrodnik Walter, Łotysz, z którym rozmawia się po niemiecku, służąca Matylda – Łotewka i bony Berta, Elza i Tina – Bałtyjki, co nadaje domowi ciekawy koloryt, a także wywiera wpływ na zwyczaje, tak różniące się od tych znanych w Warszawie czy w jakichkolwiek innych regionach Korony. Iłłakowiczówna wspominała: W noc noworoczną piło się odtąd poncz i jadło szpekuchy, z Dyneburga przywoziło się „Cischen”, parówki, a na moje urodziny piekło się tzw. „kręgiel”. Na Boże Narodzenie śpiewałam „Stille Nacht, heilige Nacht”, czytałam po niemiecku zachwycające bajki Andersena, a cały ten dwór wzbudzać mógł tylko jedno zastrzeżenie u purystów – był protestancki. Hrabina Buyno wprowadza w majątku swoje porządki: drzewa z sadu wydzierżawia Żydom i rosyjskim chłopom, starowiercom, którzy zbierali i sprzedawali plony, a tylko kilka zostawia na potrzeby domu, przede wszystkim na kompoty i konfitury. Iłłakowiczówna nie lubi Stanisławowa od pierwszej chwili. Tu Misia dokucza jej jeszcze mocniej, ponadto na tym odludziu Kazia zaczyna się nudzić tak bardzo, jak tylko dzieci potrafią. Ileż można siedzieć w salonie na szezlongu, obok białego pudla-karzełka Fifouche, zwanego Fifusiem? Lub bawić się z kotami w ogrodzie? Atrakcją jest wyjście do kościoła lub do sklepu. Znudzona dziewczynka z rozłożystej, starej jabłoni wypatruje pociągów jadących do miasta, wierząc, że tam, daleko, jest prawdziwe życie. I nagle wszystko się zmienia: hrabina postanawia sprowadzić Basię do siebie, żeby siostry chowały się razem. Co za radość! Dziesięcioletnia Kazia, w grantowym płaszczyku w czerwononiebieską kratę, smukła, z jasnym warkoczem przerzuconym przez ramię, wita swoją siostrę na stacji w Dyneburgu. To spotkanie jest takie szczęśliwe – kończy się pięcioletnia rozłąka sióstr rozdzielonych przez zły los. Barbara pod koniec życia wspominała: Los zesłał nam teraz świetne warunki rozwoju, możność kształcenia się, światły wpływ mądrej, doświadczonej wychowawczyni, jaką okazała się pani Buynowa. Bogata biblioteczka młodzieżowa zasobna w najlepsze i najciekawsze książki w kilku językach ułatwiała nam wchłanianie wiedzy [...]. Rozmowy z naszą subtelną, wyrozumiałą opiekunką wpajały nam ogładę, kulturę towarzyską, umiejętność wysłowienia się i formułowania myśli i wrażeń z taktem i umiarem. Była to dla nas nieoceniona szkoła, nie osiągalna poza tym nigdzie na świecie. Ale dla Barbary to nie będzie wyłącznie korzystna zmiana. Wyrwana z ciepłego domu pełnego dzieci, trafia do „pałacu z lodu”, z rygorem i etykietą, której nie znała. „Doglądano nas po staroświecku, systemem policyjnym” – będzie wspominać. Z wychowankami w pokoju mieszka bona, śpi za przepierzeniem i pilnuje ich całymi dniami, pomaga też słać łóżka i zaplata warkocze. A wieczorem, tuż przed snem, matka Zofia przychodzi pocałować dziewczynki na dobranoc i każdej robi krzyżyk na czole. Rano jedna z sióstr pełni dyżur w kuchni. Wstać trzeba bardzo wcześnie, ponieważ już o ósmej zaczynają się lekcje z guwernantką, panną Marią Komar z Wilna. Za pomocą dwóch karbowanych łopatek szybko należy ukręcić zgrabne kulki masła, obok położyć na talerzyku wyborne gomółki z kminkiem, a przede wszystkim specjalną gilotynką narąbać cukru z głów, czyli wysokich stożków. Potem trzeba ustawić na tacy śniadanie dla hrabiny Zofii: do prostych produktów śniadaniowych, które i one jadły, hrabinie dokłada się parę plasterków szynki, domowe słodkie bułeczki, sucharki i nieco konfitur lub powideł. Trzeba rozmieszać w filiżance kakao z żółtkiem, utrzeć, a następnie zalać wrzątkiem i mlekiem. Kazimiera Iłłakowiczówna (na dole, pierwsza z prawej) na polowaniu w Pohulance nad Dźwiną, około 1902 roku. Na fotografii też m.in. ksiądz Konstanty Budkiewicz (w kapeluszu). Śniadania sióstr nie są już tak wykwintne, ponieważ hrabina jest zdania, że dzieci i młodzież należy uczyć skromności. Dlatego(podobnie jak w innych ziemiańskich dworach) obowiązują dwa stoły: jeden dla opiekunki i drugi, dużo mniej wytworny, dla dziewczynek i nauczycielki. Barbara tak to zapamiętała: Widok przysmaków wystawionych na stole nie dla nas nauczył nas ich pożądać, a potem wykradać po kryjomu. Była to szkoła nieuczciwości i łakomstwa. Ściągałyśmy kawałki cukru przy rąbaniu go na dyżurach. Ściągałyśmy jabłka i śliwki w sadzie, czasem udało się nam porwać grono winogron, przeznaczone dla gości lub na sprzedaż. Wpadłam na genialny pomysł spijania w lodowni śmietanki z mleka. Brało się ze spiżarnianej szafy długą rurkę grubego makaronu i przez nią jak przez słomkę spijało się z garnków ustałą na powierzchni śmietankę. Rurka nie zostawiała prawie śladu na powierzchni mleka. Kazia, już od lat przyzwyczajona do dyscypliny i wymagań matki Zofii, dużo łatwiej znosi rygor; Barbara, chowana dotąd w postępowym, otwartym domu, zasady pani Zofii przyjmuje jak opresję. Nie może się nadziwić, że tu musi wykradać to, do czego w rodzinie wujka Wołka miała dostęp przez cały dzień, kiedy tylko była głodna. Zofia Buyno, wytworna i pełna powagi, deprymuje Barbarę samą swoją postacią, ale i nie stara się pozyskać jej serca – wszystkie polecenia przekazuje przez Kazię. „Odpychała mnie od niej dworska etykieta, otaczająca ją niby francuskiego monarchę” – napisze Barbara we wspomnieniach. Każdy dzień wyglądał tak samo: po codziennych lekcjach, o godzinie drugiej jadły obiad, potem obowiązkowo spacerowały w towarzystwie nauczycielki, a po spacerze zajęcia w salonie prowadziła z nimi hrabina Zofia – czytały na głos lekturę francuską i niemiecką albo słuchały wykładu o historii Polski. Wieczorami przy lampie naftowej odrabiały lekcje na następny dzień. Tylko niedziela była inna: jeździło się do kościoła do Indrycy, oddalonego o osiem kilometrów, lub trochę dalej, do Warnowicz, promem przez Dźwinę. A kiedy wyjazd był niemożliwy – w deszcz, śnieżycę lub zawieruchę – nabożeństwo odczytywane było w domu, po nim zaś jeszcze oddawano się „lekturze budującej” – rozmyślaniom i rozważaniom. Dla Basi były to męki, natomiast Kazia czytała chętnie i chłonęła atmosferę religijną bez słowa skargi. Dla równowagi sił – zgodnie z zaleceniami Pestalozziego – dziewczynki musiały czasem pracować fizycznie. Jesienią grabiły liście, wiosną odwadniały dziedziniec, a zimą zwoziły z jeziora lód do przechowywania żywności. Uczyły się reperować swoją odzież lub przepisywały „święte” księgi, za co dostawały kieszonkowe. Kiedy w ramach dobroczynności organizowanej przez arystokratów była zbierana odzież dla najbiedniejszych, pod okiem służącej szyły dla dzieci sukienki i fartuszki. Te prace odbywały się w salonie podczas lektury w językach obcych. Żadna chwila nie była marnowana. Tuż po przyjeździe Barbary Zofia Buyno zażądała, aby Kazimiera powtarzała jej dosłownie wszystko, o czym z siostrą rozmawiają. Barbara była tym wstrząśnięta. Miała już czternaście lat i trudno jej było zrozumieć ten totalny nadzór. O szczerości z siostrą nie było więc mowy. Odgrodziło mnie to gruntownie od Kazi. Nie byłam przecież dzieckiem zepsutym ani zdeprawowanym. Jak się Kazi z czegoś zwierzałam, przypominało mi się, że ona zaraz powtórzy to pani Zofii, i myśl ta zamykała mi usta. Nie chcąc się skarżyć, Basia wylewała łzy w poduszkę, co Kazi wydało się fascynującym, tragicznym darem, ponieważ sama nigdy nie płakała. Teraz postanowiła dołączyć do siostry i z nią równo szlochała. W końcu stwierdziły – wspominały obie tę sytuację – że będą sprawdzać, która wylała więcej łez. Ponieważ matka Zofia wykorzystywała do homeopatii dużo małych buteleczek, wzięły sobie kilka i do nich zbierały łzy, a potem przelewały je do większej butelki. Iłłakowiczówna wspominała: Wiem, że kiedyś doszłam do pół butelki od piwa tych konkursowych łez. Zaniosłam ów plon triumfalnie na poddasze, gdzie w małej nasadce nad gankiem miałyśmy schowek dla rzeczy osobliwych, jak czaszki końskie, materiały potrzebne do wynalezienia prochu itp. Niestety, buteleczkę przewróciły koty i łzy się zmarnowały. Kazimiera nie ma jednak powodów do łez – czuje się kochana i bezpieczna. Wyrasta na mądrą i zdolną dziewczynkę. W dodatku zapowiada się na piękność. Matka Zofia, oczywiście nie przy Kazi, cieszy się jej urodą i intelektem. Kiedy dziewczynka dorasta, Zofia zaczyna szczególnie dbać o jej wygląd. Kazia musi leżeć na specjalnej desce korygującej kręgosłup. Do zabawy dostaje tkaniny (zgodnie ze zwyczajem arystokratycznych rodzin dziewczynki przystrajają się same kolorami i deseniami, które najbardziej do nich pasują). Barbara wyczuwa, że dla Kazi szykuje się lepszy los. Do niej Zofia Buyno nigdy nie zwraca się czule, za to często z litością: „moja biedna Basiu”, a któregoś dnia mówi dziewczynce, że wygląda „jak wymokły kleryk”. Trudno nie płakać po takim komplemencie. Hrabina, choć wychowana przez matkę Bałtyjkę (Adelajdę Keller), protestantkę, jest gorliwą katoliczką i do wychowania religijnego podopiecznych przywiązuje uwagę szczególną. Gdy zbliża się czas pierwszej komunii, zabiera dziewczynki do Lipawy, portu na Bałtykiem, gdzie proboszczem jest jej brat cioteczny, ksiądz Edward Ropp, późniejszy biskup wileński (bolszewicy po rewolucji październikowej skażą go na śmierć, a on ucieknie wtedy do Polski). Kilka razy w tygodniu ksiądz Ropp osobiście udziela siostrom nauk religijnych, a one słuchają z przejęciem. Barbara jednak bardziej niż treści religijne zapamiętała z tego czasu przykry wypadek. Kiedy jechały dorożką ulicami Lipawy z Zofią Buyno, wypadła na bruk, ponieważ bała się powiedzieć, że obsunęło się siedzenie w pojeździe. „Oto dowód, w jaki sposób krępowała mnie pani Zofia i wymagana przez nią etykieta. Nawet wypadając z dorożki, nie śmiałam się odezwać ani uchwycić się czyjejś ręki” – wspominała. Biskup Ropp przyjechał do drewnianego kościółka w Indrycy (zachował się do dzisiaj), aby udzielić dziewczynkom komunii. A gdy w 1900 roku papież Leon XIII zarządził odpust powszechny, hrabina uznała, że i jej wychowanki powinny go sobie wymodlić. Trzeba było odbyć serię modlitw w kościele. Ponieważ Barbara spędziła część wakacji poza Stanisławowem, po powrocie musiała nadrobić modlitwy sama. Zapamiętała ten czas jako bardzo ponury. Wysyłano więc mnie samą z furmanem Franciszkiem po południu, linijką do Indrycy. Dokuczał już jesienny ziąb, często mżył deszczyk. Po przyjeździe musiałam prosić zakrystiana o otwarcie kościoła, bo było już dawno po nabożeństwie. W pustym lodowatym kościele panowała grobowa cisza, tylko myszy i szczury chrobotały po kątach. Nastrój wydawał mi się makabryczny. Truchlejąc ze strachu, recytowałam w pośpiechu nakazane pacierze, był to wielokrotnie powtarzany różaniec czy jakieś litanie, dziś już nie pamiętam. Potem musiałam wyjść przed kościół, okrążyć go przepisaną ilość razy i znów wrócić do wnętrza na nową serię modłów. Wszystko to odbywało się w martwej pustce, przy gęstniejącym mroku, a ja drętwiałam ze strachu. Powtarzało się to parę razy w tygodniu i stanowiło dla mnie istną gehennę. Spowodowało to wszystko przełom w moim stosunku do kościoła. Utraciłam moją dziecinną żarliwą wiarę. Formalizm i automatyzm tych jubileuszowych obrzędów zraził mnie. Kochałam Boga i nadal wierzyłam w jego nad sobą opiekę. Ale czułam, że nie mogło mu być miłym takie bezduszne, automatyczne, obliczone na ilość odklepywanie pacierzy. Kazimierze – przeciwnie – i religijne obrzędy, i nauki wydają się pasjonujące; ciekawią ją kościoły, więc matka Zofia jest z tego bardzo zadowolona, upatrując przyczyny tego nieco mistycznego charakteru w późnym chrzcie dziewczynki. W miasteczku Krasław – szalenie dla Kazi atrakcyjnym, bo są tu kościół (z obrazem według szkicu Jana Matejki) i kramy z rozmaitymi dobrami – w willi typu szwajcarskiego u stóp góry mieszka hrabia Henryk Wacław Plater-Zyberk, ojciec matki Zofii, przeszło dziewięćdziesięcioletni patriarcha rodu, otoczony szacunkiem rodziny i opieką swojej niezamężnej córki Anny. W górze stoi pałac, także należący do Platerów. Jednak z pałacem stosunków się nie utrzymuje, ponieważ jego właścicielka, pani Maryla, ma w szafie setki sukien, co jest uznawane za parweniuszostwo, a jej mąż, pan Gustaw – poznaniak wżeniony w majątek – zabrania mieszkańcom miasteczka kąpać się w jego jeziorach, chłopom każe kupować prawo do zbierania jagód, grzybów i chrustu w lesie, a bydło, które wchodzi w szkodę, aresztuje, nie pozwala także korzystać z przypałacowego ogrodu i mostu. Z wszystkich tych powodów skłócony jest z miasteczkiem. Rodzina hrabiny Zofii nie akceptuje tych zachowań niegodnych arystokracji. Dziadunio na znak protestu nie przyjmuje klucza do ogrodu lipowego. Jest mu przykro, że Żydzi, którzy przychodzą co sobotę po jałmużnę (w piątek dostają ją ubodzy chrześcijanie), muszą iść dłuższą drogą z powodu chciwości właścicieli krasławskiego pałacu. U Dziadunia jest miło i dostatnio, ale nudno. Na szczęście można tu znaleźć niemieckie i francuskie pisma ilustrowane. Platerowie wprawdzie nie interesowali się literaturą – jeśli mówiono o sztuce, to najczęściej o malarstwie i muzyce, książki nie były istotne – ale biblioteczkę mieli sporą. Jedną z zabaw dzieciństwa – to prapoczątek inwencji poetyckiej Kazimiery – były zabawy salonowe w sekretarza wierszowanego. Uczestnikom gry rozdawało się kartki z rymowanym dwuwierszem, każdy dopisywał swój rym i podawał kartkę kolejnej osobie. Tak powstawał wiersz. Iłłakowiczówna jest zachwycona, gdy odkrywa przyjemność tworzenia. Obie siostry okazują się wrażliwe literacko. Wkrótce zaczną pisać żartobliwe, inteligentne wierszyki. Kazia na przykład taki: Wóz mojej duszy jest na pochyłości, a jak się stoczy, połamie mi kości. Dużo później, już jako uznana poetka pytana o źródła swoich pierwszych inspiracji, mówiła, że zaczęła pisać, naśladując siostrę (czasem twierdziła, że przyrodnią, a innym razem, że znajomą dziewczynkę) – chciała jej dorównać, ponieważ to Basia jako pierwsza ujawniła talent poetycki. Wiersze siostry wydawały się jej piękne, więc niekiedy ulegała pokusie przywłaszczenia sobie jej urokliwych wersów. Pierwsze próby poetyckie związane były z życiem emocjonalnym dorastającej dziewczyny, dlatego nadawała im wymowne tytuły: Czemu mi smutno czy Nie płacz, dziewczyno. W pustym pałacu trzeba być pomysłowym, aby nie umrzeć z nudów. Są tego i dobre strony – obie dziewczynki stają się coraz bardziej twórcze. „Jestem pewna – opowiadała po latach poetka – że nie wpadłabym na pomysł pisania, gdyby nie moje samotne, pozbawione rozrywek dzieciństwo”. Wieczorami siostry opowiadają sobie fabułę nienapisanej książki. Każda prowadzi swego bohatera, wymyślając mu niezwykłe przygody, a wątki jego życia splatają się z losem drugiego, o którym następnym razem opowie druga siostra. Bohater Kazi jest nieprzejednany i odważny, Basi – łagodny i uległy. Barbara wspominała: Czytałyśmy w tym czasie Trylogię Sienkiewicza. Pod wpływem tej powieści nauczyłyśmy się używać między sobą różnych barwnych powiedzeń z repertuaru pana Zagłoby. Upodobałyśmy sobie też formę przesady stylistycznej, zwanej w podręcznikach hyperbolą. Stosowałyśmy ją bardzo często dla określenia silnych wrażeń. Raz w okolicach jeziora zrywałyśmy kwiaty i gałązki nad jakimś mokradłem. Ja stałam z brzegu, a Kazia zapuściła się głębiej w zarośla. Wtem doszło mnie wołanie „gwałtu! tonę!”. Wzięłam to naturalnie za hyperbolę. Stałam spokojnie w miejscu i nie spieszyłam jej z pomocą. Po chwili wyszła z tych zarośli, pobladła i rozżalona. Okazało się, że naprawdę zaczęła grzęznąć, ale udało się jej w porę uskoczyć. W wiele lat później wypominała mi jeszcze z żalem, że jej wtedy nie ratowałam. Odwiedziny w dworku hrabiego Platera – który Kazia zapamiętała jako ciepły i pełen przyjaznych osób dom Dziadunia – dla chorobliwie nieśmiałej Barbary były mordęgą. Któregoś dnia na piecu w przedpokoju ktoś napisał „hrabia” i podejrzenie padło na Barbarę. Uznano, że przyszło jej to do głowy, ponieważ pozostawała pod wpływem idei komunistycznych (chowała się w domu socjalisty). Wskutek tego skrzywdzona, zahamowana z natury dziewczynka wycofywała się jeszcze bardziej. „O komunizmie nigdy dotąd nie słyszałam, a do pisania używam papieru, a nie pieca” – wspominała, urażona, po wielu latach. Po tym zdarzeniu Basia chowała się pod schodami i robiła wszystko, aby nie musieć przebywać z domownikami. Ale i nikt nie próbował jej oswoić. Ciocia Anna, zakrzepła i skostniała, nieubłaganie oficjalna, nie interesowała się mną wcale. Skoro nie wchodzi do salonu, to znaczy tego nie chce. Nie było tu nikogo, kto pomógłby mi przezwyciężyć samą siebie. Tak więc od początku zrobiłam fałszywy krok w moim wchodzeniu w świat, między ludzi. Nikt go nie próbował prostować i tak już pozostało. Według niej rodzina Platerów nie akceptowała ani jej, ani Kazi jako wychowanki Zofii. U schyłku życia napisała: Trzeba sobie zdać sprawę, że arystokratyczny klan licznej rodziny PlaterZyberków nie mógł strawić skandalu, iż pani Zofia Buyno przybrała sobie za córkę Kazię Iłłakowiczównę, istotę wątpliwego pochodzenia. Na domiar złego żąda teraz od krewnych, żeby ją uznali za prawowitą jej spadkobierczynię i przyjęli tą przybłędę bez zastrzeżeń do swego grona. Ja, jej siostra – tym bardziej intruz, którego można posądzać o najdziksze brednie. Pani Zofia Buyno, osoba wielkiego serca i światłego umysłu, przerastała pod wieloma względami swoją „kastę”. Obie wiedziałyśmy o tym doskonale i na tym polegał główny dramat dziecinnych lat Kazi. Dziewczynka czuła się umiłowanym, wybranym dzieckiem pani Zofii, ale większość Platerów tego nie uznawała. Raniło to dumę i ambicję Kazi i budziło w niej pewne rozgoryczenie i poczucie poniżenia. Czy rzeczywiście Kazimiera Iłłakowiczówna miała żal do Platerów i czuła się odrzucona? W prozie wspomnieniowej, ale również w listach prywatnych pisała o nich z atencją; uważała, że jeśli komukolwiek coś w życiu zawdzięcza, to właśnie im. Nie będzie przesady w stwierdzeniu, że kochała tę rodzinę. Barbara widziała to inaczej – czas rozłąki ukształtował siostry na dwie różne modły. Podczas gdy Kazimiera zyskała matczyną miłość i troskę, Basia wciąż tęskniła za prawdziwą matką i w niczym nie odnajdywała ukojenia. Przez ciotkę Brońcię raczej uczona skromności („zanim coś powiesz, zastanów się, co pomyślą inni”) a nie – jak Kazia – umiejętności pozwalających jej potem świetnie sobie radzić: pewności siebie, systematyczności, wyznaczania sobie ambitnych celów i konsekwencji w ich realizacji. Brakowało jej także poczucia bezpieczeństwa, które Kazi zapewniała matka Zofia, i pewności siebie, która z takiego bezpieczeństwa wynika. Dobiegając osiemdziesiątki, Barbara pisała: Na Kazi mniej to sieroctwo się odbiło, była wówczas taka maleńka, a potem tak szybko zyskała nową matkę w osobie pani Zofii Plater, tak że jej pierwsze dzieciństwo całkowicie zatarło się w pamięci. Mnie ten zły okres przygniótł psychicznie może na zawsze, spowodował późniejszą ucieczkę od ludzi, usunięcie się poza nawias społeczeństwa. Różnice usposobień utrudnią siostrom kontakt, a młodszej pozwolą zdominować starszą Basię. Pewność siebie Kazimiery wynika z przeczucia, że jest dla mamy Zofii najważniejsza i że w rywalizacji o jej uwagę pokonuje i Misię, i swoją siostrę; to rodzi też poczucie bezkarności i roszczeniowość. Kiedy Barbara, trochę niedożywiona, zapadła na anemię i hrabina próbowała ją leczyć syropem słodowym i winem St. Raphaël, Kazia rozsmakowała się w syropie o konsystencji miodu i nie miała zamiaru się nim dzielić z chorą siostrą. Pewna, że jej nigdy nie wydam, coraz bardziej folgowała swemu łakomstwu. Z czasem gdy zamieszkałyśmy w Warszawie, wyjadała z puszki kakao przeznaczone i wymierzone dla nas obu na ranne śniadanie. Przez to wychodziłam nieraz rano bez śniadania. Czułam do niej o to żal, ale niesłusznie, bo sama byłam sobie winna, przez zbytnią pobłażliwość. Zawsze to sobie później wyrzucałam. To, co Kazię pociągało, Basię przerażało, na przykład rywalizacja. I dlatego kiedy Zofia Buyno zapytała starszą dziewczynkę, czy chciałaby się uczyć w jednej klasie z siostrą, ta odmówiła, „ponieważ Kazia z pewnością wykorzystywałaby każdą okazję, aby ją poniżyć i upokorzyć”, a ona ją kocha i nie chciałaby z nią walczyć. Kazimiera Iłłakowiczówna raczej nie zdawała sobie sprawy, że była dzieckiem o uciążliwym charakterze. Miała siedem lat, gdy jej pierwsza bona, Fräulein Spalwingk, po czterech latach nagle zrezygnowała z tego zajęcia, ponieważ nie mogła znieść, że dziecko ciągle okazuje jej swoją wyższość i że w związku z tym ona zaczyna nienawidzić własnej pupilki. Ale kiedy matka Zofia pytała dziewczynkę, czy dokuczała opiekunce – może na przykład z powodu jej pochodzenia – Kazia zupełnie nie wiedziała, o co chodzi. Była zdruzgotana odejściem niani, do której się przywiązała, i nie uwierzyła, że to jej sposób bycia sprawił, że Fräulein Spalwingk nie chciała się już dłużej nią zajmować. Może odeszła dlatego, że była protestantką, a w pobliżu nie było żadnej protestanckiej kirchy? Może w tym katolickim domu tęskniła za protestanckim obchodzeniem świąt i rocznic? – zastanawiała się Kazimiera. W swoim poczuciu nie robiła niczego złego. Nie była świadoma, że swoją oschłością wielu ludzi odpycha, a nawet więcej – zupełnie jej u siebie nie zauważała. ===Lx0oGS4dJFdkVmZQYgg+CD9eZl44WW1bbg04WTsPa1hoW29dPw4= 3 B UNT. UCI E CZ K A Hrabina Plater postanawia przekazać Misi w posagu Stanisławów. Kazimierze zamierzała przepisać las, ale Bolesław Tomaszewicz, malarz, przyszły mąż Misi, twardo negocjował, dostali więc i las. Iłłakowiczówna nigdy nie miała o to pretensji do opiekunki, choć dotąd chowana na dziedziczkę, teraz została z niczym. Prawdopodobnie Zofia uznała, że jej kapitałem, ponieważ wykazywała duże zdolności, będzie wykształcenie i że poradzi sobie w życiu bez posagu. Zdecydowała również, że do ostatnich klas gimnazjum siostry chodzić będą w Warszawie. Kazimierę umieściła w katolickiej szkole swojej krewnej Cecylii Plater-Zyberk przy ulicy Pięknej. Natomiast Barbara, której naukę opłacała rodzina Wołków, uczyła się w III Gimnazjum Żeńskim na Krakowskim Przedmieściu – szkole rządowej, ponurej i zrusyfikowanej, do której dwadzieścia lat wcześniej chodziła Maria Skłodowska (i której bardzo nie lubiła). Siostry razem z hrabiną Zofią zamieszkały na Pięknej, w pobliżu pensji Cecylii Plater, w której uczyła się Kazimiera. Ta katolicka szkoła dla dziewcząt, nadal funkcjonująca (jej absolwentkami były między innymi plastyczka Wanda Telakowska, tłumaczka Anna Trzeciakowska, scenografka Krystyna Zachwatowicz), została założona przez Cecylię Plater-Zyberk w 1883 roku jako Zakład Przemysłowo-Rękodzielniczy dla kobiet i w katolickim duchu przygotowywała kobiety do współtworzenia w przyszłości niepodległej Polski. Iłłakowiczówna nie polubiła swojej szkoły – niedługo się przekonamy, z jakiego powodu – a po latach wspominała, że marnowała w niej czas. Życie szkolne obu dziewczynek było monotonne, urozmaicone tylko popołudniowymi lekcjami muzyki i spacerami z hrabiną po Łazienkach. Raz jeden dostały zgodę, aby pójść na łyżwy do Doliny Szwajcarskiej, z płatnym instruktorem, i choć im się tam bardzo podobało, hrabina nigdy więcej im już na to nie pozwoliła, ponieważ uważała, że przyjemności psują charakter dziecka. Iłłakowiczówna ma czternaście lat, gdy wpada w tarapaty finansowe. Jej wielką przyjemnością, a nawet rodzajem nałogu, jest jedzenie owoców, uznawanych przez matkę Zofię za zbytek. Jabłka podaje się, owszem, ale gościom lub przy okazji świąt, codzienne ich spożywanie to kaprys – twierdziła hrabina. W tej sytuacji Kazia nauczyła się zdobywać zakazane owoce metodami półlegalnymi i w tajemnicy przed matką się zadłużała. Od nauczycielki muzyki, panny Maliszewskiej, pożyczyła aż piętnaście rubli – to sporo, dziewczynki dostają na imieniny od hrabiny najwyżej pięć rubli. Oczywiście nie miała z czego oddać. Wyjście było tylko jedno: samobójstwo. Tak to opisała Barbara we wspomnieniach: Kupiła sobie w aptece flaszeczkę opium, pewnie na receptę którejś koleżanki. Spodziewała się po tej truciźnie zasnąć i już się nie obudzić, umrzeć bez bólu. Nalała sobie do szklanki tego leku i postawiła na krześle przy łóżku, żeby wypić przed snem. Gdy na chwilę wyszła z pokoju, wylałam precz większą część płynu i dolałam wody. Chciałam żeby przeżyła psychicznie moment samobójstwa, słyszałam, że to odstrasza od powtórzenia. (Ostatnio czuwałam nad nią, nie sypiając po nocach). Wieczorem Kazia wypiła zawartość szklanki, a rano obudziła się całkiem zdrowa, z niewielkim bólem głowy. Zdziwiła się bardzo, że trucizna była taka słaba. Po południu na lekcji przyznała się pannie Maliszewskiej, że próbowała się otruć. Nauczycielka natychmiast powtórzyła wszystko pani Zofii. Nieszczęsny dług został oddany. We wspomnieniach Barbara przyzna, że i ona jako nastolatka miała skłonności samobójcze, a potem nieraz słyszała od przybranej rodziny, że predyspozycje do rozstrojów emocjonalnych odziedziczyła po Zanach. Po latach zachoruje psychicznie i zginie śmiercią samobójczą jej córka. Niemniej na razie wszystko kończy się dobrze. Jednak ten czas, gdy Kazimiera z dziecka staje się młodą dziewczyną, zmienia ją i jej relację z Zofią Buyno. Pod wpływem swoich szkolnych koleżanek dziewczynka zaczyna się interesować zjawiskami nadprzyrodzonymi, organizują modne wówczas seanse spirytystyczne z latającymi talerzami, podczas których wywołują duchy. Według siostry Kazimiera stała się w tym czasie nieprzewidywalna. Dlatego gdy jej się zwierzyła, że poznała chłopaka – niejakiego Rosenfarba, z którym spotykała się po lekcjach w bramach kamienic, i twierdziła, że on ją hipnotyzuje i że jakaś niepojęta siła pcha ją do niego, Barbara postanowiła o wszystkim powiedzieć hrabinie. Ta natychmiast zaprowadziła dziewczynkę do neurologa. I chociaż ten orzekł spokojnie, że jest ona zdrowa i rozwija się prawidłowo, matka Zofia uznała, że nie jest w stanie zapanować nad dorastającą wychowanką. Po dwóch latach nauki na pensji Cecylii Plater-Zyberk wysyła ją do ośrodka wychowawczego w Rydze. Dla Kazi to dramat. Pisze stamtąd rozpaczliwe i pełne tęsknoty listy, więc po kilku tygodniach matka pozwala jej wrócić. Ale zamęt duchowy dziewczynce nie mija, a konflikt doprowadza do porzucenia przez nią szkoły, Warszawy i hrabiny. Kazimiera postanawia wyjechać do Petersburga i tam skończyć szkołę. Ma szesnaście lat i zamierza stać się samodzielna. W ten sposób zadaje matce Zofii i sobie samej ból, czego będzie żałować przez całe życie. Jednak teraz, w 1904 roku, jest w ferworze buntu, nie liczy się z niczym i z nikim. Przy czym ta rebelia ma swoje uzasadnienie. Wczesna młodość, prawdopodobnie przed 1905 rokiem. Do tego czasu Iłłakowiczówna nie wiedziała, kto jest jej ojcem; miała jedynie świadomość, że nie żyje. Nikt jej nie wtajemniczał w skomplikowane życie uczuciowe rodziny – z dziećmi o takich sprawach się przecież nie rozmawia. Ale też nikt nie dawał jej odczuć, że jej sytuacja jest bardzo niekorzystna – słowo „bękart” naznacza piętnem hańby. Nieślubne dziecko, także wywodzące się ze szlacheckiego domu, traciło wiele przywilejów, nie miało między innymi prawa do nauki w rządowej szkole, wykluczone było z towarzystwa. Dlatego matka zadbała o to, żeby Kazimiera miała „prawidłowych” rodziców, prosząc brata i jego żonę o jej adoptowanie. Wychowanie na dworze hrabiny Buyno, jej akceptacja i miłość zapewniły dziewczynce bezpieczeństwo i silne poczucie własnej wartości, a zagadka związana z ojcem pobudzała jej wyobraźnię. Może był jakimś księciem? A może spiskowcem poszukiwanym przez rząd carski, i dlatego nie mógł się ujawnić? W to dochodzenie wciągnęły się też koleżanki z klasy. Była to bardzo dobra zabawa, do momentu gdy została gwałtownie przerwana przez wychowawczynię. – Zabraniam ci rozmawiać z koleżankami o twoim pochodzeniu! Kiedy ma się na sobie taką plamę jak ty, trzeba o niej milczeć, zamiast opowiadać jakieś baśnie wyssane z palca. – Jaką plamę? Nie rozumiem... Jaką ja mam plamę? – Zapytaj przybraną matkę, jeśli nie wiesz. Maria Niklewiczowa, później pisarka i przyjaciółka Kazimiery, znająca ją od najmłodszych lat, pamiętała opowieści Kazi, jak właśnie w szkole została zraniona i upokorzona tym brutalnym ściągnięciem na ziemię. Jej zdaniem ten moment przesądził o tym, że Iłłakowiczówna porzuciła szkołę i dom. Gdy Zofia Buyno wyjawiła wychowance prawdę o tym, kim byli jej rodzice, Kazia postanowiła przerwać naukę i wyjechać z Warszawy, aby nigdy już nie spotykać się z tymi, którzy wiedzieli o jej pochodzeniu. Z zapisków Iłłakowiczówny nie dowiemy się, dlaczego wówczas porzuciła matkę Zofię – nie wspomina ani o demonicznym Rosenfarbie, ani w jak przykry sposób odkryła, że jest splamiona. Oczywiście Kazimiera nie mogła tego wyjawić, skoro jej pochodzenie dla postronnych miało nadal pozostać tajemnicą. Pisała za to o tym, że potrzebowała swobody, że miłość matki Zofii dla niej zszarzała i chciała uciec od wszelkich uczuć. Jednak dziś wiemy, że to sztafaż. Ta „straszna prawda” o własnym pochodzeniu, której dziewczynka nie spodziewała się usłyszeć, musiała być szokiem i zmienić jej obraz siebie: dotąd kochana, rozpieszczana, pewna siebie, z pozycją, której nikt ani nic nie mogło zagrozić, teraz dowiaduje się, że jest społecznie odrzucona, napiętnowana, skażona, a jej sytuacja jest gorsza niż wszystkich tych, wobec których czuła wyższość. Świat piętnastolatki się wywrócił, okazał się iluzją, ufność i beztroska już nie powrócą. Teraz Kazimiera zastanawia się, jak wpasować tę nową wiedzę w swoje przyszłe życie, tak aby niczego nie stracić przez swoją sytuację i zachować szacunek otoczenia. Wyjście – uznaje – jest jedno: zataić prawdę. Ma dogodną sytuację, o którą zadbała już matka: fałszywe dane w akcie urodzenia, nieprawdziwą matkę i nieprawdziwego ojca. Tak musi zostać – decyduje. Niech nikt się nie dowie, że „hańba”, „bękart”, że „nieślubne łoże”. Nie zniosłaby wykluczenia, chce od życia więcej, niż się jej należy, dlatego musi milczeć, również o swoim wspaniałym dziadku, którego nazwisko mogłoby być źródłem dumy, gdyby nie stało się w jej życiu symbolem hańby. Iłłakowiczówna zachowa tę tajemnicę prawie sześćdziesiąt lat, aż do chwili gdy zapisze pierwszą wersję testamentu, a w niej: „Mierziły mnie całe życie te fałszywe papiery i chcę dać świadectwo prawdzie...”. Ratunkiem okazuje się dla niej poezja. „Chciałam zostać poetką, żeby pokazać im wszystkim, że jestem coś warta” – powie Marii Niklewiczowej, ale przyjaciółka przyjmie to oświadczenie z uśmiechem, przekonana, że talent przyjaciółki objawiłby się bez względu na wszystko, a nie jako odwet. Poetka Iłłakowiczówna rodzi się jednak właśnie w tym czasie – pierwsze jej wiersze pochodzą z burzliwego, przełomowego 1904 roku. Rok później debiutuje w „Tygodniku Ilustrowanym” wierszem Jabłonie, napisanym w Warszawie. Gdy odczytuje go na głos, gosposia płacze ze wzruszenia. Utwór jest bardzo nastrojowy, samej autorce wydaje się smutny. W naszym sadzie zakwitły jabłonie, stoją białem kwieciem osypane. Gdy przy oknie swojem rano stanę, rankiem okno swoje gdy odsłonię, Na kwitnące spoglądam jabłonie, jak się chwieją wiatrem kołysane. Gdzieś z oddali głos miasta dolata, o czerwone mury się roztrąca, wrzawa wzrasta – to znowu, cichnąca, ulatuje poza krańce świata, ponad dymne powietrze ulata, bije w górę hen na obce słońca. Wielkie miasto parnym dechem dyszy, moje białe drzewa ciche stoją, jasno-kwietną otoczone zbroją, obojętne dla gwaru i ciszy, i dla miasta, co gorącem dyszy... Jakieś chłodne dumy sobie roją. Gdybym mogła, jako te jabłonie, żyć słodyczą własną, z dna kielicha i być chłodną, jak ten wiatr, co wzdycha w nieskończoność i niej, hen, w niej gdzieś tonie...! Lecz nie umiem być jak te jabłonie, taka jasna, pogodna i cicha! „Tygodnik Ilustrowany”, w którym ukazał się utwór podpisany: Kazimiera Iłłakowicz, był pismem bardzo poczytnym, publikowało w nim wielu znakomitych pisarzy. Wiersz Jabłonie umieszczono między Kronikami tygodniowymi Prusa a jednym z odcinków Chłopów Władysława Reymonta w numerze z 8 kwietnia. Siedzę na białym stole, warkocz mam potargany, czytam wpatrzonym we mnie „Tygodnik Ilustrowany”, Or-Ota i Savitri i nagle głos mi zawisa... ...I wiem, że sama także muszę zacząć wiersze pisać Powołanie Inicjacja twórcza Kazimiery miała swego konkretnego sprawcę. Był to Czesław Jankowski, wileński krytyk literacki, któremu wiersze pokazała jego kuzynka, a nauczycielka Kazi – pani Benisławska. Niewątpliwy sukces, jakim był debiut nastolatki, przyjęty został przez Zofię Buyno chłodno. Hrabina pragnęła dla niej szczęśliwego życia rodzinnego, którego sama nie zaznała, a takie poetyckie fanaberie nie zapowiadały niczego dobrego. Po latach Kazimiera Iłłakowiczówna napisze: „Chciała, żeby wyrosło ze mnie coś porządnego”, ale wtedy czuła się rozczarowana i nieszczęśliwa. To przesądziło o chęci ucieczki. Bunt, któremu się żywiołowo poddała, należał do tego rodzaju rewolucji, które najbardziej szkodzą temu, kto ją wznieca. Chce wyjechać jak najdalej, tam gdzie nikt jej nie zna. Nie reaguje na żadne perswazje, nie przejmuje się, gdy matka daje jej do zrozumienia, że jest okrutna i zła. Miałam złe serce? Mówiono mi to co dzień, i słowem, i spojrzeniem. Wreszcie zażądałam swobody, po prostu własnego paszportu i odeszłam z jedynego domu, który chciał być moim, od jedynego serca, przy którym znalazłam całkowite zaspokojenie. Potem jeszcze napisze o tym rozstaniu, że „była to tragedia równa tragedii miłosnej, ze zdradą i odejściem w świat jednej strony, a złamanym sercem – drugiej”. I że „wabił ją gwizd pociągów, byle dalej od domu, od przymusu, od wszelkich uczuć”. Ale pamiętamy przecież, że najważniejsze przed nami ukrywa, że nie chce, abyśmy wiedzieli, na czym polega jej „czarna plama”, że woli imperatyw ucieczki tłumaczyć w ten sposób, że wabił ją gwizd pociągów, niż wyjawić, że wynikał z przeżywanego wstydu i niezgody na napiętnowanie społeczne. Fotografia z czasów nauki w Petersburgu, około 1907 roku. Wiersz Czarna plama, który Iłłakowiczówna napisała właśnie w tym czasie, musimy uznać za autobiograficzny. Jest on tak spójny z opowieścią przyjaciółki Kazimiery o szkolnym upokorzeniu, że wydaje się wręcz dokumentem. A skoro tak, to mamy wyjaśnienie, dlaczego wówczas uciekła. Mam na czole czarną plamę od młodu, szczęścia mi zamknięto bramę przez tę czarną hańby plamę, bo przekleństwo noszę w sobie, póki w zimnym legnę grobie, śród chłodu. [...] Noszę hańby czarnej znamię na czole... Aż się serce z bólu łamie, gdy na moje patrzą znamię ludzie. Ja go zmyć nie mogę, więc w daleką pójdę drogę, przez pole. Maków włożę polny wianek na włosy. Gdy majowy wstanie ranek, to na czoło wcisnę wianek; czarną plamę wianek skryje, łzy palące wiatr wypije, jak rosy. Poza morza pójdę sine za góry, w bezgraniczną dal popłynę, za te morza, wielkie, sine, byle prędzej, byle dalej od ogromnej ludzkiej fali ponurej! [...] Ostatnie wspólne chwile spędzają z matką Zofią w Pohulance Dyneburskiej, pięknej miejscowości kuracyjnej nad brzegiem Dźwiny w Inflantach (dziś to część Dyneburga, łot. Daugavpils). To majątek Platerów, dokąd jeżdżą z hrabiną po oddaniu Misi Stanisławowa. Tu rozgrywa się dramat porzucenia. Wkrótce potem matka Zofia przenosi się ze swoją angielską damą do towarzystwa do Fryburga w Szwajcarii, a Kazia rusza w świat. O konflikt z Zofią Buyno Iłłakowiczówna obwiniała wyłącznie siebie, będąc w tym obrachunku sumienia bardzo surowa, o czym przekonamy się potem. Bez względu na popsutą pod koniec relację z hrabiną czuła się jej córką i miała przekonanie, że odgrywała w jej życiu taką właśnie rolę. Inaczej było z resztą tej rodziny, z którą się nie zżyła. Prawdopodobnie najbardziej przywiązana była do ojca Zofii, o którym pisała z czułością. Z wdzięcznością wspominała też najmłodszego brata hrabiny, Teofila, który jako jedyny po śmierci Zofii czuł się w obowiązku zapraszać ją do swojego majątku w Wabolu. Był to dla Iłłakowiczówny „pan Teofil”, bracia matki Zofii nigdy bowiem nie stali się dla niej wujami. Wspominała te zaproszenia z pewną autoironią: „Trudno – oświadczał od czasu do czasu swojej żonie – moja droga, musimy zaprosić Kazię. Trzeba, ma chère, trzeba!”. Szwajcaria, Fryburg, około 1908 roku. Iłłakowiczówna sympatyzuje wtedy z „młodzieżą postępową”. Papieros jest raczej tylko rekwizytem, nigdy nie paliła. Ucieka z Warszawy do Petersburga. Nie wiadomo, dlaczego akurat tam i do kogo. Jest 1905 rok. Zostaje w Rosji, bo chce widzieć rewolucję, a przede wszystkim, aby pracować i uczyć się wśród obcych, którzy nie wiedzą o jej „czarnej plamie”. Wciąż utrzymuje ją matka Zofia. W Petersburgu zaczyna naukę w gimnazjum i zda tam tak zwaną męską maturę – z łaciną i greką. Oceny na świadectwie to typowe dla humanistów trójki z algebry, geometrii i fizyki, a piątki z francuskiego, niemieckiego, geografii i historii obcej. Tu, w Petersburgu, z ramion gorliwej katoliczki, jaką była hrabina Buyno, wpada wprost w objęcia młodzieży postępowej. Czuje się „nieprzyjacielem Boga” i zaczyna się deklarować jako zagorzała ateistka. Bunt przeciwko matce Zofii obejmuje wychowanie w duchu religijnym, od którego Iłłakowiczówna się odwraca, uznając wierzących za hipokrytów. Kiedy po roku przyjeżdża do matki Zofii do Fryburga, nadal jest zbuntowana i niechętna; atmosfera, od której uciekła, na nowo ją przytłacza. Hrabina uznaje, że Kazia cierpi na melancholię, więc wysyła ją na kurację do sanatorium legendarnego austriackiego doktora Christopha Hartunga von Hartungena w Riva del Garda we włoskim Tyrolu, malowniczej miejscowości wśród wysokich alpejskich szczytów, ale o śródziemnomorskiej przyrodzie. Bardzo modny wśród artystów i arystokratów ośrodek proponuje kuracje dietą i obcowaniem ze sztuką i filozofią. Do przyjaciół i pacjentów Hartunga należała rodzina Tomasza Manna. Sam pisarz bardzo chętnie wypoczywał nad brzegami jeziora Garda, zachwycając się zetknięciem północnej Europy z południowym żywiołem. Świadectwo gimnazjum żeńskiego w Petersburgu, 1907 rok. Świadectwo maturalne, 1910 rok. Czas buntu. Szwajcaria, Fryburg, około 1908 roku. Iłłakowiczówna nie rozwodzi się w swoich wspomnieniach ani nad kuracją, ani nad chorobą, napomyka o niej jedynie przy okazji opowieści o kupcu z Krakowa, który leczył się w tym samym sanatorium również na melancholię, i kiedy się zaprzyjaźnili, zwierzył jej się z kłopotów z synem. Niewdzięczny potomek, zamiast pracować w przedsiębiorstwie ojca, pisał do kabaretu i – o zgrozo – pracował dla teatru. Synem kupca okazał się Leon Schiller, potem wybitny reżyser teatralny, z którym Iłłakowiczówna jako poetka będzie współpracować, ale to dopiero za kilkadziesiąt lat. Na razie zostaje jakiś czas przy matce Zofii we Fryburgu. Był to wtedy silny ośrodek katolików szwajcarskich, mieszkała tam spora Polonia: arystokraci, ale też uboższa szlachta i niezamożni studenci zwani „chrobotkami” i „bobotkami”, którzy nie chcieli studiować w Warszawie na rosyjskim uniwersytecie. Do Fryburga zjechali też polscy wykładowcy, wśród nich fizyk Józef Wierusz-Kowalski i chemik Ignacy Mościcki, przyszły prezydent. Ten ostatni, kiedy poznaje pannę Kazimierę, pyta ją, dlaczego pisze takie smutne wiersze, a ona mu odpowiada: „Moje wiersze na to są smutne, żebym ja była wesoła”. Kiedy studiująca tam wtedy Maria Wydżga (potem Niklewiczowa) po raz pierwszy zobaczyła Iłłakowiczównę, od razu wiedziała, że spotkała kogoś wyjątkowego: „Pociągał mnie ku Ille niepokojący czar, było coś rusałczanego w jej jasnych oczach i nieco drapieżnym śmiechu, chwilami zaś jej twarz miała wyraz tragiczny. Czuło się, że jej życie wewnętrzne jest intensywne i niezwykłe”. Znała jej wiersze, ponieważ o udanych debiutach poetyckich w środowiskach intelektualnych wówczas się rozmawiało. Przez przekorę lub z melancholii Kazimiera wciąż jest nieznośna. Szwajcarski piękny Fryburg wydaje jej się okropny. Kiedy chodzi po ulicach, zamyka oczy i mówi do swojej przyzwoitki, służącej hrabiny: „Prowadź mnie, Paulo, gdzie chcesz, niech ja tego nie widzę!”. Zofia Buyno wciąż ją utrzymuje i dba o jej rozwój. Wkrótce wysyła podopieczną do Genewy, na naukę angielskiego, ponieważ Kazia zna już wówczas bardzo dobrze rosyjski, niemiecki i francuski, a angielskiego – wcale. Teraz wychowanka uczy się języka, choć bardziej pociąga ją włóczęga z młodzieżą – w Genewie także jest sporo Polaków, więc znów dla nabrania rozumu Kazimiera zostaje wysłana za granicę, tym razem do Oksfordu. Od września 1908 roku przez pół roku uczy się w college’u Norham Hall. Jest to, jak czytamy na dyplomie, Studium Foreign Women Students Norham Hall – studium dla zagranicznych studentek języka angielskiego, literatury i historii Anglii. Świadectwo Studium Norham Hall – dla zagranicznych studentek języka angielskiego, literatury i historii Anglii. Lata studiów w Krakowie, 1910–1914. Londyn początku XX wieku ma młodej Polce wiele do zaoferowania. Kobiety pod przewodnictwem Emmeline Pankhurst domagają się praw wyborczych i pracy. Pankhurst uważa, że rozbita szyba jest najcenniejszym argumentem w polityce, więc organizuje wiece kobiet, które rozbijają okna politykom. Iłłakowiczówna rozwija się intelektualnie, korzystając z awangardowych metod. Trafia do słynnej pisarki i edukatorki, Irlandki Elsy D’Esterre-Keeling, zwanej Amicą, która przy Church Street 8 prowadziła popularny salon literacki, a w nim coś w rodzaju kursu dla twórczych panien. Intelektualistki i panie z towarzystwa uczyły się tam warsztatu literackiego: sztuki kompozycji i przemawiania. Amica nazwała swoje mieszkanie Domem Prostego Życia i wprowadziła w nim niekonwencjonalne zasady, tak aby unikać wygody, za to mieć jak najwięcej czasu na zajęcia intelektualne. Łóżka w dzień zamieniały się w stoły, nie było ani firanek, ani dywanów. Obowiązywała surowa dieta: żadnego mięsa i jaj, podstawą były herbata, marmolada pomarańczowa, orzechy, mleko i warzywa. Iłłakowiczówna z wielkim zapałem brała udział w pojedynkach literackich, bo w takiej formule odbywała się nauka. Amica przydzielała dwóm kobietom temat, na przykład, czy historia Fausta nadaje się na opracowanie epickie. Jedna z pań miała dowodzić, że tak, druga, że nie, a od trzeciej – odgrywającej rolę moderatora – Amica oczekiwała, że streści przebieg debaty, a każdej z dyskutantek powie coś miłego. Taką metodą uczono się przemawiać w sposób inteligentny, ale pozbawiony złośliwości. Wśród uczestników były panie z towarzystwa oraz żony posłów i ministrów, które utrzymywały swoimi datkami Amicę i jej salon. Studentka z Polski nie musiała płacić, odwdzięczała się sprzątaniem Domu Prostego Życia. Iłłakowiczówna, jak Amica oraz jej przybrane córki (Elsa nigdy nie wyszła za mąż, ale adoptowała dwanaścioro dzieci), nosiły granatowe luźne suknie z alpagi, które także miały upraszczać życie, ale zwykle były przesiąknięte zapachem kurzu, smażonej ryby i gotowanej brukselki. W Londynie dociera do Iłłakowiczówny zła wiadomość: matka Zofia choruje na nowotwór, jest z nią bardzo źle. Natychmiast jedzie do Fryburga, ale na wszystko już jest za późno – może tylko towarzyszyć matce w umieraniu. Opiekuje się nią do końca, a potem przewozi jej ciało do Liksny w Inflantach, gdzie hrabina się urodziła, żeby ją tam pochować. Rozpacz z powodu śmierci matki Iłłakowiczówna przeżywa razem z poczuciem bezsilności. Że niczego naprawić się nie da, że oto zostaje z własnym sumieniem, że wychodzi z tej relacji nie z miłością, tylko z bólem, który sama sobie zadała, z obrazem siebie jako osoby zimnej i nieczułej. A przecież tak nie było – Kazimiera kochała matkę Zofię i była pełna oddania, choć jej zachowanie temu przeczyło. Emocjonalny zamęt nie pozwalał jej zrozumieć samej siebie. „Kilka lat ukradzionych sercu nie wiadomo po co i przez kogo. Na całe życie – śmiertelny żal i raz po raz powtarzający się wśród największych powodzeń życia sen o odnalezieniu Mamy...” – napisze po latach. I chociaż tuż przed śmiercią hrabina mówi – co wychowanka mogłaby uznać za rozgrzeszenie – że Kazimiera była dla niej najdroższą osobą w życiu i najukochańszą, ta będzie przez lata się karać bezsennymi nocami, trawiona żalem za to, „czegom nie dopełniła i co mnie rozdarło / gdy pod maską zwycięstwa niosłam serce klęski”. Grzechy zaniechania będą ją dręczyć już zawsze, a relacja, na którą nie potrafi spojrzeć w sposób realistyczny, wraz z wyidealizowaną miłością matki Zofii urośnie do najważniejszej w życiu, której nikt dorównać nie zdoła. Żadne inne – twierdziła Iłłakowiczówna – nie dorosło nawet do kolan temu najsilniejszemu uczuciu do matki. „Matka Zofia”, Zofia Buyno z Plater-Zyberków. Jako dojrzała kobieta, uznana już poetka, w 1930 roku napisze cykl wierszy, który zadedykuje „matce mojej przybranej Zofii z PlaterZyberków Buynowej poświęcam”. W tomie Popiół i perły odnajdziemy miejsca i nastroje dzieciństwa poetki, ale przede wszystkim tęsknotę, wdzięczność, a nade wszystko winę. Tęsknię do ciebie stąd! Przez grzech, przez ciemność, przez błąd przedzieram się jak dziecko przez olbrzymów i w biedzie, która mnie smaga, tylko mi jedno pomaga – nić, którą ty w górze trzymasz. Po tej nitce – takiej znikomej – spływa miłość niby rosa po ździebełku słomy. Kolorowe bańki W 1956 roku, dobiegając siedemdziesiątki, w liście do znajomej, której zmarła matka, Iłłakowiczówna napisze: Moją największą w życiu miłością była moja matka – przybrana oczywiście – bo rodzona umarła bardzo wcześnie. Byłam dla niej bardzo niedobra, opuściłam ją, a wróciłam dopiero, kiedy była już beznadziejnie chora. I też – nigdy nie zapomnę tego drugiego konania naprzeciw wspaniałego pejzażu Gruyère w Szwajcarii – nigdy sobie nie przebaczę. Tak właśnie będzie. ===Lx0oGS4dJFdkVmZQYgg+CD9eZl44WW1bbg04WTsPa1hoW29dPw4= 4 S I OS T R A MI Ł OS I E RDZ I A . I Ł Ł A KO WI CZ JE S T K OB I E T Ą Ma dwadzieścia jeden lat, kiedy w 1910 roku rozpoczyna studia na Uniwersytecie Jagiellońskim, na filologii polskiej przy Wydziale Filozoficznym. Kraków tego czasu to miejsce wymarzone dla twórczych dusz – wciąż jest sercem młodopolskiej cyganerii. Stanisław Przybyszewski, Gabriela Zapolska, Stanisław Wyspiański, Feliks Jasieński nadali miastu na przełomie XIX i XX wieku niepowtarzalnego ducha, który tam pozostał. „To równoczesne spotkanie się tylu niezwykłych indywidualności, współżycie ich, współdziałanie, inspirowanie się wzajemne, wytworzyło atmosferę tak przesyconą ozonem, jak z pewnością mało gdzie i kiedy. Było to tym osobliwsze, że działo się w małym miasteczku, którym zewnętrznie Kraków być nie przestał. Mały Kraków urósł przez sztukę, o wiele w przód. To do niedawna miasto starców staje się miastem młodych” – pisał BoyŻeleński związany z fenomenalnym kabaretem Zielony Balonik, działającym w Krakowie od 1905 roku. To od Boya będzie się uczyć Iłłakowiczówna poczucia humoru. Starzy młodopolscy poeci ją śmieszą. „Przybyszewski był dla mnie przekomiczny, Tetmajera tolerowałam z trudem, a jego wiersz Lubię, kiedy kobieta wyciskał mi z oczu łzy, oczywiście śmiechu” – powie po latach. Ale teraz wieją nowe wiatry i ją porywają. Ma szczęście, że może studiować. Na Uniwersytet Jagielloński kobiety zaczęto przyjmować „próbnie” w 1894 roku, i to wyłącznie na Wydział Chemii. Dostąpiły tego zaszczytu wówczas trzy studentki. Wśród mężczyzn, od których wciąż zależał los kobiet, powszechny był pogląd, że nie mają one zdolności do myślenia abstrakcyjnego, dlatego nie nadają się do uprawiania nauki. Zainteresowane studiami Polki z dobrych domów wyjeżdżały w takim razie do stolic europejskich, przede wszystkim do Francji i Szwajcarii. Tam kobiety już od kilkudziesięciu lat miały prawo do nauki wyższej, ale nie były nią za bardzo zainteresowane, za to chętnie studiowały Rosjanki. Zmiany jednak były nie do zatrzymania. W 1897 roku władze Uniwersytetu Jagiellońskiego zezwoliły na studia kobiet na Wydziale Filozoficznym. I na ten właśnie wydział wybrała się Kazimiera Iłłakowiczówna, obierając kierunek filologia polska (w biogramach poetki pojawia się informacja, że studiowała również filologię angielską, ale w dokumentach uczelni nie znajdujemy na to potwierdzenia). Studiowała na pierwszym roku, gdy na uczelni doszło do słynnego strajku antyklerykalnego, znanego w historii jako zimmermaniada. Był to pierwszy i jedyny na taką skalę protest studentów przeciwko polityce uniwersytetu, a chodziło o ideologizację Wydziału Teologicznego. Krakowska uczelnia tradycyjnie była konserwatywna, ale coraz mocniejszy stawał się głos profesorów i studentów związanych z ugrupowaniami socjalistycznymi. Byli to przede wszystkim uczestnicy strajku szkolnego z 1905 roku, którym władze carskie zakazały dalszej nauki w zaborze rosyjskim, więc wielu przeniosło się do Galicji i trafiło na uczelnię krakowską. Awantura zaczęła się, gdy we wrześniu 1910 roku cesarz Franciszek Józef mianował wykładowcą socjologii na Uniwersytecie Jagiellońskim księdza Kazimierza Zimmermanna. Początkowo emocjonowała się tym tylko prasa. Gazety narodowe cieszyły się, że w czasie wzrostu nastrojów socjalistycznych socjologia została wprowadzona na tę znakomitą uczelnię. Media lewicowe z kolei były przerażone, że tę katedrę oddaje się księdzu. Dla socjalistów związanych z uczelnią była to oczywista próba klerykalizacji akademii. Protest przybrał ogromne rozmiary. W dniu pierwszego wykładu księdza Zimmermanna, 15 listopada o godzinie osiemnastej, w Sali Kopernika pojawił się tłum młodzieży. Studenci postępowi krzyczeli: „Popie, precz!”, i odśpiewali Czerwony sztandar. Młodzież narodowa odpowiedziała im, śpiewając Jeszcze Polska nie zginęła, po czym zaczęła się szarpanina i potrzebny był lekarz. Protest przez następne tygodnie eskalował, aż 28 stycznia 1911 roku na uczelni rozpoczął się strajk. Studenci przerywali zajęcia, sale wykładowe zabarykadowali ławkami, a pod salą senatu zaśpiewali Czerwony sztandar. Akcja miała być prowadzona do skutku. Następnego dnia powstał plan: wykłady miały być przerywane gwizdami i śpiewem, a nawet „obstrukcją chemiczną” – studenci zamierzali rozrzucić w salach watę nasączoną chemikaliami. Jednak gdy następnego dnia przyszli na uczelnię, spotkało ich spore zaskoczenie. Rektor wydał klucze od gmachu młodzieży przeciwnej strajkowi, a ta się zabarykadowała, więc strajkujący zastali zamknięte drzwi uczelni. Kilku studentów, w tym Jadwiga Bujwidówna (córka bakteriologa, socjalisty Odona Bujwida), przedostało się górą zakratowanej bramy i otworzyło wejście do przedsionka. Następnego dnia „Głos Narodu” komentował, że widok bielizny panieńskiej powiewającej niedyskretnie nad setkami głów młodzieży był nie tylko śmieszny, lecz wprost nieprzyzwoity. Tymczasem pod uniwersytet zaczęły się schodzić tłumy studentów. Na wezwanie rektora pojawiła się policja, która utworzyła kordon wokół budynku. Kilku profesorów weszło do środka i prowadziło wykłady. Młodzież postępowa marzła na śniegu, a jej przeciwnicy przylepili do okna kartkę z napisem: „Sześć wykładów się odbywa”. Po południu, kiedy strajkującym udało się zająć gmach, rektor próbował wymusić na komendancie policji usunięcie studentów siłą, ten jednak odmówił, godząc się jedynie na zacieśnienie kordonu. Studenci natomiast zagrozili, że w razie interwencji policji poleje się krew. Na Plantach zbierało się coraz więcej popierających studentów ludzi, którzy przerzucali strajkującym prowiant przez płot, co zdenerwowało policję, więc funkcjonariusze odcięli gapiów od gmachu uczelni. Po południu tłum pod Collegium Novum był tak wielki, że wezwano na pomoc batalion piechoty. Żołnierze z bagnetami wywarli ogromne wrażenie na studentach – tego się nikt nie spodziewał. W okupowanym gmachu wciąż trwał wiec, studenci odczytywali telegramy z wyrazami solidarności, gdy pojawił się rektor, który oświadczył, że zgodnie z decyzją ministra oświaty uniwersytet zostaje zamknięty, a studenci mają dwie godziny na opuszczenie budynku. Zaapelował też do studentów, aby oddali legitymacje. Strajkujący zgodzili się tylko pod warunkiem, że spod gmachu odmaszeruje wojsko. I rzeczywiście w krótkim czasie oddziały wojskowe się wycofały. 8 lutego rektor zamknął uczelnię i zawiesił zajęcia na siedem tygodni. Trzech studentów zostało relegowanych, szesnastu dostało naganę, a trzydziestu sześciu – upomnienia. Wykaz przedmiotów, Wydział Filozoficzny Uniwersytetu Jagiellońskiego, 1912 rok. Wkrótce potem Iłłakowiczówna została wezwana – jak inni – na przesłuchanie komisji, którą rektor powołał do wyjaśnienia sprawy. Profesorowie pytali, co robiła na wiecu: „Cóż miałam robić – odpowiedziała Kazimiera – pchałam się, żeby wejść do środka sali, ale bezskutecznie”. Nie poniosła kary. Iłłakowiczówna wiodła wtedy intensywne życie towarzyskie. Jedną z pamiątek, które zachowały się z tego czasu, jest zaproszenie na Bal Empire w salach Starego Teatru 11 lutego 1911 roku. Dochód z balu miał zostać przeznaczony na budowę domu akademickiego dla słuchaczek. Patronat nad balem objęli Stanisławowa Tarnowska i rektor August Witkowski. Zapraszał na ów bal czteroosobowy komitet organizacyjny: Marya Grocholska, Kazimiera Iłłakowiczówna, Adam Muszyński i Ludomir Olszanowski. Potwierdzenia trzeba było kierować do Iłłakowiczówny i na Starowiślną 3, do Instytutu Urszulanek, czyli do bursy, którą siostry tam prowadziły. W archiwum Uniwersytetu Jagiellońskiego odnajdujemy inne dokumenty studentki Kazimiery Iłłakowiczówny. Wtedy mieszkała już przy Krupniczej 7/9, za semestr płaciła około 40 koron (raz jest to 39 koron, innym razem 42 korony). Rubrykę, w której trzeba wpisać imię i nazwisko ojca, pozostawiła przez całe studia pustą, jako rok urodzenia podawała 1889 (czyli właściwy, którego potem „zapomniała”). Uczęszczała między innymi na takie zajęcia jak: historia literatury za Zygmunta Augusta, poeci polscy II połowy XIX wieku, zasady wersyfikacji, morfologia, teoria poznania, a także na wykłady o Szekspirze (trzy razy w tygodniu). Wykłady prowadzili wybitni historycy literatury, profesorowie: Ignacy Chrzanowski (spokrewniony z Henrykiem Sienkiewiczem i Joachimem Lelewelem), Stanisław Windakiewicz i Jan Łoś. Profesora Ignacego Chrzanowskiego studenci cenili szczególnie, ponieważ zapraszał ich do swojego domu, starał się, aby ich najlepsze prace były drukowane, był blisko swoich uczniów i sporo o nich wiedział. Inaczej było z profesorem Windakiewiczem – nieprzystępnym i oschłym ekscentrykiem, który opowiadał niestworzone rzeczy o Słowackim, ponieważ go nie znosił. Ale to właśnie on był ulubionym profesorem i autorytetem Iłłakowiczówny. Zachowała zaświadczenie z uniwersytetu podpisane przez profesora Windakiewicza, że z przedmiotów poeci polscy XVI i XVII wieku oraz młodzi romantycy ocenił ją na celujący. To jemu zadedykowała swój pierwszy tomik poezji Ikarowe loty, wydany na drugim roku studiów. Koleżanki, które z nią studiują i mieszkają w bursie na Starowiślnej, dostrzegają jej inność, choć Iłłakowiczówna jest otwarta, pogodna i chętnie się integruje. Wydaje się im dużo dojrzalsza, jej niezależność i doświadczenia życiowe – choć Kazimiera niewiele o sobie opowiada – imponują: mieszkała w Petersburgu, uczyła się w Oksfordzie i w Londynie, jest sobie panią, całkiem wolna. Większość studentek otoczona jest opieką rodziców, więc życie Kazimiery ma dla nich wielki powab. Dziewczęta spotykają się na kawie przyrządzanej w tureckiej dżezwie w pokoju Zofii Kaweckiej. Często spacerują ulicami Krakowa, czasem zanoszą kwiaty na grób Warneńczyka na Wawelu. (Symboliczny grób Władysława III Warneńczyka, poległego pod Warną króla, powstał zaledwie kilka lat wcześniej – w 1906 roku). „Iłła mało mówiła o sobie, wiedziałyśmy, że przyjechała z daleka, czasem zahaczała o Wilno, częściej wspominała północne kresy I Rzplitej. Mnie to bardzo interesowało, tym bardziej że urzekały mnie miejsca związane z Mickiewiczem, Słowackim, Trauguttem, Kościuszko” – wspominała Bronisława Michałowska, koleżanka ze studiów, także dostrzegająca „osobność” Iłłakowiczówny, aurę tajemniczości, odróżnianie się od innych skromnym, ale finezyjnym strojem i rasową urodą. A gdybyż jeszcze Kazimiera się pochwaliła, że jej dziadek to przyjaciel Mickiewicza, znany z Dziadów, poświęcający się dla innych Tomasz... Ale milczała i milczeć musiała. „Coś, jakby matowa, szklana tafla oddzielała ją od nas” – zapamiętała Bronisława Michałowska. I nagle się wszystko wyjaśniło. Jest 1912 rok. Ukazuje się pierwszy tomik Iłłakowiczówny – Ikarowe loty. Koleżanki już wszystko rozumieją: a więc Kazimiera jest poetką. Stąd to przedziwne uczucie w obcowaniu z nią, przeświadczenie, że jest istotą tak różną od nich. Teraz staje się interesująca jeszcze bardziej. Iłłakowiczówna debiutuje z lękiem, że ponieważ jest kobietą, jej twórczość zostanie odrzucona i ośmieszona, stąd potrzeba zamaskowania się. Tomik, wydany przez oficynę Książka, ukazuje się pod nazwiskiem K. Iłłakowicz – zgodnie z życzeniem autorki. I natychmiast ma bardzo entuzjastyczne recenzje. Staje się jasne, że polskiej poezji przybył utalentowany autor. Krytyk literacki Jan Dąbrowski w renomowanym piśmie „Krytyka” chwali debiut. Choć wie, że autorem jest kobieta, uznaje, że ma ona ów talent poetyckiego patrzenia na świat, który znamionuje prawdziwego poetę, i że talent ten, podobnie jak u Słowackiego, jest szczęśliwy pod władzą urojonych wypadków. „Rozkwita w świecie imaginacji, która wszelkie zjawiska w świecie pochłania i w sobie przetwarza. Więcej w poezjach p. Iłłakowicz odczuwania niż uczucia” – pisze recenzent. A więc nobilitacja. Dwudziestotrzyletnia debiutantka porównana do Słowackiego, a jej tomik omówiony w „Krytyce” razem z najnowszym tomem poezji Leopolda Staffa. W tym samym czasie o debiucie pana Iłłakowicza pisze Adam Grzymała-Siedlecki, jednak ten uznany krytyk i pisarz zaintrygowany jest bardziej ideologicznym podłożem jego poezji. Mając poglądy narodowe, wyczuwa w poecie socjalistę i nie bardzo mu się to podoba. Trochę drwi z autora wierszy, trochę go komplementuje. „Sentyment rewolucyjny w Polsce może być zadowolony. Karmiony jego ideologią zjawił się poeta, który naprawdę jest poetą” – ocenia w „Głosie Warszawskim”. Recenzenci w większości traktują autora tak, jak tego Iłłakowiczówna chciała: jak poetę mężczyznę. Po to właśnie zastosowała kostium, w większości wierszy nadając podmiotowi literackiemu formę męską. Na przykład w Mrokach: W komnacie mojej mroki, deszcz dzwoni, wichura szaleje. Złożyłem w grób głęboki nadzieję. W komnacie mojej noc... Nie umiem już płakać, nie umiem! Że zgasła żywa moc – rozumiem... W komnacie mojej cień, cień śmierci mówi pacierze... Że wstanie nowy dzień, nie wierzę! To młodopolskie w nastroju i manierze skupienie na odczuwaniu smutku i beznadziei kłóci się i przegrywa z wiarą, optymizmem i chęcią czynu w innych wierszach z tego tomu. Zwłaszcza tytułowe Ikarowe loty, a przede wszystkim Bunt młodości, kojarzący się z Mickiewiczowską Odą do młodości, są dowodem siły i wewnętrznego żaru, a także przynależności do wspólnoty – młodych, wierzących i pragnących zmieniać świat. Dlatego niektórzy recenzenci odczytali je jako manifest idei socjalistycznych. Ach dosyć, dosyć obrony! Od losu nikt nie uciecze... Ja w piersi mam jęk i dzwony, i gwiazdy, i harfy, i miecze! Bunt wszystek i zawierucha jak ogień zacknione we mnie; krew w żyłach zuchwalstwem bucha, a usta – milczą nikczemnie! Już pełne szaleństwa kruże, ty gwiazdo moja poprowadź! Jak długo zaklęta burzę w nieszczęsnej burzy mam chować?! Padają ścięte, jak kosą, kwiaty wybrane ogrodu, Płaczkowie w mogiły niosą synów mojego narodu... [...] Nie traćmy, nie traćmy ducha! nasz sztandar powiewa w górze, płomień nad gwiazdy wybucha, pienią się czary i kruże... Szaleństwa pełne puchary – do góry serca i głowy! Łopocą, świszczą sztandary, zaczęty lot Ikarowy! Bunt młodości Kiedy tylko Ikarowe loty się ukazują, Iłłakowiczówna biegnie z tomikiem do swojego ukochanego profesora Windakiewicza, któremu go zadedykowała. Ten w drzwiach mieszkania odbiera od niej książkę i każe przyjść po recenzję za dziesięć dni. Gdy Kazimiera wraca, profesor znów przyjmuje ją w progu mieszkania. Nie jest zachwycony. Mówi, że wszystko jest takie jak u innych, no, może z wyjątkiem opisów przyrody. I udziela jej rady: nie czytać, nie czytać nic z literatury współczesnej, tylko do romantyków i wstecz. „Inaczej pani nie zachowa swojej oryginalności” – ostrzega. „Nie czytać? W to mi graj. Odeszłam zachwycona... No, i mówiąc bezstronnie o Ikarowych lotach, to rzeczywiście nic tam takiego nie ma” – napisała po latach. Recenzenci byli dużo lepszego zdania o debiucie Iłłakowiczówny niż jej profesor. „Bujny młody talent” – określił autorkę krytyk wileńskiego „Słowa”. „Pojawił się szczęśliwy talent” – obwieścił recenzent „Museionu”, jednego z ważniejszych pism literackich. Najbardziej patetyczny był Czesław Jankowski, który w „Kurierze Warszawskim” zdumiał się: „Więc z mowy poetyckiej polskiej nie wydobyli jeszcze wszystkiego złota ci, co zda się, całą już skalę mowy tej przebiegli, od Słowackiego do Konopnickiej? Z ogniw tego cyklu bryzgają krew i łzy”. To Jankowski „odkrył” Iłłakowiczównę jako wybitną poetkę i niezachwianie wierzył w jej talent. Krótko potem w jej studenckim mieszkaniu przy Krupniczej, którego sufit wymalowany był w gwiazdozbiory zodiaku, zjawił się Tadeusz Miciński, poeta i prowokator. Chciał powiedzieć Iłłakowiczównie, co myśli o jej poezji. I powiedział, jednak ona niczego nie zrozumiała z jego długiej i zawiłej tyrady, więc zastanawiała się, czy sobie z niej nie zakpił. Być może, wszak uznaje się go za prekursora surrealizmu. A może jednak odkrył w niej utalentowaną poetkę? Iłłakowiczówna pisze bardzo dużo, każde mocniejsze wrażenie domaga się „wypisania”, ale jest tylko motorem, wiersz przez nie zrodzony może mieć całkiem przeciwną tonację. „Gwałtowna burza dawała w rezultacie ton uciszony, klęska naciskała na klawisz uszczęśliwienia, a wielka radość znajdowała ujście w nucie bolesnej”. Pozostaje wtedy pod ogromnym wpływem Żeromskiego. Żarliwy patriotyzm, bunt przeciw krzywdzie, solidarność z uciśnionymi – to ideowy filar, który przeniknie jej twórczość. Poza tym protest przeciwko obyczajowości filistrów, wszelkiemu drobnomieszczaństwu. Pisanie wierszy to również przejaw tego buntu. Kto jest poetą, nie może być przecież filistrem. Już wkrótce spotyka ją nagroda. Zimę 1913 roku spędza w Zakopanem w otoczeniu młodych i uroczych mężczyzn: Stasia Witkiewicza, Artura Rubinsteina i Karola Szymanowskiego. Pewnego dnia na kolacji w pensjonacie pań Zagórskich (spokrewnionych z Józefem Korzeniowskim, czyli Josephem Conradem) zostaje posadzona przy Żeromskim. Widząc gładko uczesaną panienkę w białym kołnierzyku, pisarz, wspominała Iłłakowiczówna, postanowił zacząć konwersację w ten sposób: – Czy pani lubi jeździć na ski? Iłłakowiczówna zaprzeczyła. – To może na bobsleju? Karol Szymanowski objaśnił pisarzowi, że Kazia jest poetką, a ona przedstawiła się z nazwiska, twarz wielkiego człowieka chmurniała, kamieniała, oczy traciły powoli zaciekawienie i życzliwość. – Mój Boże – powiedział bezbarwnie – więc I.K. Iłłakowicz jest kobietą. W archiwum Stefana Żeromskiego zachowały się trzy listy Iłłakowiczówny z czasów, gdy była początkującą poetką. Pierwszy z nich świadczy o tym, że znajomość z pisarzem rozpoczęła się inaczej. Ale być może list został napisany już po tej wymianie zdań? List pochodzi z 8 stycznia 1914 roku, napisała go Iłłakowiczówna w pensjonacie Liliana w Zakopanem. Szanowny Panie, panna Hela Czerwijowska powtórzyła mi słowa Pana o moich wierszach. Piszę, aby podziękować jak najserdeczniej; zrobił mi Pan olbrzymią przyjemność. Wychowałam się po prostu na powieściach i utworach Pana i słowa przesłane właśnie przez Pana są dla mnie czymś, czego wyrazić nie potrafię. Wyrazy głębokiego szacunku. I.K. Iłłakowiczówna Trzy tygodnie później poetka przesyła pisarzowi swój wiersz Kochanka żeglarza, który jej się najbardziej podoba, więc bardzo by chciała, aby i pisarzowi przypadł do gustu. „Chciałabym w ogóle móc pisać coś takiego, co by Panu dało tyle, ile mnie dają ciągle odczytywane rzeczy Pana. Bo tak się ciągle czuję jak niewypłacalny dłużnik”. Listy Żeromskiego do Iłłakowiczówny nie są znane, ale z trzeciego – który Kazimiera napisała w 1924 roku – wynika, że ich znajomość miała kontynuację. Najprawdopodobniej to Żeromski zaprosił Iłłakowiczównę na spotkanie organizacyjne dotyczące powołania Polskiego PEN Clubu (międzynarodowego stowarzyszenia pisarzy), który organizował i do którego poetka wkrótce potem wstąpiła. W końcu pojawia się miłość. Wacław Minkiewicz, kolega ze studiów (jego synem będzie satyryk Janusz Minkiewicz), budzi wielkie uczucie Iłłakowiczówny, ale go nie odwzajemnia. Dla niego to smarkula. Siostra, której poetka się zwierza, jest przerażona siłą afektu Kazimiery, będącej pod tak ogromnym wpływem Wacława, że zaczyna pisać jego charakterem pisma. To nie może się dobrze skończyć. I rzeczywiście, ukochany znajduje sobie inną dziewczynę, a Kazimiera – znów – postanawia się zabić. Informuje o swoim zamiarze siostrę i żąda, aby ta przyjechała do Krakowa, być może, się pożegnać. Barbara jednak uznaje, że nie będzie interweniować, tylko poczeka spokojnie, aż Kazi minie rozpacz – zna dobrze jej impulsywne wówczas usposobienie. I ma rację. Barbara wynajmuje pokoik w mieszkaniu Marii i Józefa Piłsudskich na ulicy Szlak w Krakowie. Znająca kilka języków, służy przyszłemu Marszałkowi za redaktora pism wojskowych. Zaprzyjaźnia się z Marią Piłsudską (która pochodziła z Wilna i znała ojca Barbary i Kazimiery – Klemensa Zana), pocieszając ją po śmierci córki Wandy z pierwszego małżeństwa. Siostry – co nie dziwi, biorąc pod uwagę ich nietypową sytuację – nie mieszkają razem, ale odwiedzają się często. Kiedy Kazimiera przychodzi do Barbary, nadziwić się nie może, jak ona tam wytrzymuje: pani Piłsudska hałasuje w kuchni, pełno ludzi, działaczy PPS-u i czuć swąd. „Na Szlaku było ciasno i ubogo, pachniało mocno kuchnią, pani Marja gospodarowała z jowialnym hałasem, który mnie dręczył” – będzie wspominać. A jednak przyciąga ją atmosfera tego miejsca, a przede wszystkim łagodność Józefa Piłsudskiego. Choć on sam nie budzi podziwu wyglądem. Garbi się i ma według Kazi bardzo nieszykowną brodę. Łagodność – tak, to była cecha, która mnie wówczas przytrzymywała przy tym środowisku, z którym właściwie nic nie miałam wspólnego, sama będąc twarda, szorstka, strasznie płochliwa i zupełnie daleka od życia. Mój radykalizm młodzieńczy wyładowywał się w słynnej Zimmermaniadzie, podczas gdy nabyty w domu konserwatyzm czuł się zaspokojony mieszkaniem w internacie Urszulanek na Starowiślnej, gdzie wszelako odmawiałam chodzenia na Mszę Świętą. Jej sympatie dla ruchu socjalistycznego powoli przemijają, znów bliżej jej do środowisk konserwatywnych, narodowych, jednak w kontakcie z Piłsudskim nie może się oprzeć poczuciu, że ma do czynienia z kimś wyjątkowym i wielkim. Z Józefa Piłsudskiego, w życiu domowym na Szlaku, promieniowała dobroć ojcowska, łagodność zupełnie nasza, litewska, wileńska. W stosunku do mojej sierocej, surowej młodości, która ze wszystkich stron jednocześnie obrywała po nosie, miał tylko wyrozumiałość. Śmiał się do łez z moich wyczynów w czasie Zimmermaniady, z moich zmartwień karnawałowych i z mojego nieporadnego stosunku do rzeczy najważniejszych – politycznych – opisała początek swojego oczarowania Piłsudskim we wspomnieniowej książce Ścieżka obok drogi, którą sprowadzi na siebie sporo kłopotów. Czas wspominany przez Iłłakowiczównę to schyłek małżeństwa Piłsudskich. Przyszły Marszałek już romansuje, a wkrótce porzuci swoją żonę i zwiąże się z Aleksandrą Szczerbińską, młodszą od siebie o piętnaście lat. Tymczasem Iłłakowiczówna w swym studenckim pokoju, pisze kolejne wiersze. Wydaje się, że znalazła swoją drogę. W 1913 i 1914 roku publikuje w znakomitym piśmie „Krytyka”, u wybitnego historyka literatury Wilhelma Feldmana. Jest pewna siebie i świadoma wartości swojej poezji, targuje się twardo o honoraria, stawia warunki (piętnaście halerzy od wiersza) – o czym wiemy z listów do Feldmana – i denerwuje się, kiedy omyłkowo jej wiersz zostaje wydrukowany jako utwór Iłłakowiczówny. Chce pozostać Iłłakowiczem, domaga się utrzymania tej formy nazwiska. W jaki sposób pisze? O swoich początkach poetyckich mówiła: „Jako dziecko czułam się bardzo samotnie, więc zamiast płakać – pisałam”. Koleżanka ze studiów, Bronisława Michałowska, odwiedziła kiedyś Kazimierę u krewnych – Iłłakowiczów w Łaziskach na Lubelszczyźnie i zapamiętała taką scenę: Pamiętam jednego wieczoru, gdy miało się ku snowi, Iłła namówiła mnie do położenia się, sama jeszcze usiadła do biurka. „Muszę coś napisać, mam ciężkie, ważne przeżycie. I tak jeszcze nie usnę”. Skupiona, jakaś skulona w sobie długo pisała. Nie powiedziała mi, co takiego to było. Nazajutrz i później, do mojego odjazdu stamtąd, była jak zwykle uśmiechnięta, rozmowna, dowcipna, na własny, swoisty sposób. Sama Kazimiera, pytana, jak powstaje wiersz, najczęściej się wykpiwa, nie lubi mówić o tak zwanym warsztacie: „Wiersz rodzi się z poczucia samotności i jako ucieczka od ciżby, z siły i bezsiły, z szoku radosnego i bolesnego, ale najpewniej – z nudy, z pustki. Natchnienie? Nic o nim nie wiem. Talent – jest jak zapasy w spiżarni. Skoro tam są, no to są, można po nie sięgać. W 1925 roku już jako znana i uznana Iłłakowiczówna udziela wywiadu „Wiadomościom Literackim”. Wspomina swoje pierwsze próby poetyckie i opowiada, że było tak: pod wpływem osamotnienia siadała nad białą kartką papieru i kreśliła na niej rozmaite gryzmoły, główki, sylwetki końskie, potem – nagle, bez przyczyny pisała wiersz, jakby ktoś prowadził jej rękę. Dzisiaj – wyjaśnia – ta sprawa przedstawia się inaczej. „Rano mówię sobie, że wieczorem napiszę wiersz, przypuśćmy o Ignacym, i między piątą a siódmą, jeśli nie jestem zbyt zmęczona, piszę wiersz o Ignacym. Oto wszystko”. Ale tak będzie dopiero trzynaście lat po debiucie. Na razie Kazimiera chłonie cyganeryjną atmosferę Krakowa, a w 1914 roku jedzie do Londynu na co najmniej kilka tygodni; pomieszkuje na Sutherland Avenue w City of Westminster. (Prawdopodobnie wciąż utrzymują ją Platerowie z części spadkowej hrabiny Zofii). Ruch brytyjskich feministek jest akurat w rozkwicie. W marcu 1914 roku Mary Richardson wtargnęła do Galerii Narodowej i w proteście przeciwko traktowaniu kobiet wyłącznie jak obiektów seksualnych siedmioma uderzeniami siekiery zniszczyła obraz Velázqueza Wenus z lustrem. Kilka miesięcy potem słynna sufrażystka Emily Davison zginęła stratowana przez konia króla Jerzego V, kiedy podczas wyścigów próbowała rozłożyć flagę Unii Kobiet. Jej pogrzeb był wielką manifestacją sufrażystek. Iłłakowiczówna od dawna im sekundowała, a teraz do nich dołączyła i rozdawała na ulicach ich broszury. Postanowiła nawet propagować idee równouprawnienia na gruncie polskim, znów jej sympatie polityczne przechylają się na lewo. W 1914 roku wygłosiła referat w Krakowie o sufrażystkach i sufrażetkach (te drugie należały do radykalniejszego odłamu) i chcąc opublikować tekst na ten temat w prasie, zaproponowała go redaktorowi Wilhelmowi Feldmanowi, który jednak nie wykazał zainteresowania. W Londynie zaprzyjaźnia się z Marianem Dąbrowskim, przyszłym mężem pisarki, autorki Nocy i dni. Dąbrowskiemu działalność sufrażystek wydaje się niepoważana, spiera się więc o nią z Iłłą, ale łączy ich sympatia do Józefa Piłsudskiego. To od Dąbrowskiego Kazimiera się dowiaduje, że Piłsudski tworzy w Galicji Legiony Polskie i że w Londynie powstała organizacja wojskowa mająca wspierać legionistów. Wstępuje do niej, opłaca składki, a nawet postanawia nauczyć się strzelać, być może pod wpływem idei panien Pankhurst, które uważały, że kobiety powinny służyć w wojsku. Ma zamiar stać się przydatna. Jest zafascynowana ideami Piłsudskiego, jak wiele kobiet wielbiących przyszłego Marszałka. W tym właśnie czasie, po jednym ze spotkań z Józefem Piłsudskim w Krakowie widziano panie, które zbierały na pamiątkę niedopałki rzucane przez niego na ziemię. „Pierwsze poszły za nami kobiety – mówił Piłsudski podczas jednego z późniejszych przemówień – ślad za nami, trop w trop za naszym żołnierzem idą kobiety, oczarowane pięknem duszy, pięknem wartości moralnej, któreśmy z siebie wydobyli”, a w liście do żony Aleksandry pisał, że to kobiety są najgorliwszymi propagatorkami jego imienia i że jest im wdzięczny za to, że tyle dobrego zrobiły przez swój „bardzo ładny instynkt narodowy”. Kazimiera Iłłakowiczówna nie chce iść trop w trop za wojskiem, chce więcej – być jego częścią. Najpierw służy swoim talentem: „z obojczykiem posiniaczonym kolbą” pisze dla żołnierzy pieśń Trzy struny i dedykuje ją Józefowi Piłsudskiemu. Ale w gorącej atmosferze prochu, wiadomości z wojny bałkańskiej, wspomnienia PPSu z Piotrogrodu, wydaje jej się to niewystarczające i doprowadza ją do dziwnego pomysłu – jak to oceni po latach – który wykona z „całym tupetem młodości”. Pisze do Piłsudskiego list, w którym proponuje, że zostanie jego adiutantem. Składa też drugą propozycję, aby jej wiersz Trzy struny stał się hymnem legionów, i dołącza tekst do listu. Oczywiście Iłłakowiczówna nie miała żadnych szans objąć tej funkcji, ponieważ Piłsudski na zawsze pozostał przeciwnikiem służby wojskowej kobiet. Nadchodzi więc odpowiedź niepozostawiająca złudzeń, że miejsce kobiet jest ewentualnie w wojskowych służbach pomocniczych. „Nie wyśmiał, nie zmilczał, ale na sześciu stroniczkach tłumaczył, do jakiej pomocniczej służby nadają się jego zdaniem kobiety” – podsumowuje odmowę Kazimiera-sufrażystka, ale jest obrażona i drze list. Ponieważ Piłsudski nie skomentował propozycji wykorzystania wiersza, poetka miała jeszcze nadzieję, że żołnierze zaśpiewają go jako swój hymn. Niestety, z tej oferty też nie skorzystali (Iłłakowiczówna usłyszy Trzy struny dopiero w 1935 roku z muzyką Jana Adama Maklakiewicza). Z nauki strzelania również nic nie wyszło. Iłłakowiczówna odmówiła ćwiczenia, które polegało na strzelaniu do gołębi. „Uczę się na Moskala, a Moskale nie fruwają” – oświadczyła dumnie. Instruktor zdziwił się i na tym się skończyła jej przygoda na londyńskiej strzelnicy. Nauczona samodzielności, radzi sobie w Londynie, dorabiając najpierw jako pomoc domowa u pastora, aż znajduje pracę w antykwariacie słynnego potem socjalisty Wilfrida Voynicha (Michała Wojnicza), który twierdził, że jest spokrewniony z Iłłakowiczami. Niezbyt lubi tę pracę. Po pierwsze jej postępowe przekonania powodują, że nie lubi kapitalistów „pijących krew proletariatu”, po drugie jej ziemiańskie wychowanie sprawia, że brzydzi się parweniuszami, jakimi stają się kapitaliści, którzy się dorobią. Dlatego kiedy już odchodzi z posady, zamiast okazać wdzięczność obdarowuje Voynichów żywym wężem, żałując trochę, że nie domyślają się, ile urazy włożyła w wymyślenie tego prezentu – wtedy wąż w londyńskich ogrodach nie był niczym nadzwyczajnym. Po latach w prozie wspomnieniowej Trazymeński zając Iłłakowiczówna wspomina pracę u Voynicha, nie wdając się w szczegóły. Tymczasem jego nazwisko w Polsce było bardzo znane, głównie dzięki antyklerykalnej powieści Szerszeń, światowemu bestsellerowi napisanemu przez jego żonę Ethel Lilian Voynich, opowiadającemu o rewolucyjnych Włoszech. Dziś Voynich jest kojarzony przede wszystkim z tajemniczym średniowiecznym manuskryptem, który zakupił w 1912 roku, a który do dziś nie został rozszyfrowany i wciąż stanowi wielką zagadkę dla kryptologów z całego świata (nie wiadomo, jakim alfabetem został napisany i jaką zawiera treść). Ale i sam Voynich pozostał postacią tajemniczą. Według niektórych źródeł był agentem carskiej ochrany – tę wersję przedstawia też Maria Dąbrowska w liście pisanym w latach pięćdziesiątych do Iłłakowiczówny. To czas wahnięć światopoglądowych Iłłakowiczówny, próby ustalenia ważnych dla siebie wartości, także poszukiwania środowisk. Kiedy wraca do Krakowa, jej znajomi zauważają zmianę. Jeszcze niedawno śpiewała Czerwony sztandar, teraz gorszy się, że studenci spędzają wieczory w Esplanadzie. Lubi się chwalić arystokratycznym otoczeniem, w którym się wychowała. Znajomi nie mogą się nadziwić tej przemianie. Ale może to wcale nie jest zmiana – prawdopodobnie mija etap buntu i Kazimiera wraca do korzeni, konserwatywnych przekonań i poglądów, zgodnych z wychowaniem, jakie otrzymała u hrabiny Buyno. Zawsze będzie się czuła związana ze środowiskiem ziemiańskim, uważając, że jest częścią tego świata. Gdy wybucha wojna, zwana potem wielką, Kazimiera leczy się pod Dyneburgiem na płuca. Na uniwersytecie dostała absolutorium, ale już nie zdążyła obronić pracy doktorskiej (odpowiednik dzisiejszej magisterskiej) na temat humoru w Panu Tadeuszu. Przepojona romantycznym patriotyzmem („Duchy się nasze karmiły niewolą, a serca w głuchej nienawiści rosły”, pisze w wierszu W jarzmie). Służbie Polsce oddaje nie tylko swój talent – powstaje kolejny tomik Wici – oddaje samą siebie. Zimą 1915 roku postanawia wstąpić do służby pielęgniarskiej dla kobiet, czyli pójść na wojnę jako siostra miłosierdzia tak zwanej czołówki przy polskim oddziale VI Wszechrosyjskiego Związku Ziemskiego. Na frontach I wojny światowej w armiach zaborczych musiało walczyć ponad trzy miliony Polaków, z czego około połowa w armii rosyjskiej. Kiedy o decyzji Kazimiery dowiaduje się jedna z ciotek, przestrzega: „Tylko zmiłuj się, uważaj na aeroplany!”. „Byłabym dużo dała za to, żeby wiedzieć, jak to zrobić; czy chodzić z parasolką, czy jak?!” – żartowała potem Iłłakowiczówna. Chciałoby się znać więcej przygód tej dzielnej młodej kobiety, dla której front na dwa lata staje się domem. Niewiele pozostawiła opisów tego czasu, ale zadowólmy się tym, co mamy: fotografią w mundurku siostry miłosierdzia i naramienną opaską z czerwonym krzyżem (do dziś możemy je oglądać w Mieszkaniu-Pracowni Kazimiery Iłłakowiczówny w Poznaniu) oraz kilkoma rozdziałami wspomnień w Trazymeńskim zającu. Nazwała wtedy samą siebie „Iłła”, bo drażniło ją, że co druga dziewczyna z kresów ma na imię tak samo jak ona. Ten pseudonim przylgnie do poetki na zawsze. Widzimy ją w granatowej sukni z białym kołnierzem od Bogusława Hersego, kreatora i właściciela renomowanego domu mody przy Marszałkowskiej 150. Suknie wszystkim siedmiu siostrom miłosierdzia z czołówki zamówiła jej patronka, księżna Franciszka Woroniecka. Do tego buty od Kasprowicza i biało-granatowy czepek, wiązany pod brodą. Iłłakowiczówna na tę misję dała sobie uszyć pierwszą jedwabną bieliznę, bo takiej rzekomo się nie imały wszy. W bieliźnie, sukni i czepku siada razem z innymi siostrami na breku, wozie z ławkami, z brezentowym daszkiem stawianym w razie deszczu. Na przedzie jadą stangret i czołówkowa służąca Hania z Lubelskiego. Każda czołówka składa się z doktora, siedmiu sióstr, czterech panów personelu administracyjnego i około stu sanitariuszy. Coraz podnoszą się z cieni Stężałe od bólu lica I jeden mówi: „Siostro”, A inny woła: „Siestrica”. *** Umiera na ręku moim... Wędrują po wielkich połaciach carskiej Rosji. Śpią w zgrzebnych, zapchlonych chałupach, w których rozstawiano kilkanaście łóżek, bez wychodków, gdzie w kącie za prześcieradłem stoi kubeł do mycia, z żelazną kozą obok. Czasem sypiają w ziemiankach. Jeśli się uda, siostra miłosierdzia ma całą ziemiankę tylko dla siebie. Jak na Wołyniu, gdzie wykopano je w glinianym brzegu długiego stawu. Każda z nich miała uformowane w glinie siedzisko i półki i w każdej stał piecyk. Jako siostra miłosierdzia na froncie I wojny światowej, około 1915 roku. W tym czasie – niezwykle dla niej trudnym – Kazimiera, oddana cierpiącym, żyje nieustannie grozą śmierci. „Wśród tych pochodów, klęsk i trupów, przez te dwa lata, zupełnie zgubiłam siebie” – pisze. Dwudziestokilkuletnia, jest wielką samotnicą i lubi samotność. Ale tu wciąż jest wśród ludzi, z niektórymi nawet nawiązuje trwałe przyjaźnie. Z Walerianem Meysztowiczem, jednym z dowódców, który potem zostanie księdzem, a po latach kanonikiem w Watykanie, będą do siebie pisać serdeczne listy do końca życia. Odejdą w tym samym czasie, niemal siedemdziesiąt lat po I wojnie światowej, jednej z kilku, jakie przetoczą się przez ich życie. Służba pielęgniarska zmieni Kazimierę na zawsze. Dotychczas obracając się wśród tak zwanej młodzieży postępowej, Iłłakowiczówna uważała się za nieprzyjaciela Boga, choć jej konserwatywne wychowanie nie pozwoliło na bunt całkowity. Z pobytu w Szwajcarii w 1906 roku przypominała sobie pewną noc, gdy wybrali się z młodymi anarchistami rosyjskimi (Szwajcarzy tak nazywali postępowych Rosjan) na Wielką Przełęcz Świętego Bernarda i zgubili drogę. Uratował ich, nakarmił i pokazał drogę zakonnik z pobliskiego klasztoru. Żegnając się, dobrze wychowana panna Kazia pocałowała mnicha w rękę. Zażenowani anarchiści odwrócili wzrok, a wściekły przewodnik rzucił: „K’czortu” i zwymyślał ją za zabobony. „Ależ ja nie przez religijność – tłumaczyła Kazimiera – ja przecie też jestem przeciwko carowi i w Boga nie wierzę, i do kościoła nie chodzę, i pacierza nie odmawiam...”. „To po co, towarzyszko, świadczycie uniżoną cześć klerowi?” – złościł się przewodnik ubrany w czerwoną rubaszkę. Gdy jeden z Rosjan próbował Kazi bronić i tłumaczył, że za taką szczodrą gościnę pocałunek w dłoń się należał, przewodnik stwierdził: „Czuje dusza moja, że u niej to nie wypływa z wdzięczności, tylko ze zgniłego polackiego zabobonu”. Iłłakowiczówna, wspominając tę scenę w latach pięćdziesiątych, pisała, że jej antagonista mógł mieć rację. „Na mojej Witebszczyźnie wszyscy całowali księży w rękę” – przyznała. Wiemy z zapisków Barbary Czerwijowskiej, że jej siostra jako dziecko chętnie brała udział we wszelkich obrzędach kościelnych. Jej odejście od Kościoła, trwające jakieś dziesięć lat, zbiegło się z buntem wobec matki Zofii, prawdopodobnie było także rezultatem wpływów środowisk postępowych, laickich, z którymi Kazimiera sympatyzowała w Petersburgu, Londynie i Genewie. Ale równie silne, jeśli nie silniejsze, w jej otoczeniu były środowiska konserwatywne, narodowe. Z nimi przede wszystkim stykała się w czasie I wojny światowej. Polskie wojsko przy carskiej armii powstało na skutek starań Komitetu Narodowego Polskiego, którego twórcy wierzyli, że zjednoczenie ziem polskich będzie możliwe dzięki carskiej Rosji. Dowódcą czołówki, w której służyła Kazimiera, był Józef Wielowieyski, znany polityk i prawnik, członek Komitetu Narodowego Polskiego. Iłłakowiczówna twierdziła, że pozostałe siostry miłosierdzia, jak i ona, nie orientowały się w polityce owego komitetu i mocno były zdziwione, gdy podczas obiadu dla oficerów gwardyjskiej dywizji Wielowieyski wzniósł toast za zdrowie zwierzchnika wojsk carskich, księcia Mikołaja. „Stanowiło to istny cios. Pamiętam szept Niny: «Boże, co to jest?!», i gromkie «ura, ura, ura» naszych gwardyjskich gości”. Legitymacja siostry miłosierdzia, 1914 rok. Tenże Wielowieyski miał wobec sióstr bardzo konkretne oczekiwania: na spacery miały chodzić zawsze we dwie, nie śmiać się głośno na oczach innych i nie robić rzeczy zwracających ogólną uwagę. Poza tym mogły się prowadzić, jak chciały. Kazimiera rozumiała, że „chodzi mu o pozory i tylko o pozory”. Co się dzieje w głowie dobiegającej trzydziestki, samotnej, dobrze wykształconej dziewczyny, która przed chwilą razem z sufrażystkami walczyła o równouprawnienie kobiet, a teraz nie może się śmiać przy ludziach? Iłłakowiczówny nie interesuje polityka, ale przecież znalazła się w samym jej środku. Jeszcze przed chwilą chciała być adiutantem Piłsudskiego, teraz jest wśród ludzi z drugiego bieguna, o konkurencyjnym pomyśle nie tylko na drogę do odzyskania niepodległości, lecz także na Polskę w ogóle. Nigdy nie umiałam rozróżnić partii politycznych, toteż przeciwnicy Legionów [Piłsudskiego – przyp. JKF] to byli dla mnie nie konserwatyści, czy narodowi lub socjaldemokraci, ale po prostu ciotki, przyjaciółki, doktorzy, oficerowie, siostry – nieznośnie wszystko tępe i agresywne – z chwilą, kiedy była mowa o czynie Józefa Piłsudskiego. Innych ludzi niż przeciwników tego czynu w ogóle nie pamiętam, żebym od 1914–1918 spotkała, z chlubnym wyjątkiem domu Żukowskich i Jałowieckich w Petrogradzie. Ten czas niedługo przyniesie przełom: Iłłakowiczówna się nawraca. To przebudzenie duchowe wydaje się wynikiem wpływu środowiska, z którym spędziła dwa lata jako wojenna pielęgniarka, i odpowiedzią na zamęt emocjonalny wywołany samotnością, widokiem umierających i bezsensem wojny. Sama poetka twierdziła, że nawróciła się w jednej chwili, podczas choroby – dyzenterii, zwanej też czerwonką, okropnie bolesnego schorzenia jelit. Wtedy – wspominała – nie wiara, tylko wiedza do niej przyszła. Wiedza, że Bóg istnieje. Wróciła bezwątpliwa, absolutnie prosta, taka jak w dzieciństwie wiara w Boga. Źle mówię – „wiara” – ja w i e d z i a ł a m z całą pewnością, nic mnie nie trapiło, nic też sobie nie wmawiałam, nie zamydlałam sobie oczu, co do własnej wartości, intencji, osiągnięć, ani co do wartości otaczających mnie działań, sytuacji, ludzi, książek [...]. Więc dlaczego nie chciałam księdza? Ano, po tylu latach niepraktykowania obawiałam się szalenie, że przyjdzie ksiądz, który mi to bezpośrednie „widzenie” Boga popsuje. Prowadziła w tej sytuacji bezpośredni dialog z Bogiem, który – jak twierdziła – zażądał, aby chciała przeprosić wszystkich, których obraziła. To dopiero początek nowej drogi. Z okresu tej potwornej choroby zapamiętała scenę, gdy z frontu przeniesiono ją do szpitala polowego w Mińsku, składającego się z szeregu prowizorycznych szop, gdzie leczono głównie cholerę. I tam „z czarnego pyska śmierci” wyrwał ją doktor wojskowy, Żyd, który ze zmęczenia ledwo trzymał się na nogach, ale nie szczędził trudu, aby uratować pacjentkę, uważaną przez każdego w barakach za straconą. Potem dochodziła do siebie w Finlandii, a jej powrót z frontu do Petersburga zbiega się z rewolucją bolszewicką, znajduje się więc w jej centrum. W prozie pisanej w latach pięćdziesiątych relacji z przewrotu w Rosji – z przyczyn prawdopodobnie cenzuralnych – nie znajdujemy. Jedynie w książce ku czci Piłsudskiego Iłła stwierdza, że dwa lata frontu, głód w Piotrogrodzie i bolszewizm umocniły w niej żarliwą i bezapelacyjną wiarę w Marszałka Piłsudskiego. Jednym z cenniejszych dokumentów zachowanych w archiwum Iłłakowiczówny jest zaświadczenie z grudnia 1914 roku, że „Iłła Iłłakowicz” jest współpracownikiem Polskiego Komitetu Pomocy Sanitarnej i ma prawo do noszenia przepaski z syreną i czerwonym krzyżem. Podpisane zostało przez prezesa Zdzisława Lubomirskiego i sekretarza Mariana Lutosławskiego (zabitego przez bolszewików; był stryjem słynnego kompozytora Witolda Lutosławskiego). Kolejny dokument to podpisane przez hrabinę Franciszkę KorybutWoroniecką, wiceprzewodniczącą Polskiego Komitetu Pomocy Sanitarnej, zaświadczenie, że Iłłakowiczówna była siostrą miłosierdzia w czołowym oddziale sanitarnym od połowy stycznia 1915 do połowy stycznia 1917 roku, za co odznaczona została Medalem Srebrnym św. Anny za gorliwość oraz dwoma Medalami Srebrnymi i jednym Złotym św. Jerzego – za waleczność. Hrabina informuje także, że Iłłakowiczówna spełniała swoje obowiązki z poświęceniem i narażeniem życia, a opuściła oddział „z powodu zakatarzenia szczytów płucnych i gardła przez całoroczne zamieszkiwanie w ziemiankach”. Po powrocie z frontu pracuje jako korektorka w drukarni w Piotrogrodzie. Choć na froncie nie pisała wiele, uzbierały się dwa tomiki. Kolędy polskiej biedy są zbiorem ballad patriotycznych w romantycznym ujęciu, drugi to zauważony i doceniony tom Trzy struny, który dedykuje Józefowi Piłsudskiemu. Publikuje go – dzięki pożyczce udzielonej przez zaprzyjaźnionego pułkownika – w wydawnictwie Kazimierza Grendyszyńskiego, słynnej polskiej księgarni, która niedługo potem zostanie zlikwidowana przez bolszewików. Trzy struny znów zwracają uwagę na młodą poetkę. Tomik jest jeszcze lepiej przyjęty niż debiutanckie Ikarowe loty. Zofia Nałkowska, której nie zachwycił debiut Iłłakowiczówny, ponieważ uważała, że pochwalne recenzje jej wierszy są nieuzasadnione, teraz, po lekturze Trzech strun, zapisuje w dzienniku, że Iłłakowiczówna to „wielki talent, dający na przyszłość gwarancję, wyrażający się w melodii, uczuciu, zapale, rzadziej i słabiej w myśli”. Lękam się twoich smukłych rąk O śniadym połysku żmii, kiedy w miłosny wianek je zaplatasz na mojej szyi. Gdy się z oddechem mięsza dech i twoja twarz – taka blada, czuję wyraźnie, że mi kat stryczek na szyję zakłada. I jeszcze jeden dziwny lęk w nieszczęsnym mym sercu rośnie, bo oczu Twoich cudny blask tak mnie przeraża nieznośnie Kiedy mi mówisz: „Kocham cię, życie za ciebie położę” – w ciemnych źrenicach widzę twych mordercze, mordercze noże! Lecz najstraszniejsza chwila ta, najwięcej ciebie się boję, kiedy w bezgwiezdną letnią noc całuję usta twoje. Zda mi się wtedy, że sam czart zgotował słodkiej cykuty, a ja w płomieniach twoich warg wychylam kielich zatruty! Pokusa Maria Dąbrowska jeszcze nie zna Iłły, ale słyszała o niej od męża, który przyjaźnił się z nią w Londynie. Po lekturze Trzech strun zapisuje: Iłłakowiczówna bardzo ładna, i wiersze, i ona sama na portrecie. Jest to poezja tego smutku, jaki jest w wielkim borze, nakrytym gałęziami od słońca. Ale jakąś szczeliną przeciska się słońce, śliczne, jak wizja szczęścia i zwiększa smutek [...]. Przepiękna jest „Kochanka żeglarza”, arcyprzepiękna, jak norweska saga. Śliczny wiersz o pajacu i pajacynce, ulubiony mój rodzaj groteskowego ujęcia najsubtelniejszych i najsmutniejszych spraw. Recenzenci natomiast doceniają wybitny, odmienny od innych charakter wierszy patriotycznych, w tym tytułowego Trzy struny, tego, który poetka przesłała Józefowi Piłsudskiemu: Harfę pieśniarza strzaskały pioruny, zostały tylko trzy struny. Serce ustaje, drga coraz boleśniej, zostały tylko trzy pieśni: Pierwsza zawodzi po nocy w żałobie, druga przysięgi powtarza na grobie, trzecia przebiega jak wicher po błoni. Pierwsza zapomnieć o hańbie nie może, druga w powietrzu jak pochodnia gorze, trzecia zmyliła i pościg, i warty, mundur ma krwawy, na piersiach rozdarty, głos jej się zrywa, gdy polami goni: „...Do broni!... Do broni!! Do broni...” W Petersburgu powstaje też inna, mniej typowa dla twórczości Iłłakowiczówny książka – pierwsza przeznaczona dla dzieci. Jest to Bajeczna opowieść o królewiczu La-Fi-Czaniu, o żołnierzu Soju i dziewczynce Kio. To historia smutnego, niepotrafiącego się uśmiechać królewicza, który aby objąć rządy w rodzinnej Bombonii, musi odbyć podróż i się zmienić. Bajka miała wspaniałą okładkę zaprojektowaną przez Witkacego, który zaciągnął się do armii carskiej i był w tym samym czasie w Piotrogrodzie (Kazimiera mówiła o nim „biedny Staś”). Książkę poetka wyda własnym nakładem już w Warszawie. Tymczasem rewolucja bolszewicka eskaluje. Iłłakowiczówna próbuje ją przeczekać, czytając trzydzieści osiem tomów Komedii ludzkiej Balzaka, „żeby nic nie widzieć i nie słyszeć” (nie zachowały się żadne opisy tego, co zobaczyła i przeżyła wtedy w Rosji ogarniętej wojną domową). Ucieka w ostatniej chwili dzięki zaprzyjaźnionemu polskiemu komuniście Bolesławowi Matuszewskiemu, który pomógł jej zdobyć dokumenty. Tak to wspominała: „Ta pani może jechać zaraz. Ona zawsze pracowała dla polskiego robotnika, nie tak, jak wy” – zwrócił się do całego ogonka bladych polskich burżujów chcących wyrwać się z Bolszewii. [...] Byłabym się pod ziemię schowała, pamiętał mnie z lat przedmaturalnych; przecie dawno już nie byłam socjalistką, choć kontakt mój z klasą pracującą był zawsze żywy”. Teraz jej domem stanie się Warszawa. Na pewien tylko czas. ===Lx0oGS4dJFdkVmZQYgg+CD9eZl44WW1bbg04WTsPa1hoW29dPw4= 5 I Ł Ł A S RE BRNA Gdy Iłłakowiczówna zjawia się w Warszawie, której właściwie nie zna – poza dwoma latami na pensji nigdy tu nie mieszkała – nie ma nic: domu, majątku, pieniędzy. Ostatnią gotówkę pożyczyła koleżance poznanej na froncie, a ta nigdy jej nie oddała. Domu nie ma od dawna. Dobiega trzydziestki. Wciąż nie zdejmuje swojego munduru – sukni od Hersego, do której przypięła odznaczenia: Medal św. Anny za gorliwość i trzy Medale św. Jerzego za waleczność. Mieszka u zaprzyjaźnionej arystokratki Marii Sobańskiej, prowadzącej znany w całej Warszawie salon literacki. Tam spotyka ją pisarka Maria Dąbrowska, która tuż po wizycie notuje w dzienniku: „Uderzyła mnie jej twarz zniszczona, zbiedzona i smutna, ale b. sympatyczna. To jedna z ludzi, którzy wojnę przeżywali zstępując coraz głębiej na samo dno niedoli. Wydaje się cicha i nieobecna, a ja widzę w niej coś bohaterskiego”. Życie Iłłakowiczówny ma kształt sinusoidy, fazy trudniejsze poprzedzają dramatyczne zwroty, a okresy pomyślności wynikają z pozytywnych splotów okoliczności, których poetka się już nie spodziewa. O tym, czy jest na fali, czy pod nią, decydują zdarzenia historyczne wpisane w życiorys, sam w sobie już bardzo skomplikowany. Teraz, wraz z wolnością zaczyna się lepszy czas. Jednak życie Iłłakowiczówny nie przypomina biografii przeciętnej kobiety z początków XX wieku – i nie tylko dlatego, że przeciętna nie jest. Przede wszystkim z tego powodu, że wiedzie życie samotne. Opieka rodziny Platerów się skończyła; Kazimiera, wychowywana na dziedziczkę, teraz jest zdana tylko na siebie. Jej sytuację w łatwy sposób mogłoby zmienić małżeństwo. Jednak najwyraźniej nie zmierza w tym kierunku. Ma kapitał, który z początku XX wieku może kobiecie się bardzo przydać i pozwolić jej na emancypację: jest wykształcona i zna języki. Polskie kobiety wraz z odzyskaniem Polski zyskują też prawa wyborcze. Francuzki poczekają na to jeszcze ponad dwadzieścia lat. Urzędniczka Ministerstwa Spraw Zagranicznych, 1919 rok. Z fotografii z 1919 roku wnioskujemy, że Iłłakowiczówna była w tym okresie piękna. Czas dodał jej urody, młodzieńcze naburmuszenie i przekorę zastąpiły szlachetność i melancholia. Do tego jest ambitna i nie boi się rywalizacji z mężczyznami. Przypomina sobie, że zna samego naczelnika państwa, i udaje się z siostrą do Piłsudskiego z prośbą o pracę. Choć nie miał on wtedy żadnej oferty dla sióstr, obiecał, że będzie o nich pamiętał. Jak to się stało, że Kazimiera trafiła do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, nie wiadomo, ale być może to sam naczelnik skierował siostry do Tytusa Filipowicza (poznały go u Piłsudskich w Krakowie), który teraz organizował resort. Już 15 listopada 1918 roku Iłłakowiczówna zostaje młodszym referendarzem w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Stuka dwoma palcami na maszynie do pisania, tłumacząc tekst na francuski, i tak powstaje depesza do mocarstw – nota o tym, że rodzi się Polska. Niedługo potem Kazimiera spotyka Piłsudskiego, a może bardziej zauważa, bo widzi go zaledwie przez chwilę, w otwartych drzwiach urzędu, zgarbionego i zamyślonego, już bez brody, „z ostrym jak nóż profilem”. Co za radość, co za emocje! Na razie jest jedyną kobietą na stanowisku referendarza w MSZ-ecie. Kobiety w urzędach zaczynają się pojawiać przede wszystkim w charakterze sekretarek – ktoś musi obsługiwać maszyny do pisania i telefony. (W administracji państwowej pracuje też Maria Dąbrowska jako urzędniczka w wydziale reform agrarnych). Iłłakowiczówna wynajmuje pokój w oficynie Pałacu Błękitnego przy Senatorskiej, skąd codziennie chodzi do biura. Jest bardzo zadowolona, uważa swoją pracę za jedno „z najciekawszych biur w stolicy”, a służbę państwu – za zaszczytny obowiązek. Ale co z poezją? Jest autorką już czterech tomików, jej nazwisko dużo znaczy, a poeta przecież w urzędzie umiera. Jednak nie Iłłakowiczówna. Ona wie doskonale (wpoiła jej to matka Zofia), że pisanie to los niepewny i że jest to zajęcie, które trudno nazywać pracą. Pisze po godzinach, a twórczość traktuje jak przygodę lub hazard. Nie stawia się w sytuacji nieszczęśliwego twórcy uwięzionego w znienawidzonym, bezdusznym urzędzie. W przeciwieństwie do innych poetów, także pracujących w biurach, nie marzy o tym, że kiedyś się wyzwoli i będzie mogła wreszcie wieść życie prawdziwej poetki. To, co bardziej jej doskwiera, to niechęć mężczyzn do pracującej kobiety i lęk, że może z tego powodu swoją ulubioną pracę stracić. Tymczasem, kiedy ona zostaje urzędniczką, w śródmieściu Warszawy, na Nowym Świecie, powstaje najsłynniejsza kawiarnia poetów Pod Pikadorem. Upojeni wolnością młodzi twórcy – zalążek Skamandra – uwalniają swoje poetyckie moce. Julian Tuwim, Antoni Słonimski, Jarosław Iwaszkiewicz, Jan Lechoń, Kazimierz Wierzyński – „piękna plejada”, powie o nich potem młodszy o pokolenie Czesław Miłosz. Teraz Antoni Słonimski „zrzuca płaszcz Konrada”, młodziutki Lechoń deklamuje Mochnackiego, a Tuwim gorszy wierszem Wiosna, uznanym za obsceniczny i pornograficzny: Zachybotało! Buchnęło – i płynie – Szurgają nóżki, kołyszą się biodra, Gwar, gwar, gwar, chichoty, Gwar, gwar, gwar, piski, Wyglancowane dowcipkują pyski, Wyległo miliard pstrokatej hołoty, Szurgają nóżki, kołyszą się biodra, Szur, szur, szur, gwar, gwar, gwar, Suną tysiące rozwydrzonych par, – A dalej! A dalej! A dalej! W ciemne zieleńce, do alej, Na ławce, psiekrwie, na trawce, Naróbcie Polsce bachorów, Wijcie się, psiekrwie, wijcie, W szynkach narożnych pijcie, Rozrzućcie więcej „kawaleryjskich chorób”! Iłłakowiczówna przyznawała, że i ona wyszła z Pikadora zgorszona wierszem Tuwima, a nawet „ze ściśniętym sercem”. A jednak połączą ich bardzo serdeczne więzy, „jakby łaskawa tęcza”, i o tym ateiście atakowanym przez narodowców pisać będzie potem, że cała jego poezja „roi się od imienia bożego, jest cała Bogiem przepleciona”. Dla skamandrytów Iłłakowiczówna wtedy to już jest ktoś: nazywana w środowisku Iłłą, podziwiana. Ona traktuje ich z pobłażaniem, ponieważ są z lekka aroganccy i bardzo warszawscy (poza Iwaszkiewiczem). „Młodzi, przystojni i do tego z forsą, po prostu ohyda” – pisał o sobie i kolegach z tego czasu Słonimski. Jarosław Iwaszkiewicz, który niedawno przyjechał do Warszawy spod Kijowa, doskonale kojarzył poetkę Iłłakowicz. Pamiętał wrażenie, jakie zrobił na nim wiersz Córka czarownicy z tomu Trzy struny, i ówczesne poczucie, że spotkał się oto z prawdziwą nowatorską poezją. Iłłakowiczówna będzie się od nich potem lekko dystansować. Na razie jest 1920 rok i poeci powołują swoje pismo „Skamander”, które prowadzi najsłynniejszy redaktor dwudziestolecia Mieczysław Grydzewski. Chociaż proponują nową poetykę, zgodną z duchem czasu, nie definiują swojego programu poetyckiego. Nie występujemy z programem, gdyż programy są zawsze pojrzeniem wstecz, są dzieleniem nieobliczalnego życia przez znane. Można mówić o programie niedzielnej wycieczki za miasto, ale kto powiedzieć potrafi, jaki był program Kolumba, wiodącego swe galeony przy bladych gwiazdach, aby nadprogramowo odkryć Amerykę; kto powie, że tu program był najważniejszem? Czego innego żąda się od Kolumbów, wypływających na zawsze nieznane morza, i dlatego my, którzy nie wiemy, kędy powiodą nas jutro nieposłuszne, a odkrywcze stopy, nie kreślimy programu. Świat jest przed nami! Oto program każdej kolumbowej drogi [...]. Wierzymy głęboko w dzień dzisiejszy, którego dziećmi wszyscy się czujemy – oświadczają podczas swojego inauguracyjnego wieczoru. Aby zaprosić Iłłakowiczównę do swego ugrupowania, poeci stawiają się u niej osobiście. Poetka opisuje to spotkanie we wzruszającym liście do Grydzewskiego trzydzieści lat później, gdy on zostanie w Londynie, ponieważ nie chce wracać do komunistycznej Polski, a ona wróci niemal po ośmiu latach z Rumunii. Zdziwi się Pan zapewne, kiedy Panu powiem, że moja sympatia datuje się od wizyty, jaką u mnie zrobili młodziutcy wówczas panowie – Grydzewski, Słonimski i Horzyca w mieszkaniu pani Majlertowej, aby mnie zaprosić do Skamandra. Było to na Senatorskiej w oficynie dochodowej Błękitnego Pałacu. Poetka zaproszenie przyjmuje. Ogłoszenie o jej „wstąpieniu do grupy Skamandra” ukazuje się wkrótce razem z jej wierszami. Zresztą utwory Iłłakowiczówny ukazują się w „Skamandrze” od pierwszego numeru, występuje też razem ze skamandrytami na wieczorach poetyckich. Ogłoszenie z „Wiadomości Literackich” z 10 kwietnia 1924 roku: Dnia 24 kwietnia b.r. o godz. 8 wiecz. odbędzie się w sali Konserwatorium Warszawskiego (Ordynacka) Wieczór „Skamandra” Z łaskawym współudziałem: Marii Morskiej, Marii Strońskiej i Mariusza Muszyńskiego (recytacja) oraz poetów: Stanisława Balińskiego, Władysława Broniewskiego, I.K. Iłłakowicz, Jarosława Iwaszkiewicza, Jana Lechonia, Jerzego Lieberta, Antoniego Słonimskiego, Juliana Tuwima, Kazimierza Wierzyńskiego. W początkowym okresie Skamander jest ekspansywny i zaczepny, prowokuje środowiska narodowe, zrywa przedstawienia teatralne, walcząc z konserwą. Iłłakowiczówna i po tamtej stronie ma przyjaciół; wychowana na Sienkiewiczu i w szacunku do tradycji, nie zgadza się z taką postawą, ale nie chciałaby się konfrontować ani należeć do jednych przeciw drugim. Poza tym uznaje, że ma nad skamandrytami przewagę, ponieważ debiutowała wcześniej od nich. O swoim do nich stosunku mówiła, że był „życzliwie pobłażliwie opiekuńczy”. Mieczysławowi Grydzewskiemu w 1950 roku przypominała: Skamander zaczął gryźć różnych seniorów literatury, których ja bardzo czciłam, postanowiłam zatem opuścić ten korsarski statek, ale wtedy Słonimski i Pan prosiliście mnie, żebym tego nie ogłaszała, bo i tak jest tyle na Was napaści, że to pismu zaszkodzi. Obiecałam, że odejdę bez słowa, i dotrzymałam tej obietnicy tak dalece, że nigdy i po latach, kiedy mnie łączono z grupą Skamandra, nie przeczyłam temu. Nie zapomniałam, drogi Panie, wysiłków Pana, by stworzyć jakieś gremium, któreby wytworzyło jakąś poważniejszą opinię literacką. Jakież doskonałe herbaty i obiady Pan dla nas wyprawiał. Wyglądało może, że je sobie lekceważę. Ale ja miałam mnóstwo uznania dla tych prób łączenia ludzi na zasadzie talentów – nie żadnej innej – tego rodzaju pacyfikacji, przy której Tuwim zasiadł razem z Nowaczyńskim. Pozostała ze skamandrytami w przyjaźni. Jej wiersze z tego czasu noszą wyraźne piętno ich poetyki. Pierwsze lata odrodzonej Polski to czas entuzjazmu, ale tę radość „z odzyskanego śmietnika”, jak się wypowiedział pisarz-legionista Juliusz Kaden-Bandrowski, psują stopniowo coraz poważniejsze konflikty polityczne, a wzrost nastrojów nacjonalistycznych i antysemickich skaża atmosferę w sposób istotny, dzieląc wyraźnie społeczeństwo. Jedno ze wspomnień Iłłakowiczówny z tego czasu dotyczy pań, u których chciała wynająć pokój. „Owszem, proszę pani, pokój mam, ale nie dla osób, co psioczą na Józefa Piłsudskiego” – usłyszała poetka od panny Walerii. Razem z panną Klemusią były nieubłaganymi przeciwniczkami „księży”, „chamów” i „endeków” oraz gorącymi zwolenniczkami Żydów, szlachty, Wyzwolenia (partii chłopskiej) i Józefa Piłsudskiego. Iłłakowiczówna pokój wynajęła, ale potem uznała panie za hipokrytki: „Za nic w świecie nie wynajęłyby pokoju Żydom, a kłóciły się o ich równouprawnienie”. Wspominała też spokrewnionego z Platerami słynnego biskupa Edwarda Roppa (przygotowującego ją niegdyś do komunii, o którym pisała „mój wuj arcybiskup”), który to człowiek gołębiego serca nie znosił Narodowej Demokracji. Iłłakowiczówna obracała się także w kręgach endeckich, więc próbowała przed „wujem” swoich znajomych wytłumaczyć. Kiedy to się nie udało, wysunęła ostateczny argument, że przecież i oni mają duszę, ale arcybiskup odparł, że wątpi. Podziały się pogłębiły. Decyzja o tym, aby pracować wśród samych mężczyzn, która pozwoliła poetce zyskać stabilizację i prestiż, miała swoją cenę. „Byłam małym pionkiem, potrącanym, spychanym, zaszczutym – w walce o byt. Przez lata zawsze wisiało nade mną obniżenie stopnia lub dymisja” – opisała Iłłakowiczówna swoje odczucia z tego czasu. Nie wyjaśniała, na czym dokładnie to polegało, ale z jej wspomnień i prywatnej korespondencji wyłania się obraz niechęci mężczyzn wobec kobiet tak jak ona zatrudnionych w urzędach. Wydział Personalny MSZ-etu wspominała jako wroga swojego i wszystkich kobiet pracujących na stanowiskach równorzędnych. Ton skargi odnajdujemy też w pismach do ZUS-u, już w PRL-u, gdy stara się o emeryturę i wyjaśnia, że zajmując stanowisko pionierskie, musiała znieść „tyle gorzkich upokorzeń i niesprawiedliwości”. Z innego dokumentu: W służbę w MSZ włożyłam olbrzymi wysiłek i z goryczą pamiętam kamienny opór, jaki przeciwstawiano mojej dobrej woli na każdym ze stanowisk, jakie zajmowałam, po prostu przez uprzedzenie do równouprawnienia kobiet, o które walczyłam. Po niemal pięciu latach Iłłakowiczówna została – i jest to właśnie rezultat tej walki – z etatu przeniesiona na kontrakt, czyli ukarana. Ale nadal walczy i wygrywa: po roku wraca na etat. Była przekonana, że jej problemy wynikały z nietolerancji mężczyzn, a to, co ją uchroniło, to znajomość języków, ale także wsparcie przyjaciół – również mężczyzn – między innymi Kajetana Morawskiego, dyplomaty, późniejszego wiceministra MSZ-etu. Jest 1920 rok, Sowieci podchodzą pod Warszawę, Ministerstwo Spraw Zagranicznych się ewakuuje. Część dokumentów urzędnicy palą, część pakują, aby zawieźć do Poznania, dokąd trafia Iłłakowiczówna z innymi pracownikami ministerstwa. Maria Dąbrowska zapisuje 15 sierpnia w dzienniku: Jest już teraz bitwa pod Warszawą. Dziś w nocy z naszych okien słychać było armaty i widać łuny. Urzędy, a raczej akta, ewakuowano na zachód. Ale w biurze jest cudownie. P. Pietkiewicz, poczciwy, nudny jak flaki z olejem niedołęga, ewakuował się, jak i wielu innych wyższych urzędników. Gliszczyński mnie powierzył cały wydział wydawniczo-prasowy i bibliotekę. Jak mi powtórzono, miał podobno powiedzieć: „Zobaczymy, co Dąbrowska potrafi”. Pracujemy pełną parą. Bibliotekę na razie kazano nam ułożyć w paki do ewentualnej ewakuacji. Wracamy co dzień z biura w jakimś wspaniałym nastroju, mimo że miasto wygląda jak obozowisko albo targowica, pełne uchodźców, zwłaszcza ziemiańskich, pełne wozów, krów, owiec, koni, bryczek, ludzi. Pogoda cudna, upały, nic nie wierzę, aby bolszewicy mieli wejść do Warszawy, choć są tuż, tuż... Iłłakowiczówna ewakuowała się do Poznania jako opiekunka ciężko chorego przyjaciela – wysokiego urzędnika MSZ-etu, arystokraty Rogera Raczyńskiego, którego eskortowała do Szpitala Przemienienia. I tu przeczekała najgorętszy czas wojny. Było to jej pierwsze spotkanie z tym miastem, w pewien sposób decydujące. Choć nie została zbyt gościnnie przyjęta (zakonnica zamknęła ją w szpitalu na klucz), Poznań zrobił na niej bardzo dobre wrażenie. Nie przeczuwała jednak, że kiedyś znajdzie tu dom. Gdy opisuje w Trazymeńskim zającu tę poznańską przygodę, nie wspomina, że urzędnikiem, którego wówczas eskortowała, był Roger Raczyński. Nie poświęciła mu nigdy żadnych wspomnień, jego nazwisko sporadycznie pojawia się w jej zapiskach. Według rozmaitych pogłosek była w nim zakochana z wzajemnością, ale jego rodzina sprzeciwiła się temu związkowi. Raczyński pochodził z arystokratycznego rodu – jego ojcem był Edward Raczyński (twórca galerii obrazów w Rogalinie), matką Róża z Potockich Krasińska (była przez jakiś czas synową pisarza Zygmunta Krasińskiego), a brat Edward prezydentem RP na uchodźstwie. Jako dyplomata Roger Raczyński pracował w MSZ-ecie, był wiceministrem rolnictwa, a później ambasadorem w Bukareszcie. Ożenił się w 1925 roku. O jego relacji z Iłłakowiczówną wiadomo tyle, że znali się dobrze, ale brak dowodów na miłosny związek. Wątpliwa się wydaje romantyczna wersja o tym, że to rodzina Raczyńskich stanęła na drodze do ich szczęścia. Iłłakowiczówna przyjaźniła się z matką Rogera i wypowiadała się o niej zawsze z ogromnym podziwem. Iłłakowiczówna z sobie tylko wiadomych powodów nie pisała o ludziach najbliższych, jej siostra prawie nie występuje we wspomnieniowych książkach, podobnie siostrzenice, pomija także przyjaźń z Aleksandrem Skrzyńskim, arystokratą i politykiem, z którym się czuła bardzo związana i którego śmierć w wypadku samochodowym w 1931 roku bardzo przeżyła. Ale to wiemy z zapisków innych, którzy wspominali o ich przyjaźni i rozpaczy Iłłakowiczówny po jego śmierci. Pisze bardzo dużo, lecz przede wszystkim czuje się urzędniczką. Wciąż (do 1927 roku) podpisuje się K. Iłłakowicz, choć powszechnie wiadomo, że ów jest kobietą. Pisanie wierszy wprawdzie jest dla niej koniecznością, ale nie źródłem utrzymania. „Zapłacić rachunek za kapelusz czy suknię forsą otrzymaną za wiersz było jak piękny podarunek” – wspominała. Nie ma ochoty żyć z marnych wierszówek w gazetach i niedużych honorariów za tomiki poezji jak jej koledzy poeci, na przykład skamandryci. Poza tym – uważa – pisać wiersze nie jest trudno, sztuką jest zdobyć posadę urzędową i ją utrzymać. Nikt nigdy nie wierzył Iłłakowiczównie, że mówi to na poważnie: że naprawdę przede wszystkim uważała się za urzędniczkę, a potem dopiero – poetkę. Była o to pytana niemal do końca życia. Reagowała zdziwieniem, bo nie miała wątpliwości, że to jedyna w jej przypadku możliwość, ponieważ nie potrafi i nie chce z tworzenia zrobić profesji. To nie mogłaby być praca sensu stricto, pisaniu nie mogłaby wyznaczyć ram czasowych, a przede wszystkim, aby tworzyć, potrzebowała doświadczeń, których dostarczała aktywność pozaliteracka, stanowiąca powietrze dla jej poezji, tak mocno zawsze splecionej z jej życiem i jego przeżywaniem. Nie literatura była najważniejszym źródłem inspiracji dla Iłłakowiczówny, tylko mocne uczestnictwo w życiu, i to w mniejszym stopniu prywatnym, w większym – wspólnotowym. Niekiedy jej wiersze przypominają kronikę, w której zapisuje własne doświadczenia i wrażenia, inne – zwłaszcza publicystyczne – mają formę minireportaży. Tego wszystkiego nie zdobyłaby, będąc pełnoetatową poetką. To nie była jej droga, więc konsekwentnie jej unikała. Rozdzielała swoje dwa światy: urzędowy i twórczy, a jeden bez drugiego nie istniał. Ziewa łysy kolega, wcale mnie nie dostrzega; zasnęły ołówki i pióra, i linie; piec wzdycha z upału u drzwi, błagając, by go otworzyć, bo – zginie. Krok słyszę... Czy to ty? Nie...to goniec w guzikach, twarz ma wyłupiastą, i taca, i herbata, i cukier, i ciasto. [...] Dyżur Tomik Śmierć Feniksa, który ukazuje się w 1922 roku, różni się od poprzednich. Wpływy skamandrytów zaznaczają się tu wyraźnie poprzez poetykę codzienności, pozornie trywialną tematykę i ulirycznienie banalnych czynności. Obok takich utworów znajdujemy jednak wiersze bardzo intymne, tęskne i pełne skrytych marzeń. Widzimy w nich biografię Iłłakowiczówny, przeczuwamy, że to nie kreacja literacka, tylko doświadczenia osobiste dyktują poetce strofy. W innych z kolei obie tonacje spotykają się, autoironia pozbawia marzycielstwo powagi, a realizm i powszedniość są silniejsze od złudzeń. Będę miała gronostaje i lisy, kapelusze duże i obłoczne, tylko jeszcze podumam, poczekam, tylko jeszcze na chwilę odpocznę. Będę miała w pozłacanej obroży, malutkiego bonończyka na sznurku, tylko jeszcze popatrzę, posłucham, jak się kłócą wróble na podwórku, jak się pająk – spuszczany po ręku – cienkiej nitki mocno, mocno czepia, jak wieczorem z pnia grubej akacji patrzą sowy krągłe, krasne ślepia. Będę miała błyszczące lakierki – małe – ledwo się zmieszczą na dłoni – i ogromny sapiący samochód, co pojedzie z siłą dwustu koni. Będę miała walansjeny, koronki, przezroczyste batysty i tiule, tylko jeszcze raz cichutko przeliczę te podarte cztery biedne koszule; te, przez które, jak przez siatkę przejrzystą, przebłyskuje z każdym ruchem skóra, że ja nawet sama nigdy nie wiem, gdzie się kończy koronka, gdzie dziura; tylko jeszcze raz przesunę, nawlokę sama wstążki – wyblakłe, różowe, zaceruję cienką, cienką nitką ramię coraz bardziej „koronkowe”. Tylko jeszcze raz z głębokim westchnieniem na dno samo koszyka położę wszystko, co się stało siatką samą, na co żadna igła nie pomoże... I jeszcze co będę miała Czuje się samotna i przeciążona prozą życia, trywialnymi problemami codzienności. „Wypełnia mnie troska o obiady, pończochy, bieliznę i długi, chwilowo zażegnana o ¼ zadatku lekkomyślnego p. Stryjeńskiego” – pisze w styczniu 1922 roku do Julii Pugetowej. Skarży się, że jest na marginesie życia, ale ma świadomość, że jej trudności wynikają nie z okoliczności zewnętrznych, tylko z jej usposobienia, przez które sama trzyma się na uboczu. W tych listach daje o sobie znać istotna cecha osobowości poetki mająca źródło w przekonaniu, że odpowiedzią na trudności powinno być działanie. Jej własne ograniczenia, z których zdawała sobie sprawę, nigdy nie prowadziły do bezczynności czy apatii. Aktywność, a więc korzystanie ze świata w miarę możliwości i z uwzględnieniem własnej natury, stanowiła antidotum na samotność i niemożność prawdziwego zbliżenia się do innych. Ale w tym roku czuję się już samodzielna i bardziej sobie wystarczam. Lekcje tańca dały mi możliwość bawienia się parę razy. One step jest już doskonały, a tanga i shimmy w robocie i w postępie. Lubię zresztą taniec dla tańca, z partnerem nie lubię rozmawiać i jest mi wszystko jedno z kim tańczę – byle mnie za blisko nie trzymano, tego nie znoszę. Jest atrakcyjna, emocjonalna i samotna. Czy chce mieć rodzinę? Czy marzy o dziecku? O spotkaniu miłości? Maria Dąbrowska, kiedy ponownie spotkała Iłłakowiczównę, już nie w mundurze siostry miłosierdzia, poczuła lekki niepokój. Jest ona w istocie urocza i pełna poezji. Jest ona rzeczywiście, jak pisał mi kiedyś „Marian”, srebrna i chyba jedyna dla mnie niebezpieczna. Zjawiła się tym razem jak panienka z angielskiej ilustracji, w dużym czarnym kapeluszu i piaskowym kostiumie. Zupełnie inaczej niż w stroju siestricy. Bardzo ładne ma spojrzenie i uśmiech. Mówiono, że łamała serca, jednak nie zachowały się kroniki jej miłosnych podbojów. Ona sama nigdy o tym nie pisała i nie wspominała swoich miłości czy rozczarowań. Zdaje się, że bardzo wcześnie przyjęła samotne życie jako swój los. Będę miała grubego bankiera z sercem czasami troszeczkę chorem, kilka raz w tygodniu odwiedzić mnie przyjedzie wieczorem. Będzie nosił śliczne krawaty, krągły monokl w nieżywym oku i herbową, kosztowną pamięć na ozdobnym złotym breloku. [...] I jeszcze co będę miała To odważne jak na ów czas marzenia-rojenia wyemancypowanej kobiety. Nie mąż, rodzina i dom, tylko dochodzący kochanek – czy tego by chciała dla siebie? Nie poznała życia rodzinnego, a doświadczenia jej bliskich były gorzkie. Matka Barbara padła ofiarą ostracyzmu z powodu miłości do żonatego mężczyzny, natomiast matka Zofia prawdopodobnie nigdy miłości nie zaznała, przeżyła jedynie nieszczęśliwe małżeństwo. Wychowały ją samotne kobiety. Tego, jaki miała obraz mężczyzny, stając się dojrzałą kobietą, nie wiemy, jak i tego, czy istotne było dla niej macierzyństwo. I czy jego brak był dla niej źródłem tęsknoty lub rozczarowania. Wiersze mówią nam, że tak. Na razie jeszcze śni o dzieciach. Być może toczy walkę o swoją życiową rolę, rozeznając przyszłą drogę: czy ma pozostać samotna? Śnią mi się główki dziecięce w wieczór trudny, wieczór styczniowy; śnią mi się jasne główki – naszych dzieci niepoczętych głowy. Śnią mi się ciche oddechy w noce zimne, noce żałobne, śnią mi się małe twarze tak do ciebie i do mnie podobne. Śnią mi się szepty żałosne w ranek pusty, błędny i nagi: „Tylko trochę miłości i wiary, tylko trochę, troszeczkę odwagi!” Dzieci Wiersze z tomiku Śmierć Feniksa potwierdzają klasę literacką Iłłakowiczówny. Staje się coraz bardziej popularna i rozpoznawalna. Jarosław Iwaszkiewicz zachwyca się jej poezją i nie zgadza się z tymi, którzy twierdzą, że Iłłakowiczówna inspiruje się wierszami Anny Achmatowej. Więcej – powiada – Iłła jest poetką wybitniejszą od rosyjskiej. Skomplikowanie psychicznych przeżyć J.K. Iłłakowicz jest być może najważniejszym momentem jej twórczości. Wieczne chwianie się na nieokreślonej granicy wewnętrznego smutku i zewnętrznej radości nadaje utworom jej chorobliwy uśmiech. Jest w nim nawet trochę pozy na cynizm. Jakże trudno jest kobiecie pogodzić dobre wychowanie z rolą zniecierpliwionej poetki. Jak trudno z maską uśmiechniętą iść na gilotynę życia, które jednak jest bardzo ciężkie. Udajmy więc, że nie lękamy się ciężkich godzin – udajmy prostotę – bawmy się w dzieci. Iwaszkiewicz, uznaje, że ten sztafaż to największa siła poezji Iłłakowiczówny, zaraz obok plastyczności obrazu, w której poetka nie ma sobie równych. ===Lx0oGS4dJFdkVmZQYgg+CD9eZl44WW1bbg04WTsPa1hoW29dPw4= 6 Ś MI E RĆ P RE Z YDE N TA W roku 1922 szefem Ministerstwa Spraw Zagranicznych, w którym Iłłakowiczówna pracuje, zostaje Gabriel Narutowicz, inżynier, konstruktor mostów. Poetka pisała o nim po latach, że był prosty, wielkoduszny, lojalny i sprawiedliwy, łatwy w obejściu i pełen swoistego, litewskiego humoru, który był jej bardzo bliski. Kiedy w grudniu Narutowicz zwycięża w wyborach prezydenckich, prawica szaleje z wściekłości. Przedstawia go w swojej prasie jako kandydata Żydów i masonerii, wspierającego światową finansjerę. Ponieważ o przewadze Narutowicza zdecydowały głosy mniejszości, narodowcy wyzywają go od żydowskich pachołków. Od pierwszego dnia urzędowania trwają demonstracje przeciwko jego wyborowi. W dzień zaprzysiężenia endecja blokuje wejścia do Sejmu, w Alejach Ujazdowskich dochodzi do zamieszek, jedna osoba ginie, a dwadzieścia osiem jest rannych. Gdy pojawia się Gabriel Narutowicz, tłum obrzuca go kamieniami, kijami i bryłami lodu, a jeden z mężczyzn próbuje go uderzyć w twarz laską. Prezydent relacjonował po tych zajściach: „Rozumiecie, na końcu była umocowana żelazna gałka. Pomyślałem: człowieku, czy mnie tak spokojnie zabijesz? I spojrzałem mu w oczy. Spuścił wzrok i laskę...”. Żona Marszałka, Aleksandra Piłsudska, przyglądała się w ten dzień rozszalałemu tłumowi. Obok stała kobieta, prawdopodobnie służąca, która krzyczała na cały głos: „Precz z Narutowiczem! Precz z Żydami!”. Gdy na chwilę przestała, Piłsudska powiedziała jej, że zna rodzinę Narutowiczów i nie są oni Żydami. „Żydzi nie będą nam rządzić!” – krzyknęła na to kobieta. Pięć dni później, po wizycie u kardynała Aleksandra Kakowskiego, który aprobował jego kandydaturę, prezydent zjawia się w Zachęcie na otwarciu dorocznego Salonu Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych. Jest parę minut po dwunastej, gdy wchodzi do sali na pierwszym piętrze. Pod obrazem Bronisława Kopczyńskiego, przedstawiającym budynek Zachęty, podchodzi do niego ambasador angielski, aby złożyć gratulacje. „Raczej należy złożyć kondolencje” – żartuje Narutowicz. Chwilę później publiczność słyszy trzy strzały. Jedna z kul przeszywa klatkę piersiową prezydenta i okazuje się śmiertelną. Strzelał Eligiusz Niewiadomski, artysta malarz, wykładowca, fanatyk, narodowy radykał. Kazimiera Iłłakowiczówna znalazła się w samym środku wydarzeń. Była tuż obok, gdy prezydent upadł po strzałach. Przyszła do Zachęty w towarzystwie swojego dobrego znajomego z MSZ-etu, malarza Jana Henryka Rosena. W tłumie zauważyła Iłłakowiczównę księżna Franciszka Woroniecka, z którą znały się z frontu. „Siostro, prędzej, prędzej!” – wołała, zapłakana. Prezydenta trzymało kilka osób w pozycji półleżącej na króciutkiej ławeczce pluszowej, gdzie jedna trzecia jego potężnego wzrostu nie mogła znaleźć miejsca. Połóżmy go na podłodze – powiedziałam. Uklękłam i oparto go o mnie klęczącą. Za mną był postument ze świętą figurą. U stóp Prezydenta, którego postać zajęła wielki kawałek podłogi, siedział na krześle zabójca... Oficer, biały jak papier, trzymał mu łokcie skręcone w tył. „Proszę mnie nie szarpać, nie będę uciekał” – mówił morderca. Eligiusz Niewiadomski, pięćdziesięciotrzyletni profesor warszawskiej Szkoły Sztuk Pięknych, w śledztwie zeznał, że pierwotnie chciał zabić Piłsudskiego za stworzenie Judeo-Polski, ale ponieważ ten wycofał się z kandydowania, a prezydentem został Narutowicz, musiał go zastrzelić, bo jego wybór dokonał się głosami „wrogów narodu polskiego”. Gdy prezydent Narutowicz umierał, jego zabójca siedział z kamienną twarzą. „Wydawało mi się okropne, aby Prezydent, o ile jeszcze coś widział, musiał ciągle na niego właśnie patrzeć. Błagałam kogoś, aby go zabrali. Wyprowadzono go do sali, gdzie wisi Grunwald” – wspominała poetka. Lekarz stwierdził zgon, więc Iłłakowiczówna przewiązała twarz prezydenta szalikiem i zamknęła mu oczy. „Tylko Rosen klęczał przy mnie i płakał. Modliliśmy się oboje bardzo gorąco. Cudzoziemskie mowy i polskie przeplatały się koło mnie”. Woźny galerii chodził wzburzony po sali, prychając: „Psia krew, inteligent, żeby z tyłu strzelać, zaraz bym z nim zrobił koniec”. Iłłakowiczówna przestraszyła się, że woźny sprowadzi tłum, który zlinczuje mordercę, ale w końcu przyszła policja. Poetka wyszła z zakrwawionymi rękami i umyła je dopiero, gdy dotarła do swojego biura w MSZ-ecie. Halina Ostrowska-Grabska, rzeźbiarka, córka poetki Bronisławy Ostrowskiej i przyjaciółka Iłłakowiczówny, spóźniła się na ten wernisaż, więc widziała pod Zachętą, jak do środka wbiegają policjanci i lekarze z noszami. A potem usłyszała, że zginął prezydent i że zabił go profesor, u którego przed paroma dniami zdawała egzamin. „Kilka osób doznało szoku. Tuwim rozszlochał się spazmatycznie” – wspominała. Następnego dnia Antoni Słonimski napisał w wierszu: Na pluszowej kanapce wśród ciekawych tłoku. Jakże długo umierać trzeba od krwotoku. Kazimiera Iłłakowiczówna obserwowała potem uważnie Niewiadomskiego podczas procesu sądowego. „Wydał mi się doprowadzonym do egzasperacji neurastenikiem. Myślę, że wyrok śmierci musiał powitać z ulgą” – twierdziła. I wyznała, że modliła się jednym tchem: i za zabitego, i za zabójcę. Po tym, gdy Niewiadomski na mocy wyroku został rozstrzelany 31 stycznia 1923 roku, krzycząc: „Ginę za Polskę, którą gubi Piłsudski”, na jego pogrzeb przyszło około dziesięciu tysięcy ludzi. Szok po tym „królobójstwie” długo nie mijał. „Mieliśmy Polskę, mieliśmy prezydenta i zabił go Polak” – dziwił się Słonimski. To morderstwo nie mieściło się w rozumowaniu ludzi, którzy sprzeciwiali się ksenofobicznej twarzy Polski. Lewica obwiniała o podżeganie narodowców i ich gazety, ale prasa narodowa odcinała się od zabójcy, twierdząc, że to szaleniec. „Mówicie wariat. Ale ilu macie jeszcze takich «wariatów» spacerujących po ulicach Warszawy z rewolwerem w kieszeni i upatrujących sobie ofiar?” – pytał dziennikarz „Robotnika” i oskarżał: „Wariat... Ale jego choroba nosi nazwę: endeckość”. Zabójstwo prezydenta pogłębia pęknięcia między Polakami jeszcze mocniej. Skamandryci brylują przede wszystkim w kawiarni Ziemiańska na Mazowieckiej. Czasem zjawia się tam Iłła, ale nie bardzo pasuje ani do nich, ani do lokalu. Zresztą ona też ma lepsze dla siebie towarzystwo. W piątki wieczór, na tak zwanych jourach, stawia się u niej komplet gości. Nie jest to przypadkowa zbieranina, w większości to lepiej urodzeni, bardzo często siostry Potulickie – hrabianki z Obór. Jednak nie tylko klucz klasowy decydował o doborze gości, chodziło przede wszystkim o to, aby rozmowy były inteligentne, riposty – celne i aby nikt nie czuł się spięty. Dlatego gospodyni zapraszała małżeństwa osobno, ponieważ uważała, że ograniczają sobie wzajemnie swobodę. Zofia Nałkowska trafiła pewnego dnia na takie przyjęcie do Iłły, ale nie była zachwycona. „Na swoich jour’ach ma wyłącznie cudzoziemców, zresztą nie najlepszej klasy, i arystokratyczne damy. Byłam jedyną zaproszoną pisarką” – zanotowała. Halina Ostrowska-Grabska po raz pierwszy trafiła do Iłły, w towarzystwie sióstr Potulickich, na andrzejki z laniem wosku. Zaprzyjaźniły się i podziwiała poetkę: „Była zawsze lojalnym i wiernym przyjacielem. A jednak mówiły mi różne osoby, że nie wierzą w trwałość przyjaźni z Iłłą, że jej osobliwe usposobienie, nieoczekiwane ostrości ripost zerwą w jakiejś chwili serdeczne nici. Jakież to zewnętrzny osąd i niezrozumienie!”. Dla córki wybitnej poetki oczywiste było, że poeta jest zawsze trochę inny, wrażliwszy, ekscentryczny, mniej zrozumiały dla innych. Dlatego ta przyjaźń przetrwała. Jej niezwykłe poczucie humoru i bystrość ripost bywa zaskoczeniem, ale o to przecież chodzi. Kiedyś na przykład weszłyśmy do pełnego autobusu. Pierwsza doszłam do konduktora i pokazuję Kazi, że już mam bilety: „Tak drobnych prezentów nie przyjmuję” – usłyszałam w odpowiedzi poprzez tłok. Czy kogoś mogłaby taka reakcja urazić? W okresie dziesiątków lat naszej znajomości, a potem przyjaźni, bywałam jej odruchami zaskoczona, ale najczęściej zachwycona – wspominała Grabska. Podobnie jak Marian Dąbrowski, mąż Marii Dąbrowskiej, Grabska również dostrzegała w Ille srebrzysto-srebrną aurę. Nie wiadomo, z jakich źródeł pochodziły ich skojarzenia i czy to określenie było rodzajem metafory odnoszącej się do melancholijnego nastroju, jaki wytwarzała, specyficznego „promieniowania” duchowością, a może szlachetnością, trochę chłodną, przypominającą srebro, mieniące się subtelniej niż złoto. Może srebrne wydawało im się głębokie spojrzenie jej jasnoniebieskich oczu? Lub też użyli określenia „srebrna aura” w znaczeniu modnej już wówczas ezoteryki, wedle której tą właśnie aurą charakteryzowali się idealiści i wizjonerzy? Niektóre fotografie z młodości zdają się ukazywać tę srebrzysto-melancholijną aurę. Najserdeczniejsze przyjaźnie udawały się Kazimierze Iłłakowiczównie z osobami spoza środowiska literackiego, które umiały ją „odczytać”, nie zrażać się pozorną oschłością ani nie próbowały jej zmieniać, a nade wszystko akceptowały jej osobność, „wielorakość”, niebanalny styl bycia, poglądy często rozbieżne z powszechnymi, prowokacyjność i przekorę. Jeśli chodzi o pisarki, najbliżej była z siostrami Kossak. Magdalenę Samozwaniec poznała przez swojego kolegę z MSZ-etu, Jana Starzewskiego. Zachwycała się jej książką Na ustach grzechu, a potem Marią i Magdaleną. Przez Magdalenę poznała Marię PawlikowskąJasnorzewską. Gdy obie siostry przyjeżdżały z Krakowa do Warszawy, biegły od razu na kawę z pączkiem do Ziemiańskiej. Skamandryci zaanektowali je natychmiast. Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, zauroczona poezją Tuwima, z przyjemnością dołączyła do Skamandra, gdy Iłłakowiczówna już tam należała. A kiedy Iłłakowiczówna przeczytała debiutancki tomik Pawlikowskiej, od razu wiedziała, że spotkała dla siebie konkurencję. I choć Pawlikowska nie lubiła poetek, z Iłłą zaprzyjaźniły się natychmiast, podziwiając nawzajem swoją twórczość. Polubiła także jej siostrę, „rozpieszczoną Madzię”, i podziwiała całą wybitną rodzinę Kossaków. Prawdopodobnie końcówka lat dwudziestych. Iłłakowiczówna trzymała się jednak trochę na uboczu, dopuszczając do siebie tylko nielicznych. „Do całej tej ferajny, dla której tego rodzaju awanse nie są ważne, Iłła nie pasuje, jak dystyngowana, salonowa biała kalia do ognistych maków, szafirowych bławatków i pełnych złocistych kłosów” – pisała Magdalena Samozwaniec we wspomnieniu, nie mogąc się nadziwić, że Iłłakowiczówna jest bardziej dumna ze swojego urzędowego stopnia niż poezji. Z siostrami Kossak połączyła Kazimierę jeszcze inna pasja: spirytyzm. Wywoływanie duchów przy okrągłym stoliku ogarnęło całą Polskę, ale Kraków, gdzie mieszkały Lilka z Madzią, wysunął się na prowadzenie. Seanse stały się po I wojnie światowej ulubioną rozrywką elit, także polityków. Najwybitniejsi jasnowidze, jak Stefan Ossowiecki czy Teofil Modrzejewski, byli ówczesnymi celebrytami, a ich sława przekroczyła granice Polski. Na początku do seansów wystarczał okrągły stolik, najlepiej mahoniowy, który unosił się i opadał, wystukując numer litery alfabetu. Można było stosować także wersję uproszczoną: zadać stolikowi pytanie i wówczas jedno stuknięcie stołu oznaczało „tak”, a dwa – „nie”. Potem asortymentu przybywało: pojawiły się ekierka, talerzyk, szklanka. Gdy komunikaty nadawane z zaświatów odczytywano za pomocą ekierki wskazującej litery alfabetu, zebrani kładli ręce na blacie tak, aby palce wszystkich stykały się ze sobą, na środku stołu rozkładano planszę z rzędami cyfr i liter. Wywoływano duchy zmarłych, pytano o swoje przyszłe losy, rozmawiano z duchami wieszczów narodowych, niektórzy wzywali Homera, inni Spinozę, o Barbarze Radziwiłłównie wypowiadał się duch Zygmunta Augusta, politycy i wojskowi (między innymi Józef Beck i Rydz-Śmigły) poznawali przyszłość, a po śmierci Piłsudskiego pytano jego ducha: co z tą Polską? Według Magdaleny Samozwaniec w tych seansach chodziło nie tyle o duchy, ile o „erotyczny posmak tych posiedzeń”. Splecione dłonie, nastrój oczekiwania i ekscytacji, złączone pod stołem kolana powodowały bardziej dreszcz erotyczny niż grozy. Obok tego przyznawała otwarcie, że kilkoro członków rodziny Kossaków doświadczyło swego kontaktu ze światem umarłych. Zgodnie z jej zapewnieniem, przez kilka lat z rzędu w salonie dworku ukazywała się też zjawa mężczyzny w mundurze i jego psa rasy mastiff. Postać ducha była wyraźna na tyle, że niewtajemniczeni goście witali się z nią niczym z rzeczywistym człowiekiem. Niektórzy cofali się na widok psa, nie podejrzewając go nawet o podwójny status ontologiczny. Iłłakowiczównę obcowanie z duchami pociągało, jeszcze gdy była nastolatką. Teraz okazała się doskonałym medium, umiała świetnie prowadzić seanse. Nie każdy się do tego nadawał, ale ona z Lilką (Marią Pawlikowską) – doskonale. Jan Lechoń nazywał je z tego powodu czarownicami, przy czym w jego mniemaniu PawlikowskaJasnorzewska był czarownicą większą. Ale i Iłłakowiczówna potrafiła wprawić w zdumienie, kręcąc ekierką. Kajetan Morawski, zaprzyjaźniony z Iłłakowiczówną, zapamiętał spektakularny seans z jej udziałem: Gościliśmy latem w Jurkowie grono przyjaciół, wśród nich zawsze uroczą i zawsze kapryśną Kazimierę Iłłakowiczównę. Iłła uparła się, by kręcić ekierkę. Nie pomogły moje sprzeciwy, na stole w bibliotece rozłożono arkusz papieru z odpowiednio wypisanymi literami, ręce się splotły i ekierka zaczęła krążyć. By mimo mojej porażki zamanifestować choć symbolicznie moje niezadowolenie, zostawiłem gości pod opieką mojej żony. Dopiero, gdy zaczęto odczytywać wystukane kolejno przez ekierkę słowa, nadstawiłem ucha. Ekierka zażądała udziału Morawskiego w seansie i rozmowy z nim. A zjawa przedstawiła się jako malarz i podała informację, które poleciła sprawdzić w konkretnym numerze pisma „Czas”. Dyplomata sprawdził. Zjawa mówiła prawdę. Morawski był wstrząśnięty, a Iłła triumfowała. Z siostrą Iłłakowiczówna miała zawiłe relacje. Barbara od lat wiodła całkiem inne niż ona życie. Podczas gdy Kazimiera kształciła się w Oksfordzie, Barbara leczyła się na gruźlicę w Zakopanem, żegnając się z nadzieją na studia. Tam weszła w środowisko cyganerii artystycznej i zaprzyjaźniła się z Heleną Czerwijowską, muzą Stanisława Ignacego Witkiewicza. W ten sposób trafiła do powieści Witkacego 622 upadki Bunga jako Eulalia Gagulin. Wkrótce potem wyszła za mąż za brata przyjaciółki, Jana Czerwijowskiego. Podczas wojny, podobnie jak Kazimiera, znalazła się na froncie, towarzysząc swojemu mężowi, instruktorowi wojskowemu, razem z dwiema córkami: urodzoną w 1915 roku Krysią i rok młodszą Janiną. Iłłakowiczówna nie zawsze przyznawała się do siostry, komplikacje biograficzne i tabu wokół ich pochodzenia wymagały ostrożności. Jednak kiedy w 1920 roku umarł mąż Barbary, pomogła siostrze zainstalować się w Poznaniu, gdzie ta została tłumaczką Polskiego Towarzystwa Teozoficznego. Podobnie jak siostra Barbara była uzdolniona językowo: posługiwała się angielskim, niemieckim, włoskim i hiszpańskim. Choć ich kontakt, obciążony przeszłością, nie był zbyt bliski, Iłłakowiczówna czuła się mocno związana ze swoimi siostrzenicami. Napisała dla nich bardzo udany i popularny cykl wierszy Rymy dziecięce, część dedykując Krzysi i Lalce (jak była nazywana młodsza Janina), a część – synowi Kajetana Morawskiego (Romikowi). Wiersze ukazały się w wydawnictwie Fala, prowadzonym przez słynnego architekta Karola Stryjeńskiego, z ilustracjami jego żony, utalentowanej, trochę szalonej malarki Zofii Stryjeńskiej, która już po wykonaniu rysunków do książki nagle je podarła. Wszystko jednak dobrze się skończyło: Stryjeńskiemu udało się uratować ilustracje żony, własnoręcznie je skleił, i książka została opublikowana w 1922 roku. Wiersze z tego cyklu miały różnorodną tonację, z pełną gamą uczuć, od satyrycznych do wzruszających i tkliwych, jak Kołysanka Lalki: Przyszła do łóżka bosa kaczuszka siedem ma piórek u głowy, szesnaście – u brzuszka. To kwacze, to płacze: „Nie ma jajek! Z czego będą na święta kołacze?!”. Spodobały się bardzo Karolowi Szymanowskiemu, więc postanowił do dwudziestu z nich skomponować muzykę. Iłłakowiczówna, która poznała Szymanowskiego przed laty, przypadkiem dowiedziała się o jego zamiarach. W środowisku sprawa stała się bardzo głośna. „Zrobiła mu straszliwą awanturę o to, że skomponował pieśni do jej słów, nie pytając jej. Tak, że trzeba było zaaranżować całe wielkie pogodzenie się, gdzie Stanisława Szymanowska śpiewała te pieśni i Iłła przyszła, myśmy też z moją żoną na tym byli i ostatecznie się pogodziła” – wspominał Jarosław Iwaszkiewicz, zaprzyjaźniony i spokrewniony z kompozytorem. (Sam także lubił ten cykl wierszy Iłłakowiczówny, w 1976 roku w audycji cytował z pamięci fragment utworu Królik). W rzeczywistości było jednak nieco inaczej, niż opowiadają o tym anegdoty. Karol Szymanowski dowiedział się od swojego przyjaciela, a znajomego Iłły – Augusta Iwańskiego, że poetka ma do niego pretensję. Postanowił wtedy napisać pojednawczy list do Iłłakowiczówny, w którym tłumaczył się gęsto i przyznał jej rację – choć tylko częściowo. Szanowna Pani, [...] Należą się Pani pewne wyjaśnienia z mej strony. W wyborze tekstów do moich pieśni kierowałem się zawsze nie tylko s u b i e k t y w n y m smakiem [...], ale i o b i e k t y w n y m uznaniem ich bezwzględnej poetyckiej wartości, stawiając zawsze wysoki poziom tekstów jak obowiązujący kulturalny postulat. Do całej Pani twórczości poetyckiej odnoszę się zawsze z największym uznaniem i o s o b i s t ą sympatią. Z tego punktu widzenia wybór danego tekstu jest z mej strony złożeniem hołdu jego autorowi. [...] Pozostaje oficjalna strona. Pisałem pieśni do tekstów bardzo wielu autorów, których często nie znałem nawet towarzysko. Osobiste więc porozumiewanie się w tych kwestiach było z u p e ł n i e wykluczone. Co więcej, zaznaczam, iż nie jest w ogóle we zwyczaju (za granicą również), i zasadniczo, każdy wiersz w y d r u k o w a n y jest zdany na łaskę i niełaskę pierwszego z brzegu kompozytora. Skądinąd uznaję nieracjonalność takiego postawienia sprawy. Był to jednak dotychczasowy usus. W dalszej części listu kompozytor uznawał prawo Iłły do protestu i jak pisał, kapitulował, zobowiązując się, że bez jej zgody nie wykona tych utworów publicznie. „Bardzo bym pragnął, by to niemiłe uczucie znikło ze świadomości Pani i mojej i – jeżeli Pani pozwolili – przyjdę do Pani, by tę rzecz ostatecznie wyświetlić” – kończył list. Iłłakowiczównie zrobiło się nieswojo, że kolega August rozpuszcza plotki. Więc pocieszyła Szymanowskiego, jednocześnie z pretensji nie rezygnując: Kochany Panie Karolu, przede wszystkim uprzejmie proszę o dysponowanie wedle woli i uznania tekstami moich Rymów dziecięcych. Poza tym kilka wyjaśnień. Przede wszystkim nie prosiłam p. Iwańskiego o zawiadamianie Pana o żalu, jaki odczułam, dowiadując się nie od Pana, lecz z g a z e t o tym, że muzyka Pana do moich rzeczy będzie publicznie produkowana. Wręcz mi nie przyszło do głowy, że mógłby taką plotkę zrobić. Skoro jednak tak się już wygadał, to może i lepiej, bo zawsze jest do życzenia, by stosunki między ludźmi były dobre, a nie kwaśne. Ze strony prawnej rzeczy się mają tak: polscy literaci starają się w ogóle położyć koniec temu, by ich dorobkiem dysponowano na wszelki możliwy sposób, przy czym oni nie mają z tego żadnego zysku i przeważnie umierają z głodu. Stąd zrzeszają się w związki, które ich praw bronią. Wyjaśniała też, że i ona do takiego związku należy i że dobrze, że Szymanowski sam się do niej zgłosił, ponieważ prawdopodobnie związek jako jej przedstawiciel wystąpiłby z reklamacją. Dalsza część listu była już dużo sympatyczniejsza. Poetka wyznała, że nic nie jest milsze niż świadomość, że największy polski kompozytor napisał muzykę do jej ulubionych wierszy. I że dlatego powinna tę radosną wiadomość usłyszeć od niego, który przecież nie mieszka na Księżycu, a w dodatku jest jej dobrym znajomym: Należała mi się największa radość, jaka mogła mię z okazji Rymów dziecięcych spotkać. Powinnam się o tym inaczej dowiedzieć, nie czuć się pominięta i zlekceważona. Tego mi już dziś nikt i nic nie powróci i o to mam do Pana żal. Ponieważ jednak „nie ma pożytku płakania nad rozlanym mlekiem”, jak słusznie utrzymują Anglicy, więc po tym wzajemnym obrzuceniu się obelgami, powróćmy do dawnej życzliwości uczuć. Karol Szymanowski zaproponował poetce kilkaset złotych w zamian za prawa do jej utworów. Gdy Iłłakowiczówna na to przystała, powstały piękne kompozycje, które dotąd popularyzują nieco przestarzałe, choć nadal pełne uroku wiersze. Kompozytor pracował nad cyklem kilka lat. Zadedykował go swojej tragicznie zmarłej siostrzenicy Alusi. A potem było tak, jak zapamiętał Iwaszkiewicz. Choć godzić się nie musieli, bo i właściwie się nie pokłócili, dla Iłłakowiczówny zorganizowano specjalny minikoncert przy ulicy Służewskiej. Podczas tej nieoficjalnej, prywatnej prezentacji utworu poetka jako pierwsza wysłuchała pieśni w wykonaniu Szymanowskiego i jego siostry, śpiewaczki Stanisławy KorwinSzymanowskiej. Później, 25 lutego 1924 roku, podczas premiery części cyklu słuchała ich z widowni Teatru Narodowego w Warszawie, gdzie przyjęto je owacjami, a kompozytor podziękował siedzącej na widowni autorce. Jak zawsze trzeźwo, z mieszaniną ironii i krytycyzmu Iłłakowiczówna wspominała potem, że bardzo ją to rozczuliło, choć na koncercie nie słyszała swoich tekstów, tylko „a, e, i, o, u”, i że te samogłoski dobiegające do uszu autora nie są, „niestety, żadną frajdą”. Cykl w całości został wykonany przez Marię Modrakowską przy akompaniamencie Jerzego Sulikowskiego podczas koncertu 25 kwietnia 1931 roku w Paryżu. „Czy zdrowa pani krowa, czy nie boli ją głowa?” „Bardzo Krzysi i Lalce dziękuję, nie nadto dobrze się czuję! Pastwisko jest nie blisko i folwark leży u wody za nisko. Kiedy się kto robi stary, szkodzą mu spacer daleki i zimne opary” Wizyta u krowy Pieśni Szymanowskiego zostały bardzo dobrze przyjęte, chwalono i tekst, i muzykę, podkreślając, że objawił się w nich nowy talent kompozytora. Krytyk „Słowa Polskiego” pisał: Cudnymi klejnocikami są Rymy dziecięce, 20 piosenek do przepięknych słów K. Iłłakowiczówny [...]. Są między innymi kwiaty czystego liryzmu i żartobliwe opowiastki, drobne przygody świata dziecięcego i naiwne bajeczki o gilu lub żuku, wszystko zaś przedstawione z niezwykłą intuicją artysty umiejącego być tłumaczem fantastycznych marzeń i wyobrażeń duszy dziecięcej, w której najprostsza rzeczywistość tonie w poezji. Rymy dziecięce trafiały do repertuaru najwybitniejszych śpiewaczek, między innymi Haliny Łukomskiej, Heleny Łazarskiej, Elżbiety Szmytki, Małgorzaty Armanowskiej, Anny Mikołajczyk-Niewiedział czy Iwony Sobotki i Magdaleny Koženy. Wino dzikie u okna chwieje się na strony: kanarek się rozgniewał – milczy obrażony, kanarek się rozgniewał, chory kot się napuszył, znikły jabłka z talerza, nie wiem – kto je ruszył. poplątały się nici w ciemnym starym pudełku... Portret ma okulary – łezkę w każdym szkiełku. Smutek Po latach nowe życie dał tym wierszom inny wybitny kompozytor – Witold Lutosławski, miłośnik poezji Iłłakowiczówny, który w 1953 roku skomponował muzykę do pięciu pieśni: Morze, Wiatr, Zima, Rycerze i Dzwony cerkiewne. Muzyczny potencjał, który odnaleźli w poezji Iłłakowiczówny kompozytorzy, był zabiegiem świadomym. Podczas pisania poetka wyśpiewywała frazy, szukając odpowiedniego rytmu i nadając im w ten sposób śpiewność. Muzyka była dla niej najważniejszą ze sztuk. Twierdziła, że nie mogłaby bez niej żyć. A bez poezji tak – dodawała. Można to wyznanie potraktować raczej za objaw przekory. Między 1922 a 1926 rokiem, bardzo intensywnie pracując zawodowo, opublikowała trzy tomiki wierszy, stając się jedną z najbardziej uznanych i popularnych poetek dwudziestolecia. Rozwojowi artystycznemu, docenianemu przez krytykę, towarzyszy rozwój duchowy. Etap polegający na zmaganiu się z duchową bezdomnością poetka ma za sobą. Po długim procesie dojrzewania, który zaczął się od poczucia, że oto z nieprzyjaciela Boga stała się jego przyjacielem, znajduje swój duchowy dom. „Mój brak wiary trwał długo, z kilkanaście lat. Skończył się w 1921 roku” – wspominała. Dlaczego właśnie wtedy ma się kończyć okres niewiary? W 1921 roku przyjmuje bierzmowanie, sakrament, który w katolicyzmie oznacza odnowienie wiary i ustanowienie więzi z Kościołem. Ale w pierwszych dniach po bierzmowaniu jeszcze nie czuje, że nastąpił przełom, dopiero po latach uzna, że jej religijność i powrót do Kościoła zaczęły się właśnie wówczas. Na razie, 29 października 1921 roku, pisze do Julii Pugetowej z Kwileckich: W niedzielę byłam bierzmowana. Nazywam się teraz Natalia, Jolanta, Krystyna i będę prosiła, żeby znajomi i przyjaciele wybrali z tych imion jedno imię, bo Kazia do mnie nie pasuje, a Iłła to przezwisko. Moją „matką” od bierzmowania jest Iza Potulicka i ona nazywa mnie Jola. [...] Uważam, że obserwowanie, by nie popełnić grzechu śmiertelnego, jest niezmiernie fatygujące. W ogóle wcale się nie mieszczę w całą katolicką ramkę i obawiam się, że teraźniejszy występ będzie zupełnie odosobniony. Bardzo rzadko mówiła o religijności, praktykowaniu wiary, a przełomowi duchowemu – nawróceniu na froncie podczas dyzenterii – nadała formę anegdoty. Niewiele wiemy o tym, w jaki sposób jej świadomość religijna się pogłębiała. Pewne jest, że raczej nie szukała wspólnoty, nie należała do grona księdza Władysława Korniłowicza, kapelana Lasek, gdzie na słynnym Kółku skupiał młodzież rozwijającą swoje życie duchowe i religijne (choć Iłłakowiczówna znała księdza Korniłowicza z Fryburga, a w spotkaniach Kółka uczestniczył inny poeta związany ze Skamandrem – Jerzy Liebert). Również jako poetka idzie samotną drogą, często wytrącając krytykę z rozmaitych rozpoznań i interpretacji. Czy religijność jej wierszy nie ma przede wszystkim charakteru dekoracyjnego? – zastanawiali się recenzenci, skoro tropy i symbole biblijne pojawiają się obok dziwadeł i duszków pogańskich. Jednak w drugiej połowie lat dwudziestych jednoznacznie wkroczyła na nowy szlak poetycki: poezji religijnej, a niekiedy mistycznej, która przyniesie jedne z piękniejszych w tym nurcie wiersze-świadectwa i wiersze-modlitwy. Wraz z uspokojeniem duchowym w kolejnych tomach wierszy poetka upraszczać będzie także formy poetyckie, którymi się posługuje. Manifestuje też wiarę, którą coraz mocniej przeżywa i doświadcza, jakby razem z jej pogłębieniem przyjęła za swój obowiązek dawanie świadectwa, że należy do Kościoła katolickiego. Nie tylko głośno deklaruje tę przynależność, lecz również podejmuje się prac literackich na rzecz Kościoła. W 1924 roku tłumaczy na polski książkę brytyjskiego oficera i dziennikarza Francisa McCullagha Prześladowanie chrześcijaństwa przez bolszewizm rosyjski, która jest wstrząsającą relacją z procesu polskich księży w Moskwie i morderstwa księdza Konstantego Budkiewicza. Poetka podjęła się tej pracy jako misji, również z powodów osobistych, ponieważ znała księdza Budkiewicza od dzieciństwa – on także wychował się w Inflantach pod Dyneburgiem, a Zofia Buyno opłacała jego edukację. W 1904 roku wyjechał do Petersburga, wtedy też dotarła tam Iłłakowiczówna, która uciekła z Warszawy. To być może on pomagał jej się tam utrzymać, gdy zdawała maturę. Został wkrótce proboszczem parafii św. Katarzyny, która stała się silnym ośrodkiem petersburskiej Polonii. Po przejęciu władzy przez bolszewików Budkiewicza spotykały coraz poważniejsze szykany. Najpierw na mocy leninowskich dekretów zarekwirowano pomieszczenia szkolne przy parafii, potem zamknięto kościół, aż w końcu zmuszono duchownego do przyjazdu do Moskwy wraz z arcybiskupem Janem Cieplakiem i trzynastoma innymi księżmi katolickimi. Tam, oskarżony o działalność kontrrewolucyjną, został skazany przez Najwyższy Trybunał Rewolucyjny na śmierć (jako jeden z dwóch księży, drugiemu – biskupowi Cieplakowi zmieniono potem wyrok na dziesięć lat więzienia). Pozostali dostali kary pozbawienia wolności. McCullaghowi udało się dotrzeć do relacji opisujących ostatnie minuty przed śmiercią księdza Budkiewicza w podziemiach Łubianki, w nocy z Wielkiego Piątku na Sobotę, gdy kat strzelił mu w tył głowy. Książka brytyjskiego oficera okazała się jedyną obszerną relacją z procesu księży w Moskwie, ale była także świadectwem walki bolszewików z wszelkimi wyznaniami: baptystami, metodystami, protestantami. Pisana dla czytelnika brytyjskiego, w Polsce ukazała się nakładem Wydawnictwa Księży Jezuitów w Krakowie. Iłłakowiczówna postanowiła nie tylko przetłumaczyć tę książkę, lecz także zaangażować się w beatyfikację księdza Budkiewicza. Napisała poświecony księdzu poemat z nadzieją, że zyska popularność. Spodziewała się, że Kościół będzie go rozpowszechniał w kruchtach i przykościelnych sklepach. Ale – jak pisała potem – nie poszczęściło się temu utworowi. Przewidując, że żadna z oficyn komercyjnych nie będzie zainteresowana jego wydaniem, poetka zwróciła się – jako urzędniczka w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych – do Biura Propagandy i Prasy, aby wydać utwór w formie broszury, ale usłyszała, że minister MSW nie zgadza się na wydanie tej „klerykalnej bzdury”. Kiedy poemat ukazał się w 1927 roku włączony do tomiku Złoty wianek, wydanego przez znane wydawnictwo F. Hoesick, zaprzyjaźniony ksiądz Bronisław Żongołłowicz (przyszły wiceminister wyznań religijnych i oświecenia publicznego) stwierdził żartem, że autorka mogłaby zostać ekskomunikowana, ponieważ katolik musi mieć zgodę Kościoła na publikację o tematyce religijnej. Więc na wszelki wypadek Iłłakowiczówna wycofała z księgarń resztkę nakładu, który spalił się razem z jej mieszkaniem podczas powstania warszawskiego. Po księdzu Budkiewiczu zostały cenne pamiątki – dwie mosiężne popielnice, zabezpieczone przez petersburskich księży, które trafiły do księdza Żongołłowicza, a on przekazał je Kazimierze Iłłakowiczównie. Poetka zdecydowała, że przetopi je na dwa krzyże z figurą Chrystusa i napisem, że są pamiątką po męczenniku za wiarę Konstantym Budkiewiczu. W trakcie ewakuacji we wrześniu 1939 roku zabierze ze sobą te krzyże do Rumunii. Jeden zawieruszy się podczas wojny, z drugim wróci do Polski i postanowi go przekazać wrocławskiemu kardynałowi Henrykowi Gulbinowiczowi. Po wojnie, w latach 1949–1954, tomik Złoty wianek został wycofany z bibliotek; udostępniano go wyłącznie do celów naukowych. A napisany pod koniec lat pięćdziesiątych rozdział Trazymeńskiego zająca (Habent sua fata libelli – Mają książki swoje losy), w którym Iłłakowiczówna opisała perypetie swojego utworu, został zatrzymany przez cenzurę i ukazał się w 1975 roku w kwartalniku „Oficyna Poetów”, wydawanym w Londynie. ===Lx0oGS4dJFdkVmZQYgg+CD9eZl44WW1bbg04WTsPa1hoW29dPw4= 7 NA S Ł UŻ BI E . U MA RS Z AŁ KA W maju 1926 roku Iłłakowiczówna mieszkała w pokoju sublokatorskim przy Brackiej. Kilka miesięcy wcześniej ukazał się jej tom Sto imion wróżebnych, co pomogło zasilić skromny budżet urzędniczki niższego szczebla, ale nastrój dokoła był dosyć podły. Rozchwianie polityczne i zła sytuacja gospodarcza budziły niepokój, o stabilności i dobrym samopoczuciu nie było mowy. 12 maja poetka usłyszała strzały. Kule uderzały w ścianę jej domu. Przez okno zobaczyła znajomego ułana, który jechał konno kłusem, krzycząc: „Niech żyje Piłsudski!”. Nie rozumiejąc jeszcze, co się dzieje, razem z sublokatorką krawcową szybko zbudowały z szaf i tapczanu coś w rodzaju schronu i czekały na rozwój wypadków. Następnego dnia wierna służąca Grabosia z drugiego końca miasta przyniosła jej mleko. „Nie chcieli mnie puścić, ale ja im mówię: to moja pani ma być bez mleka? To się pośmiali, ale puścili. Pan Marszalek zwycięża, ale niech no pani nie wychodzi na ulicę, bo niepokój”. W zamachu majowym, który się właśnie odbywał, Józef Piłsudski przy pomocy wojska obalił centroprawicowy rząd. Podczas walk na ulicach Warszawy zginęło prawie czterysta osób. Opinia na temat przewrotu politycznego podzieliła Polaków. „Warszawa, którą ja znałam – pisała Iłłakowiczówna – otrząsała się na krew. W biurze najzacniejsze twarze były zielone i surowe”. Ona jednak należała do tych, którzy twierdzili, że Piłsudski uratował Polskę: miał szansę wydobyć kraj z politycznego bałaganu i niemoralności politycznej, dlatego wypadki majowe uznała za nadzwyczaj w skutkach zbawienne. Podobnego zdania była Maria Dąbrowska, która na drugi dzień po zamachu zanotowała w dzienniku: „Stała się w Warszawie rzecz przeraźliwa i wspaniała zarazem, jakby rozdział z historii greckiej. Rewolucja wojskowa o ideał moralny. Starły się w Polsce dwa narody moralne. Jeden naród twórczości i doskonalenia się, docierający do istoty zagadnień i drugi naród – naród kłamstwa i konwenansu”. Po kilkunastu latach jednak dopisze kolejne zdanie: „Boże, jaką pomyłką okazała się ta wiara”. Zupełnie nieoczekiwanie powrót Józefa Piłsudskiego do władzy przynosi zmiany w życiu Iłłakowiczówny. Po raz ostatni widziała Marszałka latem 1925 roku, gdy zostały wraz z siostrą zaproszone na spotkanie z nim – przy herbacie i ciastkach – do mieszkania najbliższego współpracownika Piłsudskiego, Stanisława Cara przy ulicy Marszałkowskiej. Po tej herbatce Iłłakowiczówna napisała do zaprzyjaźnionej księżnej Izabelli Potulickiej: „Z rzeczy sensacyjnych: byłam z siostrą na herbacie u Marszałka Piłsudskiego, na jego niczym nie sprowokowane zaproszenie. Co za uroczy człowiek! Nie mogę pojechać do Sulejówka, jak o to prosił, bo nie mam dość ciepłego ubrania, ale już samo zaproszenie jest miłe”. Niecały rok później, kiedy Piłsudski rozpoczął urzędowanie, Iłłakowiczówna dostała wiadomość od jego współpracownicy, że Marszałek chciałby, aby dla niego pracowała jako osobista sekretarka ministra spraw wojskowych, bo taki urząd też pełnił poza funkcją premiera i głównego inspektora sił zbrojnych. O tym, jak przebiegała rekrutacja na stanowisko sekretarki, oraz o perypetiach Iłłakowiczówny podczas tej służby wiemy z jej wspomnieniowej, napisanej anegdotycznym stylem książki, wydanej już po śmierci Piłsudskiego, którą sama nazywała niefortunną (o czym szerzej w rozdziale Pliszka w jaskini lwa). Poetka twierdziła, że oferta Piłsudskiego jej nie odpowiadała, więc starała się od niej wymówić. Marszałek zaprosił ją wtedy na spotkanie do swojego biura i bardzo stanowczo namawiał do objęcia stanowiska. Próbowała go przekonać, że się do tej funkcji nie nadaje, ponieważ nie ma pojęcia o pracy sekretarki, poza tym chce zostać w MSZ-ecie, bo to ministerstwo jest jej domem, innego nie ma. „Robili ci tam krzywdy. Będziesz przy mnie, obok mnie” – miał powiedzieć Marszałek. Ale Iłłakowiczówna dalej swoje: nie jestem taka jak kiedyś, czyli w domyśle – socjalistką. Jestem konserwatystką. Poza tym chodzę do kościoła i do spowiedzi. Nie znoszę „Kuriera Porannego” (dziennik lewicy), za to czytuję „Słowo” wileńskie (konserwatywne pismo założone przez litewskie ziemiaństwo). Przypomniała też, że dotąd nie należała do żadnej jego formacji: ani do Legionów Polskich, ani do bojówek PPS-u, nie była też peowiaczką (członkiem Polskiej Organizacji Wojskowej). Przeciwnie nawet – służyła w czołówce Komitetu Narodowego, czyli po stronie oponentów Piłsudskiego. I te argumenty nie podziałały. Aż w końcu wyznała: „Ja nie lubię wojska. To feldfeblowska taka psychika. Ja tego nie znoszę. Jestem cywil i z faktu, i z przekonania”. Tym nareszcie wytrąciła Marszałka z równowagi. „To źle – powiedział – to bardzo źle. To polska zła cecha, niechęć do żołnierza. Wojsko to najlepsze, co może u nas być, a ty ośmielasz się nie lubić”. Zniecierpliwił się i zagroził, że jeśli Iłłakowiczówna się nie zgodzi, każe ją wyrzucić z MSZ-etu, a wtedy będzie chciała zostać przynajmniej pomocnicą sekretarza, ale on już jej nie przyjmie. Po tej groźbie „roześmiał się serdecznie”. Poetka trochę straciła pewność siebie i stwierdziła, że zapyta starszych kolegów, co myślą o tym, że będzie robić karierę po przewrocie. Marszałek odparł: „A ty ich zapytaj, to zobaczysz. A pamiętaj, obspraw się trochę zaraz, żebyś porządniej wyglądała, i do roboty! Zgłoś się do Becka, jak już postanowisz”. I obiecał, że będzie mogła zażądać od Józefa Becka pensji, jakiej tylko będzie chciała. Po namyśle Iłłakowiczówna przystała na propozycję i już 26 czerwca 1926 roku została sekretarzem osobistym ministra spraw wojskowych z pensją sześćset złotych (czyli bardzo dobrą, robotnik zarabiał wówczas około dziewięćdziesiąt pięć złotych miesięcznie), a jej królestwem stał się duży, jasny pokój obok gabinetu Piłsudskiego przy ulicy Królewskiej. Iłłakowiczówna jednak nie należała do ścisłego grona współpracowników Piłsudskiego. Osobistą sekretarką Marszałka była Wanda Gertz, dzielna kobieta, córka powstańca styczniowego, która walczyła w I Brygadzie Legionów jako żołnierz – Kazimierz Żuchowicz. W 1926 roku objęła sekretariat Piłsudskiego w Belwederze i to ona czuwała nad organizacją zajęć Marszałka, pracując z nim na co dzień. Iłłakowiczówna miała inne zadanie. Czytała wszystkie listy, które przychodziły do państwa Piłsudskich (poza prywatnymi), i na każdy z nich odpowiadała bez konsultacji z Marszałkiem. Wcześniej zajmowała się tym Aleksandra Piłsudska, ale zalew próśb o zapomogi, skarg i powinszowań z różnych okazji był tak ogromny, że potrzebowała kogoś, kto przejmie od niej te obowiązki i będzie się zajmował korespondencją na pełny etat. Powierzenie tego zajęcia Iłłakowiczównie świadczyło o zaufaniu Piłsudskiego, ponieważ jej zadaniem było nie tylko odpisywanie na listy bez konsultacji, lecz także dysponowanie pieniędzmi na zapomogi według własnego uznania. Była to praca nie tyle sekretarki, ile osoby, która dba o wizerunek Marszałka i jest łącznikiem między nim a obywatelami. Piłsudski pamiętał Iłłakowiczównę sprzed piętnastu lat jako pannę Kazię, studentkę uzdolnioną językowo. Jednak to jej siostrę Barbarę znał lepiej i to ona pomagała mu w Krakowie przy tłumaczeniu i redagowaniu pism konspiracyjnych. Dlaczego więc Kazimierze zaproponował stanowisko swojego sekretarza? Można się domyślać, że z punktu widzenia Marszałka Iłłakowiczówna miała wiele atutów: ośmioletnie doświadczenie urzędniczki, znajomość angielskiego, francuskiego, rosyjskiego i niemieckiego, związki z ziemiaństwem, bardzo dobre maniery i więcej niż sympatię dla Marszałka, może nawet uwielbienie. Kazimiera wspominała, że zapytała Piłsudskiego, dlaczego nie zaproponował tej funkcji jej siostrze, a on odpowiedział, że to nie jest praca dla niej, bo tu trzeba „reprezentować, odmówić i samemu nieraz postanowić” – i rzeczywiście takie umiejętności poetka posiadała, w przeciwieństwie do małomównej i mniej zdecydowanej Barbary. Według pisarki i tłumaczki Marii Korniłowiczówny Piłsudski, angażując Iłłakowiczównę do pracy, zdawał sobie sprawę, że ma do czynienia z pryncypialną kobietą, i musiał uznać to za atut: „Iłła nie przypominała tuzinkowej, dobrze wychowanej paniusi z językami, ale była kostyczną indywidualnością o wybitnej inteligencji, nie znającą pochlebstwa” – wspominała. Iłłakowiczówna uważała, że Marszałek doceniał też z pewnością jej kompletny brak ambicji politycznych. I zapewne dobre wychowanie, bo w Belwederze znaczenie miała dyskrecja – od razu poprosił, aby z nikim o nim nie rozmawiała i nie wynosiła żadnych informacji na zewnątrz. I mógł być pewien, że prośba ta zostanie spełniona. Dokument potwierdzający zatrudnienie Iłłakowiczówny na stanowisku sekretarki osobistej Józefa Piłsudskiego, wtedy Ministra Spraw Wojskowych. Kazimiera przygotowuje się do nowej pracy: postanawia sobie sprawić suknię z perkalu, która zakryje jej nogi, dekolt i ręce, bo przecież będzie pracować wśród samych mężczyzn. Krawcowa jednak nie zgadza się uszyć sukienki dłuższej niż centymetr za kolano, ponieważ nie pozwalały jej na to obowiązujące trendy. „Nie mogę sobie dla pani psuć reputacji” – oświadczyła. W tej sytuacji Iłłakowiczówna zażądała od swoich przełożonych biurka szafkowego, które zasłoniłoby jej nogi. Obca i onieśmielona, musiała przełamywać chłód kolegów z urzędu. Nie było to łatwe: znów musiała pokonać bariery niechęci mężczyzn wobec pracujących kobiet, ale też pracować nad dystansem wobec samej siebie. Nie wiem, czy w przyszłości kobiety będą pracowały po biurach, a jeśli będą, to czy będą miały do zwalczenia ze strony kolegów tyle samo instynktownej niechęci do ich obecności przy warsztacie na równi z mężczyznami, co dzisiaj. Jeśli się pod tym względem nic nie zmieni, to należy pamiętać, że największym wrogiem będą nie niechętni koledzy, ale własne nerwy kobiet. Jeśli tylko dojść do manii prześladowczej, do poczucia męczeństwa, jeśli stracić dobry humor, jest się zwyciężoną przez siebie samą. Wtedy już nic nie uratuje. Kiedy się już zjawia w granatowej sukni z perkalu w białe kropki, dostaje dwa kosze podań i listów. Jest przerażona. W dodatku Marszałek przygotowuje ją na najgorsze: „Będą ciebie oczerniać, będą na tobie psy wieszać – mówił. – Reputacji możesz się spodziewać jak najfatalniejszej... Nie zostawią na tobie suchej nitki”. I dodaje, że ma pamiętać, że jedynym jej szefem jest on. Kazimiera Iłłakowiczówna, urzędniczka Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Iłłakowiczówna zajmowała stanowisko sekretarza osobistego ministra spraw wojskowych; zawsze poprawiała, gdy ktoś nazywał ją sekretarką. Niemniej zdawała sobie sprawę, że więcej splendoru przyniosłaby jej funkcja sekretarza Józefa Piłsudskiego, i nawet próbowała tę zmianę – jak pisała „na wieczną rzeczy pamiątkę” – na Marszałku wymusić. Pan Marszałek pozostał jednak nieprzejednany. Miałam być nie jego sekretarzem, ale sekretarzem Ministra. Nie dał się podejść, kiedy na blankietach, najpierw polskich, a potem francuskich, podsunęłam mu chytrze do aprobaty tekst: Sekretariat Józefa Piłsudskiego. Przekreślił to i kazał zmienić. Innym razem zapytała, czy mogłaby używać służbowego samochodu. Piłsudski odmówił: „Jest przepis, że kobietom nie wolno używać aut wojskowych. Wprawdzie ty nie jesteś w wojsku kobietą, tylko Kazią, ale tego nikt nie może wiedzieć na zewnątrz”. „Byłam z tego niekontenta” – podsumowała Iłłakowiczówna. Listy od petentów rozdzielano w kancelarii Ministerstwa Spraw Wojskowych. Segregował je podoficer prowadzący kancelarię, a kolejny przekazywał je dalej. Iłłakowiczówna nie dostawała listów prywatnych, te trafiały od razu do Marszałka i Marszałkowej. Pierwszym interesantem, którego przyjęła jako sekretarz, był Eljahu Zakheim, rabin z Baranowicz, który przyszedł pobłogosławić Marszałka, a pierwszym prezentem, jaki odebrała dla swojego pryncypała, był przysłany przez kogoś obrazek Matki Boskiej Ostrobramskiej (powiesiła go na ścianie, za co Piłsudski ją pochwalił). Innego dnia kolejny wielbiciel Marszałka przysłał papugę. Praca, choć nudnawa, jak się z czasem okazało, bywała bardzo nerwowa. Wciąż ktoś się przy poetce kręcił, o coś zabiegał, coś chciał załatwiać lub żądał spotkania z Marszałkiem. Iłłakowiczówna musiała być twarda. Kiedy odmawiała, zaczynały się awantury i skargi. W archiwum Józefa Piłsudskiego zachował się list pewnego petenta starającego się o posadę radcy ministerialnego. Skarży się on w 1927 roku żonie Piłsudskiego: Jaśnie Wielmożna Pani Marszałkowo! Proszę mi wybaczyć, że – zaniepokojony tą bezmyślną szablonowością, z jaką panna Iłłakowiczówna wszelkie sprawy kierowane do pana Marszałka skierowywa do sekretariatów osobistych różnych ministrów – ośmieliłem się przesłać załączony tutaj memorjał, na ręce Pani Marszałkowej, wiedząc, że tylko na tej drodze może dojść do wiadomości Jej Męża. Listy pisali wielbiciele i czciciele Marszałka, biedni prosili o zapomogę, chłopi o komasację ziemi, niewidome dzieci przysyłały zrobioną przez siebie serwetkę, a pisarze – swoje książki. Zdarzali się pieniacze, nienawistnicy, psychopaci i potencjalni mordercy, grożący Marszałkowi śmiercią. W jednym z archiwalnych dzienników podawczych znajdujemy adnotację Iłłakowiczówny dotyczącą autora listu: „Warjat”, a kilka kartek dalej: „Niebezpieczny warjat”. Inny – Litwin – 19 marca 1929 roku, a więc w imieniny Józefa, przysłał życzenia: „Pozdrawiam Ciebie, nikczemny zdrajco ojczyzny, zarazem w dniu Imienin życzę Ci krwawego ciosu z Litewskiej ręki!”. Z całej Polski nadchodziły zaproszenia w kumy, czyli prośby, aby Marszałek został ojcem chrzestnym nowo narodzonego dziecka. Iłłakowiczówna uznała, że odmawiać nie wolno, i przyjęła specjalną procedurę: Piłsudski zostawał chrzestnym na papierze, jego nazwisko było zapisywane w księdze metrykalnej, ale do chrztu trzymał dziecko ktoś inny. Chrześniak oczywiście nie miał z tego tytułu żadnych korzyści materialnych, jedynie zaszczyt. Któregoś dnia zjawił się w biurze Iłłakowiczówny pułkownik żandarmerii, ponieważ okazało się, że Piłsudski został właśnie chrzestnym córeczki pewnego złodzieja poszukiwanego przez policję. Sekretarz w ogóle się tym nie przejęła. „Tego rodzaju duszyczka jeszcze bardziej potrzebuje dobrego ojca chrzestnego niż inne” – skwitowała. Po tej wpadce zreformowała jednak system i zanim podjęła decyzję, że Piłsudski będzie chrzestnym, dowiadywała się o petenta – czyli o rodziców dziecka – w biurze starostwa. Do Piłsudskiego chętnie pisały dzieci. Iłłakowiczówna z właściwym sobie patosem mówiła potem o niezwykłej więzi między Wodzem a Narodem i o dzieciach – „klejnotach, które szukały u najwyższej władzy potwierdzenia swoich najwyższych wzlotów, szukający Ołtarza i Świadka u Najwyższej dla siebie władzy na ziemi”. Nie każdy jednak z listów był wyznaniem miłości, czasem Iłłakowiczówna musiała zareagować pedagogicznie, jak w przypadku Joli i Marysi, które napisały do Marszałka w maju 1932 roku. Mój najdroższy i ukochany Dziadku! Wybierałam się tak długo z listem, ale myślałam, że nie wolno do Ciebie pisać. Dopiero dzisiaj jak z mamusią rozmawiałam dłużej o Tobie Dziaduniu i powiedziałam mamusi o moim zmartwieniu, to się dowiedziałam, że wolno do Ciebie pisać i piszę. Tak mnie to złości, że niektórzy źli ludzie nie kochają Ciebie i swoje dzieci też uczą, żeby Ciebie nie kochały tacy się nazywają wstrętne endeki, dlaczego Ty dziadku nie zrobisz z niemi porządku? Wszystkim endekom którzy mają domy, majątki, sklepy, to im wszystko zabierz. Kiedy nie są dobrymi Polakami to dlaczego mają mieć dobrze w Polsce za którą Ty tak długo walczyłeś dla tych świntuchów. Siedziałeś w więzieniu i zmarnowałeś swoje zdrowie, żeby wszystkim było dobrze, bo mają swoją Polskę, a takie endeki nie rozumieją i ich dzieci nie wierzą, bo się ze mną kłucą w szkole i nie raz taka awantura wychodzi bo się bijemy, że aż pani przełożona przychodzi do klasy, ale im daje pranie, a mnie chwali, a to jest moja zemsta. Mój drogi Dziadku zrób pranie brudnej bielizny czyli endeków. Całuję Ciebie drogi Dziadziu tak bardzo czule jak moją Mamusię i Tatula w Imieninki jeszcze raz cię całuję i ciesz się bo my Cię bardzo kochamy. Jola Knotheówna, uczennica IV klasy przygotowawczej. Dopisek: I ja, Drogi Dziadku Ciebie kocham i nie dam nic na Ciebie powiedzieć, ale Jola jest jak chłopak i zaraz wali, a ja się boję awantury, żeby nie było w szkole i żeby pani nie zapisała mnie dziennika, ale moja Ciocia nam powiedziała, że jak o Ciebie drogi Dziadku idzie to możemy drogi Dziadku prać i prać te wściekłe endeczki. Bo Ciocia mówi, że z dziećmi to najlepiej przemawiać do duszy przez ciało. Cieszę się i zaraz jutro z jedną moją koleżanką wściekłą endecką zrobię porządek. Całuję Cię drogi nasz Dziadku i tak prosimy Cię, dbaj o swoje zdrowie żebyś żył strasznie długo. Marysia Konopkówna, uczennica I kl. imienia Zamojskiej Iłłakowiczówna nie mogła tego pozostawić bez odpowiedzi – zgodnie ze swoją filozofią życiową napominała i nauczała. Dlatego odpowiedziała dzieciom z pozycji pedagoga, a nawet mentora: Kochane dzieci, Jolo i Marysiu! Jako sekretarz osobisty Pana Marszałka Piłsudskiego mam obowiązek czytać wszystkie listy, jakie do niego przychodzą, i odpowiadam na nie w jego imieniu. Bardzo Wam zatem dziękuję za dobre i serdeczne uczucia, jakie wyraziłyście dla Pana Marszałka w Waszych listach. Niektóre z takich dziecinnych listów pokazuje Pan Marszałek swojej żonie i dziewczynkom, cieszą się wszyscy razem, że polskie dzieci kochają tego, który broni honoru i całości ich Ojczyzny. Muszę Wam jednak, niestety, powiedzieć, że wasz list nie sprawiłby Marszałkowi tej przyjemności, jaką na pewno chciałyście mu nim zrobić. – Czy myślicie naprawdę, kochane Panienki, że każdy, który inaczej czuje i myśli niż wy i ja, jest zły i nieuczciwy? Czy nie jest możliwe, że się myli, że go oszukano lub że jest zbyt niemądry, żeby to lub owo zrozumieć. A dalej – czy naprawdę myślicie, że zły człowiek prędzej się nawróci, jeśli się go będzie biło? Te dzieci, o których piszecie, że nie kochają Pana Marszałka, czy sądzicie, że go prędzej mocniej polubią za to, że wy im w jego imieniu będziecie dokuczały? Piszecie, że jak jest bójka, a Pani się dowie od was, o co poszło, to was chwali, a tamtym dzieciom jest przykro i to was cieszy. Czy myślicie, że oskarżać koleżanki przed Panią to ładnie i że to jest dobry sposób służenia Marszałkowi? Po tem wszystkim, co napisałam, sądzę, że domyślacie się, że wasza miłość, choć szlachetna i słuszna, potrzebuje jeszcze ważnego dopełnienia – dobroci. Trzeba kochać nie tylko Pana Marszałka, ale przez niego – cały kraj i wszystkich, którzy w nim mieszkają. Możecie dopomagać i to bardzo Panu Marszałkowi, ale nie przez to, żeby kaleczyć wasze koleżanki. Inny jest sposób: oto trzeba być lepszemi, pracowitszemi, szlachetniejszemi niż inne dzieci, tak, żeby cała szkoła wiedziała, że dzieci kochające Pana Marszałka są wzorowemi dziećmi. W imię Pana Marszałka trzeba pomagać swoim towarzyszkom, godzić je. Pocieszać, dawać im dobry przykład – to tylko może zachęcić, aby polubiły was, a może z czasem pod waszym wpływem także i Pana Marszałka. Bić na to, aby kochano – to się nigdy nie uda, a waszej Cioci musiałyście nie zrozumieć. Jeśli lubicie się bić i koniecznie chcecie, to już lepiej bijcie się o coś innego. Do widzenia drogie dzieci, przyślę wam jaką książkę na pamiątkę. A teraz uczcie się, módlcie się co dzień o Pana Marszałka i bądźcie przede wszystkim dobre, dobre, dobre. Pracując intensywnie, Iłłakowiczówna nie zaniedbuje pisania, ale ponieważ publikuje dużo, niekiedy odbija się to na jakości. Po raz pierwszy z bardzo krytyczną recenzją spotyka się po przekładzie dramatu Don Carlos Fryderyka Schillera i publikacji tomiku Wesołe wierszyki. Artur Swinarski, satyryk i pisarz, atakuje autorkę dosyć zjadliwie, twierdząc, że jej ostatnie wiersze dla dzieci to poezja dla małych kretynów. „I smutno mi to mówić, bo Iłłakowiczówna to nie byle co, pisała kiedyś przepiękne Rymy dziecięce, tym boleśniej odczuwa się teraz upadek poetki”. Dalej recenzent przekonuje: „Jej najnowszy cykl można przeczytać najwyżej dzieciom półrocznym, starszym mogą one zaszkodzić. Pięcioletni Franuś P., odkąd mu dla eksperymentu zadeklamowałem te wierszyki, budzi się co noc z krzykiem, że mu się ciotka Iłłakowiczówna przyśniła”. Swinarski krytykuje przekład Don Carlosa, który według niego jest „przełożony przez kolano, czy na kolanie”. Określa go „przekładem lichym” i postuluje, aby odsunąć poetkę od dalszych dzieł Schillera, ponieważ w prasie ukazały się fragmenty Wallensteina, także w przekładzie Iłłakowiczówny, gdzie zdaniem Swinarskiego karygodnie i lekkomyślnie fałszuje Schillera. „I na dobitek te asonanse wynalezione specjalnie przez panią K.I. [...]. Niech się tym zajmie Akademia, niech siądzie cała na fotelu i zrobi z tłumaczką krótki proces”. Swinarski, zafascynowany poezją Marii Pawlikowskiej, uważa, że Iłłakowiczówna powinna się od niej uczyć. „Dziś talent Marii doszedł do tak zawrotnych szczytów, jakich nasza poezja, nie tylko kobieca, dotychczas bodaj nie osiągała – a talent Kazimiery jakoś maleje i wojskowieje. Szkoda baby!” – puentuje Swinarski. Spór o to, która z poetek – Pawlikowska czy Iłłakowiczówna – była obdarzona większym talentem, nigdy się nie skończył, choć popularnością Pawlikowska znacznie przerastała Iłłakowiczównę. Wśród orędowników Iłły byli krytycy mężczyźni, którzy doceniali różnorodność i prostotę jej wierszy, ale przede wszystkim uniwersalność jej poezji, ponieważ uważali, że rzadko osiąga tę cechę poezja kobieca. Nie zasklepiając się w narcyzowej autoanalizie, aczkolwiek wcale nie odrzucając myśli o swej własnej duszy i nieraz ulegając nastrojom osobistej tęsknoty, umiała na tyle wyjść poza siebie, aby ogarnąć miłosnym spojrzeniem sprawy szersze, ogólne, znaleźć w nich pole duchowych wzruszeń i dać im szczery poetycki wyraz – pisze Zygmunt Wasilewski, krytyk, ale i polityk narodowej demokracji, wypowiadający się zawsze z uznaniem o jej poezji. Wbrew druzgocącym opiniom Swinarskiego talent Iłłakowiczówny jest w rozkwicie. Krytykowanego Don Carlosa wystawia Teatr Narodowy w Warszawie; spektakl robi furorę, a poetycki przekład Iłłakowiczówny, pisany nieregularnym wierszem, bardzo się podoba. „Najlepsza Iłłakowiczówna, jaką można sobie wyobrazić” – notuje Maria Dąbrowska po lekturze. Uznanie budzi także tomik Popiół i perły, wydany w 1930 roku, zadedykowany „Matce Zofii”. Jest niezwykle osobisty, przenosi czytelnika do krainy dzieciństwa poetki – Inflant, opisanych tkliwie. Iłłakowiczówna przegląda się w tafli zwierciadła, szukając zaklętych skarbów dzieciństwa, które zapamiętał dla niej czas. „Pragnę czarów wielce podniosłych / jak każdy, co jest dorosły”. I znajduje je – jest to dzieciństwo miodu i mleka, w tafli zaś odbija się twarz kochanej matki. Jest w tym poetyckim pochyleniu miłość i tęsknota dojrzałej kobiety do opiekuńczych ramion matki, do ciepła i bezpieczeństwa domu dzieciństwa, ale i do mitycznej krainy leszczyn, berberysu, bagiennych łąk, nad którymi krążą jastrzębie lub czajki. Wzmacniają egzotykę i niedostępność tych ziem obco brzmiące nazwy: Indra, Raudawitzka, Dorotpol czy Gintowty. Poetka wie, że mało kto może sobie wyobrazić krainę, którą przywołuje – od dwunastu lat należy ona do Łotwy, a i wcześniej była mało komu w Polsce znana. Jej specyfikę znają tylko swoi, wtajemniczeni, z tamtych ziem i czasów: Ten las, ten ogród, ten dom, te porosłe cząbrem manowce – to nie są wiersze dla was, to nie są wiersze dla obcych! Nie dla obcych W balladach i miniaturkach Iłłakowiczówna robi kolejny krok do prostoty stylistycznej, czerpiąc z form ludowych. Z tego powodu według niektórych krytyków jej znaczenie w poezji jest takie jak Zofii Stryjeńskiej w malarstwie. „I to nie tylko co do pokrewieństwa ducha i kształtu, w jakim on się wyraża, ale również ze względu na znaczenie obu artystek w naszej sztuce. Nie ulega wątpliwości, że wśród wszystkich naszych poetek współczesnych Iłłakowiczówna jest najwybitniejszą” – pisał Karol Czachowski w „Czasie”. W 1930 roku, gdy dostaje Nagrodę Literacką imienia Adama Mickiewicza w Wilnie, nie kryje wzruszenia, że oto ona, mała, bardzo niegrzeczna Dzidzia, jest teraz Kazimierą Iłłakowiczówną, „laureatką tego miasta, gdzie moja matka w opuszczeniu i bezradnie liczyła swoje uciekające dni”. Witold Hulewicz, przemawiając na uroczystości wręczenia nagrody w Wilnie, mówi, że decyzja o jej przyznaniu Iłłakowiczównie wywołała aprobatę wszędzie, a zgodnego chóru nie zmąciły kwasy koteryjne, ani polityczne, ani prywatne. I dodaje, że Iłłakowiczówna jest zjawiskiem w polskiej literaturze osobnym, to typ twórczy „najzupełniej jednostkowy”, konsekwentnie samotniczy. Iłłakowiczówna zjawia się w Wilnie po długiej chorobie (jesienią zerwała ścięgno). Ze zgrozą odkrywa, że organizatorzy na plakatach reklamujących spotkanie z nią przedstawili ją nie tylko jako poetkę, lecz także jako sekretarza Marszałka Piłsudskiego. Wścieka się i żąda zamazania tego drugiego tytułu na afiszach. Potem tego żałuje, bo okazuje się, że praca była jałowa – nocą spadł deszcz i na plakatach niczego nie dało się przeczytać. Na uroczystość przychodzi w białej sukni wieczorowej (w przemówieniu napisanym w pociągu zwierza się, że marzyła o takiej sukni od piętnastu lat i że obstalowała ją na kredyt – lubiła umniejszać swoją pozycję, a sytuację materialną przedstawiać jako ciężką, chociaż jako osoba pragmatyczna zwykle miała pieniądze i potrafiła je zarabiać). W latach pięćdziesiątych w Trazymeńskim zającu zabawnie opisze reakcje nauczycielek wilnianek, które spotkała na drugi dzień po uroczystości: – Ach, żeby pani wiedziała, jak Helcia płakała przy radio w czasie pani przemówienia – powiedziała panna Maria. – Ot, znowu, Manieczka, jaż widziałam, że to ty płakała. – Nie mów, Heleczka – z oburzeniem odparła panna Maria – ot i na co będziesz przed panną Kazią kłamać. Sama wiesz, że płakałaś. Okazało się, że najbardziej obeszła je biała suknia, o której opowiadała laureatka nagrody podczas przemówienia. – Że co – pytałam – że musiałam ją obstalować na kredyt? – Nie – zeznała wreszcie panna Helena – ale że panna Kazia piętnaście lat musiała na nią czekać. Bardzo byłam rada, że się tak udała ta moja mowa. Praca dla Piłsudskiego zmienia sytuację towarzyską Iłłakowiczówny – dotychczasowa urzędniczka średniego szczebla staje się sekretarzem osobistym (choć nie najbliższym) najważniejszej osoby w państwie. Spotykają ją zaszczyty, bywa na rautach i na imieninach pani Marszałkowej. 10 września 1926 roku pisze w liście do księżnej Potulickiej, że cały piątek spędziła w Sulejówku i że „pani Marszałkowa bardzo przemęczona, dobrze by było ją wysłać gdzieś daleko z dziećmi i jakąś opiekunką, o ile możności nie Polką”. Nie wszystkim w środowisku poetki podoba się jej praca dla Piłsudskiego, więc jedni nie poruszali przy niej tematu Marszałka, aby nie prowokować przykrej wymiany zdań, a inni korzystali z okazji, aby wylać na niego wiadro pomyj. Pewnego dnia, będąc u znajomej, musiała wysłuchać steku wyzwisk pod adresem Piłsudskiego, które wygłosił mąż koleżanki, a najłagodniejsze z inwektyw brzmiały „złodziej” i „bandyta”. Wzburzona, opuściła dom znajomej natychmiast, ale czując się w obowiązku, aby bronić czci i autorytetu swego szefa, szukała sposobu, aby zmusić męża znajomej do przeprosin. Rozważała nawet pojedynek, jednak znajomi wojskowi odradzili jej ten pomysł. Skończyło się na piętrowej aferze: na jej prośbę jeden ze znajomych zaszantażował niechętnego Marszałkowi mężczyznę, a ten przyszedł do Iłły, złożył wymuszone przeprosiny, a następnie się na nią śmiertelnie obraził, że chodzi po ludziach i donosi. Po latach Kazimiera przyznała mu rację. Czasem bywała zaskoczona, gdy osoby dotąd jej nieżyczliwe lub chłodne, teraz, ze względu na wzrost jej prestiżu, stawały się miłe i uprzejme. No cóż, stwierdzała ze zrozumieniem: „kiedy do zera dodaje się jedynkę reprezentującą wielkiego człowieka, to i zero zaczyna coś znaczyć”. Wzrosło nie tylko jej znaczenie, lecz także możliwości stały się większe, więc znajomi często ją prosili o rozmaite przysługi, a ona chętnie im pomagała. Pewnego dnia zjawił się w jej biurze poeta, którego bardzo ceniła – Konstanty Ildefons Gałczyński. Przepił wszystko, narobił długów, więc z powodu niewypłacalności groził mu areszt. Iłłakowiczówna zaangażowała się, jak tylko mogła. Udało jej się zdobyć dwa tysiące złotych. Gałczyński bardzo się ucieszył, wziął pieniądze, ale odmówił podpisania pokwitowania. Według Iłłakowiczówny nie chciał, aby pozostał ślad, że był na garnuszku sanacji. W dodatku Gałczyński uznał, że skoro nie ma umowy, pożyczki nie musi spłacać, więc Iłłakowiczówna spłacała jego dług przez dwa lata, co znacznie później skomentowała: „Odczułam na własnej skórze, co znaczy czynić dobro. Och, nie jest to wartość abstrakcyjna. Trzeba umieć krzywdzić samego siebie, dawać ze swego. Trochę tak, jak krwiodawca”. Innym razem zjawiła się u niej „młodzież literacka”, jak nazywali młodych poetów starsi, prosząc o interwencję w sprawie Józefa Łobodowskiego, który odmówił służby wojskowej, a następnie próbował się zastrzelić. A ponieważ znaleziono u niego listy i wiersze świadczące o sympatiach do komunizmu, został aresztowany. Iłła odnalazła generała, któremu podlegała sprawa, i zwymyślała go, mówiąc, że zachowuje się jak satrapa wyruszający z armatą na motyle. „Nie rozumiem, jak można kogoś skarżyć o niewysłane listy i o niewydrukowane wiersze” – irytowała się. „Proszę pani, przede wszystkim to symulant. Jakby się chciał naprawdę zastrzelić, wybrałby większy kaliber” – odpowiedział jej nieugięty generał i dodał, że sprawą zajmie się prokurator. Kiedy Iłłakowiczówna powtórzyła Łobodowskiemu pogląd generała, ten się wściekł: „Za mały kaliber?! A to dobre! Z armaty miałem strzelać, czy jak?”. Wyjaśnił też zaskoczonej poetce, że próbował się zabić nie z powodu konieczności służenia w wojsku, tylko z miłości. Iłłakowiczówna patrzyła na młodego pisarza w zaniedbanym ubraniu i bez przednich zębów ze współczuciem, bo rozumiała, dlaczego jego miłość musiała być nieszczęśliwa. Józef Łobodowski był wdzięczny poetce za pomoc i wspominał, że mieć taką protektorkę jak Iłła, to naprawdę było coś. W lutym 1934 roku w sekretariacie ministra spraw wojskowych zjawił się słynny wileński publicysta i pisarz Stanisław Mackiewicz. „Nie potrzebuję ani koncesji, ani posady, ani pożyczki, ani daru z łaski, ani ułaskawienia, nic w ogóle nie chcę” – oświadczył Iłłakowiczównie i wyjaśnił, że chce jej zadać kilka pytań. Wywiad – rezultat tej rozmowy – ukazał się w wileńskim „Słowie”, redagowanym przez Mackiewicza. Dziennikarz wyrzucał poetce, że odmówiła udziału w Polskiej Akademii Literatury. Ta instytucja powołana przez Marszałka Piłsudskiego i prezydenta Ignacego Mościckiego w 1933 roku, wzorowana na Akademii Francuskiej, miała za zadanie popularyzację literatury i reprezentowanie pisarzy. Szybko stała się obiektem ataków pisarzy opozycyjnych, ponieważ uważali ją za instytucję polityczną, która próbuje stworzyć środowiska literackie przyjazne władzy. PAL liczyła piętnastu członków: siedmiu wybierał minister wyznań religijnych i oświecenia publicznego, pozostali to pisarze, wśród nich Wacław Sieroszewski, Zofia Nałkowska, Karol Irzykowski, Leopold Staff. Iłłakowiczówna otrzymała zaproszenie do tego grona, ale odmówiła, uznając, że nie jest w stanie podjąć się dodatkowych zadań. Jej odmowę część środowiska literackiego przyjęła źle. „Całe Wilno ma do Pani o to pretensje. To niepodobne do Pani, żeby uchylać się od odpowiedzialnej pracy na placówce atakowanej ze wszystkich stron” – wyrzucał poetce Mackiewicz, a ta cierpliwie i po raz kolejny tłumaczyła, że nie zbojkotowała PAL-u, tylko po prostu nie ma czasu, więc boi się, że nie będzie z niej tam żadnego pożytku. Iłłakowiczówna, starając się zachować niezależność, spotykała się często z zarzutami nielojalności. Tym bardziej że głosiła swoje poglądy odważnie, a jej życiowym credo było: reagować, angażować się, a także narażać, kiedy trzeba. W książce o Piłsudskim, dedykowanej swoim siostrzenicom, do których kierowała te rady, pisała: Nie godzi się przechodzić w milczeniu obok zła i biedy. Trzeba być nietaktownym, niedyskretnym i wtrącalskim. Nie zostawcie pijanego śpiącego na mrozie, nie bójcie się policji ani choroby, ani śmieszności, wszy, ani utraty dobrego imienia. Bójcie się ludzkiej krzywdy. Że to niebezpieczne? Cóż, w ogóle – bardzo niebezpiecznie jest żyć. Powoli traciła kompleksy i coraz mocniej zrastała się ze swoją pozycją, zmieniając się. Mówiono o niej z tego czasu, że była oschła, zasadnicza i wyniosła. Po latach poetka przyznała: Nie zdawałam sobie wcale sprawy, że sam fakt powodzenia wyrabia w człowieku dziwnie irytujący sposób bycia: pewność siebie – choćby najbardziej usprawiedliwioną – i znieczulenie na brak sukcesu u innych. Tym „innym” działa to naturalnie wściekle na nerwy i – dają o tym znać, jak mogą. Poczucie misji stało się dla niej ważniejsze od twórczości i życia towarzyskiego. Jan Lechoń kpił, że Iłłakowiczówna chętnie powtarzała, że nikogo w Warszawie nie zna poza Piłsudskim. Inni twierdzili, że była jedyną osobą, której Marszałek się bał; część uważała odwrotnie – że to ona nie bała się nikogo oprócz Piłsudskiego. Pewnego dnia w hotelu Bristol spotkała Magdalenę Samozwaniec, która na jej widok wykrzyknęła: Ach, co też o tobie opowiadają! Ach, jakie straszne, wojskowe rzeczy... Tylko nie przecz moja droga, bo to takie szykowne, kiedy ludzie dużo o człowieku mówią! Podobno masz rangę wojskową, a w razie pogrzebu pochowają cię z wojskową orkiestrą. Ale to wszystko anegdoty. Jeśli chcemy poznać opinię głębszą i bardziej na poważnie, spójrzmy, co pisała Maria Dąbrowska po spotkaniu z Iłłą w 1929 roku: Była Iłłakowiczówna. Jeśli jest w postępkach taka niemiła, oschła, jak mówią, to jednak z jej postaci i niektórych sposobów mówienia bije coś, co ma urok jej wierszy – i zawsze jest mi przyjemnie z nią rozmawiać. Nigdy nie mogę zapomnieć, że Marian ją lubił i nazywał „srebrną”. Należy ona do niewielu ludzi pośród tych, których spotykam na świecie, obdarzonych urokiem, wielkim urokiem, jakby kobiet Żeromskiego. Zofia Nałkowska, mająca wobec Iłłakowiczówny ambiwalentne odczucia, w dzienniku pisała, że jej talent uwielbia, a osobę usiłuje mimo trudności jakoś akceptować. Po pierwszej wizycie u Iłły w 1928 roku zanotowała: Postanowiłam sobie przezwyciężyć jej niesympatyczność i na każdy z jej strony awans skwapliwie odpowiadałam. O swych pięknych wierszach mówi z lekceważeniem – obawiam się, że szczerym. Powiedziałam jej, że to jest gorszące. Również Maria Korniłowiczówna słyszała opowieści o ostrym charakterze poetki i o tym, że w tym okresie była znana bardziej ze swoich kolców niż wierszy. Mieczysław Grydzewski, słynny redaktor „Wiadomości Literackich”, określał zachowanie Iłły jako „ekscentrycznie kokieteryjne”, co być może miało oznaczać, że próbowała wyróżniać się sposobem bycia, ale jednak budzić sympatię, choć – jak wynika z zapisków Dąbrowskiej i Nałkowskiej – osiągała efekt często przeciwny do zamierzonego, irytując otoczenie. Według Grydzewskiego – istotą Iłłakowiczówny była niezwykła prawość jej charakteru, odwaga cywilna, bezkompromisowość, niezależność w myśleniu i otwartość w wypowiadaniu sądów, czemu niejednokrotnie da wyraz, narażając się na rozmaite kłopoty. Spośród anegdot o wielkich wymaganiach Kazimiery Iłłakowiczówny najbardziej zabawna jest o tym, że poetka zażądała od jednej ze znajomych ziemianek, do której przyjeżdżała z wizytami, aby zabiła wszystkie koguty, bo zbyt wcześnie ją budziły. Anegdota pokazuje, w jaki sposób Iłła była postrzegana ze względu na swoje ogromne wymagania, jednak wydaje się nieprawdopodobna – choćby dlatego, że Iłłakowiczówna zawsze spała bardzo krótko, po drugie, starała się nie absorbować sobą innych. Jeśli irytowała, to raczej ze względu na niekonwencjonalne, często sprzeczne poglądy i przekorę, a nie roszczeniami wobec otoczenia – te starała się mieć minimalne, choćby dlatego, aby od ludzi nie zależeć. Mimo to pryncypialność Iłłakowiczówny stała się legendarna. Niektóre listy potwierdzają jej kategoryczny styl komunikowania się i skrupulatność. Kiedy w 1931 roku Związek Zawodowy Literatów z Poznania (jego pierwszym prezesem był Władysław Reymont) z okazji dziesięciolecia zaprosił poetkę na wieczór autorski, ta najpierw zadała serię pytań: Jakiego rodzaju jest to związek? Kto do niego należy? Czy należą do niego wszyscy literaci w Poznaniu? Czy tylko beletryści? Czy także dziennikarze i uczeni? Jaki program obchodów? Czy i jakie władze samorządowe biorą w nich udział? Jaki cel ma wieczór – i czy za biletami płatnymi czy za wejściówkami? A potem przeszła do rzeczy: Nieoficjalnie powiem pani, że moje występy publiczne zawsze są płatne, np. poloniści rok temu zapłacili mi 150 złotych za wieczór. Jestem zupełnie goła, bym mogła specjalnie przyjechać na ten dzień, o ile mi się droga i hotel nie opłacą. Kiedy na część swoich pytań nie dostała odpowiedzi, ponowiła je i dodała kolejne: 1) w którym miejscu programu i o której godzinie będzie moja kolej? 2) ile minut mam wypełnić, 3) jakiego charakteru wiersze są pożądane, 4) jaki będzie strój prelegentów i autorów – wieczorowy, wizytowy czy spacerowy, tj. czy suknia wycięta bez kapelusza, czy suknia z rękawami bez kapelusza? Czy suknia, ewentualnie kostium z kapeluszem? Pod tym względem obowiązuje jednolitość? Wieczór wypadł świetnie, publiczność była zachwycona. Był to drugi występ Iłłakowiczówny w Poznaniu. Pierwszy, zorganizowany rok wcześniej z inicjatywy Koła Polonistów, prasa również opisywała jako niezwykle udany: Niesłychana prostota, brak efekciarstwa, czy deklamatorstwa, wyeliminowanie całkowite elementu estradowego, a przy tym skupienie, powaga i siła ekspresji, uczyniły z Iłłakowiczówny wymarzoną wprost tłumaczkę poematów Kazimiery Iłłakowiczówny [...]. Kazimiera Iłłakowiczówna podbiła sobie wstępnym bojem serce Poznania, nawiązała złotą nić porozumienia, wieczór jej należał do najbardziej udanych, jakie zanotowała kronika literacka naszego miasta. Iłłakowiczówna czuła się w Poznaniu doskonale. W 1932 roku polska opinia publiczna żyła sprawą Rity Gorgonowej, która była podejrzana o zabójstwo córki swojego kochanka – siedemnastoletniej Lusi Zarembianki spod lwowskich Brzuchowic. Dwudziestoczteroletnia Gorgonowa wywodziła się z Dalmacji; zanim została kochanką Zaremby, była guwernantką jego córki. Kiedy dziewczynę znaleziono martwą, prawdopodobnie zakatowaną siekierą, natychmiast oskarżono Gorgonową. Dowody były mgliste, a proces poszlakowy, mimo to sąd pierwszej instancji, składający się z ławy przysięgłych, skazał kobietę na dożywocie. Sprawa podzieliła opinię publiczną. Jej konserwatywna część wydała wyrok jeszcze przed sądem: ta wyuzdana (bo bardzo ładna), niemoralna i rozwiązła kobieta chciała się pozbyć dziecka kochanka, dlatego zabiła Lusię. Liberalni bronili Gorgonowej, ponieważ prokuratura nie znalazła dowodów na jej winę. Podczas wielu miesięcy procesu prasa brukowa prowadziła własne śledztwo i co kilka dni w gazetach ukazywały się zdjęcia „wampirzycy” Gorgonowej i martwej Lusi Zarembianki oraz relacje świadków i nowe hipotezy. Czytelnicy słali listy potępienia i domagali się najwyższej kary. Gorgonowa nie przyznawała się do winy, ponadto podczas procesu okazało się, że spodziewa się dziecka, a mimo to sąd orzekł karę śmierci (potem została uchylona). Kiedy oskarżona była przewożona więźniarką z wizji lokalnej, na rogatkach czekał na nią kilkutysięczny tłum z kamieniami, kijami i siekierami. Kobieta cudem uniknęła samosądu. Jeden z zagranicznych korespondentów pisał, że nikt nawet nie myślał, że oskarżona może być niewinna. Wszyscy chcieli ją wieszać. Kiedy po pierwszym wyroku wariactwo wokół Gorgonowej sięgało zenitu, Iłłakowiczówna napisała wiersz. Ponieważ nie zajęła się w nim domniemaną winą lub niewinnością kobiety, nadała mu tytuł Nie wiem. W utworze domagała się miłosierdzia i zrozumienia dla oskarżonej. Chrześcijańskiej gawiedzi, która przyszła bronić moralności z kamieniami i siekierami w ręku, przypominała postać jawnogrzesznicy Marii Magdaleny, wybronionej przez Jezusa od nienawiści faryzeuszów. Ten wiersz był też protestem przeciw zakłamanemu społeczeństwu, w którym „dobre słowo można usłyszeć od rajfurki, a od cnotliwego obelgi”. Nie wiem, jak się zwie ten, co cię oskarżał, ani ten, co [bronił na sali, ni jak się sędzia zwał, ni jak była szarża tych, co na cię wyrok wydali... Tylko o trupie wiem, w samotnej wilii i że cię kamieniami byliby zabili. [...] Może nie stał przy tobie nikt z anielską twarzą Nigdy? Może u obcych żyłaś jak pies bity? Może cię sprawiedliwy deptał, cnotliwy obrażał? Możeś chodziła z duszą głodną w ciele sytym, A twoje pierwsze dobre słowo o nadziei słyszałaś od rajfurki albo od złodzieja? Nie wiem o tobie więcej, niźli o skazanej jawnogrzesznicy wiedział tłum jej katów gdy Chrystus między nią a kamieniami stanął. Szczególnie poruszający fragment wiersza mówi o bezwzględnym nieuszanowaniu poczęcia, o wyroku nie tylko na matkę. Pośrednio jest to oskarżenie wobec mężczyzn nierozumiejących, że wobec matki, która czeka na dziecko, świat powinien „przyoblekać się gwiazdami”. Boję się – mówi poetka – że „moja Polska” sięgnie po krew matki ciężarnej. I zwraca się do zabitej dziewczynki, aby uratowała swoją domniemaną morderczynię: „powiedz sędziom, że zemsta aniołom serc nie weseli”, „powiedz, że nie naprawi spełnionej – nowa ohyda”. Nie wiem, jak się zwie ten, co wpisał w księgi Jak tracić matki ciężarne!... I nie wiem, czy po krew twą moja matka sięgnie. I nie wiem... i nie ogarnę... Ale odkąd wyrok zapadł i zawarto drzwi, Krzyczy coś po nocach: „Dość krwi!” Gniew jest obrzydły wszystkiemu, co żyje, Jak jadem nalana żmija, ale bardziej obrzydła jest zemsta praw, która na trzeźwo zabija. [...] Wiem, jak trudno jest żyć i nie błądzić co dnia, Pchać taczkę swą, ten ciężar, to nieczułe drewno, I jak jest małe przejście od błędu do zbrodni [...] I wy to wiecie, panowie przysięgli. Niestety Nie wiem, czy wśród przysięgłych bywają kobiety. [...] Wiem, że twarz matki nad dzieckiem schylona to cała nasza przed Bogiem obrona że wobec matki, gdy na dziecko czeka, trzeba, by świat się gwiazdami oblekał, a czy na tronie, czy w więziennej celi – nie nas, lecz jej z dziecięciem pilnują anieli. Jest tu, poza świadectwem współczucia i grozy związanej ze znieczulicą, zapowiedź późniejszej postawy Iłłakowiczówny, która sprzeciwiała się karze śmierci – odrzucała ją jako niechrześcijańską (choć Kościół katolicki bardzo długo ją dopuszczał) i jako nieracjonalną zemstę, wyłącznie potęgującą zło. Sprawa Rity Gorgonowej do dziś nie została wyjaśniona, jej córka wciąż czeka na wznowienie procesu i uwolnienie matki od winy. W styczniu 1935 roku Iłłakowiczówna znów zabrała głos z pozycji poetki chrześcijańskiej, publikując wiersz-oskarżenie o dużym ładunku społecznym. Utwór Do chrześcijan, który ukazał się w sanacyjnym „Pionie”, miał budzić sumienia tych, których powinnością jest – choć się od tego uchylają – udzielanie pomocy potrzebującym, czyli tym, „co mrowią się w więzieniach”, „w suterenach, w budach pod murem, jak szczury”, „nieukojeni, głodni, we wszach”. Poetka mówiła „do swoich”, czyli chrześcijan, nie do „bezwyznaniowców, komunistów, Żydów”, bo oni mają własne kodeksy sumień, których ona nie zna ani nie rozumie. Oczekiwała, że panie z pieskami na kolanach, urzędnicy i strojne paniusie wypełnią swój chrześcijański obowiązek, a tłum biednych zapraszała tam, gdzie biedni powinni oczekiwać pomocy: przed kościół, zbór i cerkiew. A ONI mrowią się po więzieniach W szałasach skleconych z tektury, W suterynach, budach pod murem, jak szczury! ...jak nieboskie stworzenia ...Po strychach, na wydmuchu. W rowie, pod liśćmi łopuchu, Z betami, garnkami, z parszywym kotem, pokotem. Gdzie się da, kątem pospołu jak piąte koło, jak pies w kręgielni, nieukojeni, głodni, w chorobie śmiertelnej. we wszach, w zaraźliwych wrzodach – nad nami wysoko, głęboko, pod domami, pod [spodem wszędzie... tuż obok. ONI nieradni, nieufni, niezasłużeni, nie wierzący, że się to może zmienić, niemyci, niepoślubieni, niepiśmienni, nie zawsze tuż obok nas – w gehennie Nie w czyśćcu, który obmywa, Ale w piekle, co się nie goi: Od grzechu – pod sprawiedliwość A z pod jej kół do więzienia A z więzienia – przed miłosierdzie twoje Czytelniku, słuchaczu, człowieku. Mniejsza o to – powinien, nie powinien! Mniejsza o to – przyrzekał, nie przyrzekał! Nie o rząd tu chodzi ni magistrat, ni wyborcze zawracanie głów nie o jedną ustawę więcej... Chodzi o to, żeś winien t y zgubie tysięcy, ty sam człowieku. [...] Matrony, chrześcijańskie panie, pozrzucajcie z kolan kundle tłuste W suterenie ma wielkie pranie suchotnica, Której krew gardłem chlusta. Urzędniku blady, źle płatny, nie myśl, że się wykręcisz sianem: zaproś za swój grosz ostatni oberwańca spotkanego rano. Piękna strojna, nie wyręczą cię Składki, ni komitety różne Pamiętaj, co za ciebie obiecano przy chrzcie, Nim będzie za późno! Przepasz na suknię modną fartuch młodszej, choć od falban się piętrzy. Pójdź, gdzie są dzieci głodne, u krawca na szóstym piętrze. Nie mówię, byś był świętym, przyjacielu, lecz byś się d z i e l i ł s a m o s o b i ś c i e, swojem, tutaj, zaraz. [...] Nie szukajcie mściciele winowajców po urzędach [ni fabrykach, Boście zgromadzeni – w kościele, Przed kościół, zbór i cerkiew idź ludu zawszony! Tu, gdzie słowa Chrystusa lecą jak róże z ambony, Żądaj swych praw, niech żaden z nas nie umyka. Bo w n a s z e j leży mocy, na n a s z e m sumieniu, By one róże zebrać i w chleb je zamieniać. Reakcja matron chrześcijańskich z tłustymi kundlami na kolanach jest błyskawiczna: czują się obrażone. Zapomniana dziś pisarka Herminia Naglerowa uważa zarzuty Iłłakowiczówny za chybione, gdyż – twierdzi – to właśnie panie zgromadzone wokół Kościoła angażują się charytatywnie. W obszernym tekście w „Pionie” polemizuje z poetką, interpretując wiersz wbrew jej intencji jako drwinę z dobroczynności, atak na szlachetne damy: Zapewne są i takie matrony, które trzymają na kolanach tłuste kundle, wątpię jednak, czy te matrony czytają wiersze Iłłakowiczówny. Nie dotrze więc do nich i ten wiersz, atakujący współczucie. Przeczytały go natomiast panie – owszem, damy, które zimą, na mrozie dzielą węgiel bezrobotnym, które zimą, czy latem brodzą w piaskach i po błocie, aby osobiście kontrolować instytucje społeczne, dopilnować ładu i porządku w kuchniach, myć i czesać dzieci, uczyć, wykładać, służyć radą matkom, starać się o pracę dla ojców. Naglerowa myli się, twierdząc, że paniusie nie czytają wierszy Iłłakowiczówny. Zasięg jej poezji jest naprawdę duży; kilku wiejskich proboszczów zacytowało wiersz podczas mszy, a małopolskie działaczki katolickie napisały list pełen oburzenia. W „Prosto z mostu” poetkę po tych atakach wziął w obronę Stanisław Miłaszewski. Nazwał ją „żołnierką chrześcijańską” i apelował: „Miejmy szacunek dla sztu r m owcó w ideowyc h, którzy rozpęd bojowy wolą niż zwykły truchcik estetyczno-etyczny, a nawet takt i smak”. Uroczystość wręczenia Iłłakowiczównie Państwowej Nagrody Literackiej, 1935 rok. Na zdjęciu m.in. minister Wacław Jędrzejewicz, profesor Józef Ujejski, Leopold Staff, Tadeusz Żeleński-Boy, wiceminister Konstanty Chyliński. Konflikt z Naglerową był dyskutowany w światku literackim. Iłłakowiczówna zamierzała wytoczyć pisarce proces; zrezygnowała dopiero ze względu na żałobę po śmierci Piłsudskiego. Nie znamy genezy tego wiersza, ale tło jest oczywiste: połowa lat trzydziestych to kryzys gospodarczy i pogłębiające się nierówności społeczne. Pretekstem zaś jest egoizm i znieczulica bogatego mieszczaństwa. Poetka dała sobie prawo do upominania „swoich”, nie ujawniając, że sama wspiera finansowo ubogą dziewczynę, która przyjechała z Wilna do Warszawy. Niewiele o niej wiadomo, ale z relacji bratanicy Iłłakowiczówny, Janiny, i ze skąpych informacji z korespondencji wynika, że Jadwiga była wychowanicą poetki, prawdopodobnie więc Kazimiera nie tylko wspierała ją finansowo, być może nawet utrzymywała i kształciła (dziewczyna została bibliotekarką). Zachowały ze sobą kontakt także po wojnie; Iłłakowiczówna bywała u Jadwigi w warszawskim domu i zaprzyjaźniła się również z jej córkami. 13 czerwca 1934 roku do Polski przyjechał minister propagandy III Rzeszy Joseph Goebbels i w wypełnionej po brzegi sali Resursy Obywatelskiej przy Krakowskim Przedmieściu w Warszawie, wygłosił wykład pod tytułem Narodowosocjalistyczne Niemcy jako czynnik europejskiego pokoju. Następnego dnia zjadł śniadanie w prywatnych apartamentach ministra spraw zagranicznych Józefa Becka. Potem spotkał się z Marszałkiem Piłsudskim i wziął udział w bankiecie zorganizowanym na jego cześć w poselstwie niemieckim przy Pięknej. Wizyta ministra Hitlera budziła niepokój wielu środowisk. Przedstawiciele Francji i Rosji próbowali wpłynąć na ministra Becka, aby zablokować przyjazd Goebbelsa do Polski – bezskutecznie. W Warszawie podjęto podczas tej kontrowersyjnej wizyty nadzwyczajne środki. Do ostatniej chwili nie było wiadomo, gdzie wyląduje samolot Goebbelsa. Okazało się, że przyleciał nie na Okęcie, tylko na stare lotnisko na Mokotowie, gdzie gościa przywitał minister spraw wewnętrznych Bronisław Pieracki (który dwa dni później zostanie zastrzelony przez ukraińskiego nacjonalistę w odpowiedzi na aresztowania Ukraińców). Podczas wykładu „dr. Goebbelsa”, jak pisała „Ilustrowana Republika”, policja zabezpieczyła teren, ruch kołowy w centrum został wstrzymany, a funkcjonariusze rozpędzili demonstrantów – socjalistów, komunistów i związkowców – którzy chcieli manifestować swój sprzeciw wobec goszczenia ministra III Rzeszy. Protestował także Kościół katolicki w Polsce. Tymczasem Goebbels mówił do sześciuset osób – wśród których znalazła się także Kazimiera Iłłakowiczówna – i wyjaśniał, dlaczego Rzesza osadza w obozach koncentracyjnych komunistów i marksistów: „Podejmowane są usiłowania wychowania tych ludzi na użytecznych członków społeczeństwa. Co znaczy wreszcie, że parę tysięcy jednostek wrogich społeczeństwu zostanie oddanych pod nadzór, jeśli w zamian za to nastąpi odrodzenie 66-milionowego narodu?”. Iłłakowiczówna, w sukni wieczorowej, udała się po wykładzie do poselstwa niemieckiego na obiad. Nie spodziewała się, jak wspominała potem, że „ten okrzyczany w świecie polityczny człowiek” poda jej ramię, aby mogli przejść wspólnie do jadalni, a następnie, już przy stole, utną sobie pogawędkę o tym, czy warto mieć wiedzę, czy też może lepiej nie wiedzieć. W relacji „Ilustrowanej Republiki” znajdujemy rzeczywiście nazwisko poetki wśród uczestników uroczystego obiadu, wydanego przez posła niemieckiego von Moltke, w którym wzięło udział dwieście osób – z premierem Leonem Kozłowskim i ministrami Józefem Beckiem, Bronisławem Pierackim i Janem Szembekiem (wiceminister w MSZ-ecie) na czele. Goebbels w prowadzonych przez latach Dziennikach wspominał wizytę w Polsce: 13 czerwca 1934: Zebrała się cała śmietanka towarzyska Polski. [...] Przy burzliwych oklaskach na podium. Następnie przemówienie. Najpierw bardzo ciężko. Potem się przemagam. Zakończenie bardzo dobre. Ogromna owacje. Zieliński: „Cudotwórca” [profesor Tadeusz Zieliński – filolog klasyczny, przewodniczący Międzynarodowej Unii Intelektualnej – przyp. JKF]. Śmiertelnie zmęczony z powrotem do poselstwa. Tam był cały gabinet. Beck pogratulował. Wieczorem wielki bankiet. [...] Mój wykład spotyka się z najlepszym odbiorem. Odniosłem wielkie zwycięstwo. Poznaję nieskończenie wielu ludzi. Młodzi Polacy, młodzi nacjonaliści. Realiści w polityce. I dwa dni później: Przejazd przez Warszawę. Dzielnica żydowska. Smród i pełno brudu. Wschodni Żydzi. Tacy oni są. Rozmowa z Beckiem o wymianie kulturalnej. On jest przyjazny i przebiegły. Jak wszyscy Polacy. Obiecuje wszystko i nic. Także tej sztuki musimy się nauczyć. Pod tym względem Polacy nas wyprzedzają [...]. Następnie do Piłsudskiego. Francuzi chcieli to udaremnić. Ale to się nie udało. Marszałek jest faktycznie chory. Ale rozmawia ze mną prawie godzinę. Bardzo jowialny i szarmancki. Na wpół Azjata. Schorowany. Stary rewolucjonista. Jeszcze starszy niż Hindenburg. Ale jasność (umysłu) żołnierza. Armia jest generalnie dobra. Piłsudski trzyma Polskę w swych rękach. Wielki człowiek i fanatyczny Polak [...]. Podczas rozmowy sypie anegdotami. Na jego życzenie zostaliśmy razem sfotografowani. Iłłakowiczówna po latach napisze: „Zaczynała się wiosna ówczesnych niemiecko-polskich zbliżeń. Nikt wówczas nie przeczuwał, jak się one skończą”. Praca dla Marszałka zdominowała życie Iłłakowiczówny, okazała się gigantyczna i w gruncie rzeczy poniżej jej kwalifikacji. Czytała dziesiątki listów dziennie, zapisywała nazwiska ich autorów w dzienniku podawczym, opisując, z jaką sprawą się zwraca, a potem odpisywała uprzejmie na każdy bez wyjątku list. Obiecywała sobie po tym zajęciu dużo więcej – miała nadzieję na częsty kontakt z Marszałkiem i jego rodziną, tymczasem czuła się jak „żywy segregator podań”. Kilka, kilkanaście listów dziennie urosło do trzydziestu tysięcy rocznie. Jak obliczyła, przeczytała w ciągu dziewięciu lat dwieście pięćdziesiąt tysięcy listów i podań. W czerwcu 1929 roku postanowiła powiedzieć o tym Marszałkowi, skarżąc się na nudę i prosząc o zgodę na wyjazdy zagraniczne, na które dostawała mnóstwo zaproszeń. I w końcu odżyła, dzieląc czas między podróże i pracę w Ministerstwie Spraw Wojskowych. Z recytacjami i odczytami, które wygłaszała po angielsku, podróżowała po Anglii, Czechach, Szwajcarii i Danii. Wyjeżdżała także na spotkania z Polonią, między innymi do Berlina, Wiednia, Cieszyna, gdzie recytowała swoje wiersze i opowiadała o Polsce. Legitymacja Iłłakowiczówny z Ministerstwa Spraw Zagranicznych, 1935 rok. Coraz jej trudniej pogodzić intensywną pracę z przygotowaniem odczytów i podróżami. „Wśród tego plątały się wiersze. Wzrok osłabł tak dalece od czytania podań, że trzeba się było wyrzec książek. Rozrywki towarzyskie nie rozrywały, bo każdy czegoś chciał” – wspominała po latach. Do tego wariaci pukali do drzwi, a w nocy dzwonił malarz, który pracował nad obrazem Marszałka i chciał się dowiedzieć, jakiego koloru ma oczy. – Siwe, proszę pana. – A ja słyszałem, że niebieskie. – To niech pan kropnie niebieskie, a ode mnie się odczepi, bo chcę spać. Inni mieli pretensje, że nie chce czegoś załatwić, przekazać prośby, nakłonić do czegoś Marszałka, że mówi, że nic nie wie. „My wiemy, hoho! jak tam u was jest wszystko zakonspirowane” – mówili. Wciąż myślała o tym, aby złożyć wypowiedzenie, uciec od nudnej korespondencji i wrócić do MSZ-u. Marszałek nie przychodził do biura Ministerstwa Spraw Wojskowych na Nowowiejską, gdzie zajmowała się korespondencją Iłłakowiczówna, najczęściej urzędował w Belwederze lub w biurach Głównego Inspektoratu Sił Zbrojnych przy Alejach Ujazdowskich 5. Iłłakowiczówna próbowała dostać się do niego na „posłuchanie” jeszcze kilka razy – w 1931 roku, w 1933 i rok później, ale to się nie udało. Po raz ostatni zobaczyła Marszałka w Belwederze na imieninach jego żony, w grudniu 1934 roku, gdzie tradycyjnie gromadziła się cała państwowa elita. ===Lx0oGS4dJFdkVmZQYgg+CD9eZl44WW1bbg04WTsPa1hoW29dPw4= 8 P L I S Z KA W JAS KI N I LWA Na początku maja 1935 roku pojechała na wakacje w wymarzoną podróż do Rzymu, gdzie otoczona duchami historii śniła o nich nocą i budziła się z krzykiem. Tak było też w noc poprzedzającą śmierć Józefa Piłsudskiego, o której dowiedziała się rano przez telefon. Był poniedziałek 12 maja 1935 roku. Śmierci i pogrzebowi Piłsudskiego towarzyszyły niesłychane emocje, na granicy histerii. Witold Gombrowicz w noc śmierci Marszałka bawił się na przyjęciu u Zofii Nałkowskiej wśród innych literatów: Marii Dąbrowskiej, Antoniego Słonimskiego, Tadeusza Boya-Żeleńskiego, Jana Parandowskiego, Adolfa Rudnickiego, a także kilku ministrów, ministrowych i generałowych. Kiedy nad ranem zadzwonił telefon, Nałkowska przekazała zebranym, że Marszałek umarł, i pokazała im filiżankę, z której pił herbatę, gdy był u niej z wizytą. Potem goście przeszli grupkami pod Belweder, gdzie płacząc, wmieszali się w tłum mieszkańców Warszawy. Gombrowicz, który cenił Piłsudskiego, ale wybujały kult jego osoby uważał za aberrację, przyglądał się pisarzom, zdumiony: Niechby tak to przeżywali wojskowi, urzędnicy, zwykli obywatele... ale intelektualiści, filozofowie, artyści? Gdzież była ich siła, dojrzałość? Czyż nie byli ani odrobinę mocniej osadzeni w sobie niż tamci podwładni, czyż i oni oczekiwali, że ktoś będzie się nimi opiekował i przewodził? A jednak dla milionów Polaków śmierć Piłsudskiego była przeżyciem pokoleniowym, końcem pewnej ery, żegnanej z dużymi obawami. Jeszcze nigdy w Polsce na żadnym pogrzebie nie zgromadziło się tylu ludzi jak teraz, gdy Marszałek chowany był w Krypcie św. Leonarda na Wawelu. Wcześniej orszak żałobny przeszedł przez Warszawę. „Jak wiadomo, Polacy są znakomitymi grabarzami. Pogrzeb Piłsudskiego był jednak czymś innym niż popisową paradą żałobną. Żegnaliśmy z nim naszą historię i naszą miłość” – pisał Kazimierz Wierzyński. Podziękowanie za pracę, 1936 rok. Iłłakowiczówna nie dostała wejściówki na pogrzeb w Krakowie. „Bo nie mamy miejsc dla osób prywatnych, rozumie pani. Setki dostojników i zasłużonych szarpały urządzających o bilety” – wspominała odmowę, urażona. W dniu, gdy orszak żałobny przechodził przez Warszawę, postanowiła mimo ścisku dotrzeć do swojego biura i stamtąd obserwować pochód. Wyciągnęłam legitymację ponad głową do policjanta po drugiej stronie tłumu. – Panie, ja się muszę dostać do Ministerstwa Spraw Wojskowych. Jestem sekretarz Marszałka. – Niech pani przechodzi – wołał ponad głowami ludzkimi posterunkowy, ale tłum nie puszczał. Przebijałam się jak przez skałę. Ustępowali każdy o pół milimetra, Żyd chałaciarz, robociarz, baba, gruba, w chustce, z koszykiem. Przeszłam. – Dziękuję, panie władzo. – Nam pani podziękuj – warknęła baba – że my panią wpuścili. „Ludzki żandarm” wyniósł jej krzesło, na które weszła, i stamtąd przyglądała się wędrówce trumny: Przechodzili za tą trumną wszyscy, wszyscy. Rząd, goście cudzoziemscy, duchowieństwo, dostojnicy, sztuka, literatura, urzędnicy, delegaci. Przesuwali się, jak się przesuwa podobno cała przeszłość naraz przed oczyma tonącego. Dobrzy i źli, zasłużeni i niezasłużeni [...]; Nie czułam zawiści o miejsce. Czy nie wszystko jedno, gdzie się stoi i skąd się patrzy, skoro Marszałek nie żyje! Raz jeszcze przypadkiem udało jej się zobaczyć trumnę na Filtrowej: Trumna ukazała się, sunąc cicho w asyście wojskowej, na ustawionej wysoko platformie, zresztą bez uroczystego orszaku. U dołu, dokoła platformy, pod deszczem cisnął się tłum ludzi. Już nie w mundurach, cylindrach i orderach, bez żadnego splendoru. W cyklistówkach, w wykrzywionych butach, w płaszczach od deszczu całych w plamy, w jesionkach pamiętających bodajże jeszcze trzy zabory... W chustkach, z paczkami, z gołą głową... I tam, pomiędzy tymi niezasłużonymi a panem Marszałkiem, wśród rąk trzymających się trumny, pozostało moje serce... Iłłakowiczówna konsekwentnie oddaje swój talent wielbieniu Marszałka – od 1912 roku jest on bohaterem jej utworów. Teraz opłakuje go w rozmaitych formach, wierszykach ludowych, ale i w litanii (do Matki Boskiej Ostrobramskiej), narażając się pismom endeckim. W „Kurierze Porannym” publikuje dwa utwory w konwencji pastorałki: Gorzką kolędę i Nie idźcie pastusi. Ten pierwszy zwłaszcza wstrząśnie środowiskami katolickimi, a w środowiskach postępowych narazi poetkę na złośliwości. Jak ma żołnierz Dziecię chwalić, kiedy wodza mu zabrali Jak ma śpiewać, kolędować, kiedy w gębie gorzkie słowa Miałeś Boże po kolei i łobuzów, i złodziei, serca tłuste, głowy puste, tylu draniów, drapichrustów Wziąłbyś ich – co nam do tego, Tyś nam wziął Sprawiedliwego. [...] Gorzka kolęda Prasa katolicka nazywa wiersz bluźnierstwem. Zgorszony ksiądz Baranowski z Wołynia pisze list do „Gazety Poznańskiej”, żądając, aby poetka się opamiętała. Gazety narodowe zarzucają Iłłakowiczównie omotanie kultem Piłsudskiego pod wpływem prasy sprzyjającej Marszałkowi. W istocie nie chodzi o bluźniercze zachowania poetki, bo ten zarzut w jej przypadku jest zupełnie bezpodstawny, tylko o to, że bohaterem jest Piłsudski. Atakuje ją między innymi „Merkuriusz Polski”. Antoni Słonimski w „Wiadomościach Literackich” broni poetki, jednocześnie z niej kpiąc. Bardzo ekscentryczna poetka p. Iłłakowiczówna postanowiła wypełnić lukę w polskiej poezji ludowej i sfabrykowała małą serię prymitywów. Pretensje do pana Boga i wszystkich świętych o to, że umarł Marszałek, miały być czymś w rodzaju naiwnych murzyńskich „spirituals”. Pod pozorami naiwności miała się kryć głębia. Głębi uczucia nie było. Był tylko prymityw – stwierdza bezlitośnie. Po czym wyśmiewa „Merkuriusza Polskiego”, nazywając pismo walczącym nacjonalistą, który – ponieważ nie mógł wyzwać Iłłakowiczówny od Żydówek – uznał jej poezję za tatarską, jako że poetka rzekomo ma tatarskie korzenie. „«Merkuriusz» przeszczepił sobie skrzydełka Merkurego z nóg na ramiona i z impetem dawnej husarii wystąpił przeciw bisurmanom. Orda idzie!” – kpi Słonimski. Iłłakowiczówna została wierna swojemu przeświadczeniu, że poezja powinna wywoływać przede wszystkim wzruszenie, a przy tym dotrzeć do najprostszego czytelnika, dlatego sięgała do form takich, jak kolęda czy pastorałka, oraz uproszczeń stylistycznych. A jednak nie włączyła obu tych utworów do zbioru Wierszy o Marszałku Piłsudskim, który ukaże się w 1936 roku i przyczyni do utrwalenia sławy Iłłakowiczówny jako jednej z najważniejszych pisarzy umacniających kult Piłsudskiego. Śmierć Marszałka jest dla Iłłakowiczówny nie tylko ciosem, kończy też długi i istotny etap życia zawodowego, ale poprawia jej sytuację. Poetka wraca do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, za którym tęskniła. Jej pozycja jest teraz dużo mocniejsza: zajmuje stanowisko radcy, a nie referenta, jak przed laty. Przeprowadza się do wygodnego mieszkania na Powiślu, przy Lipowej 4a (tel. 3-05-61). To dobry czas w jej karierze, także poetyckiej. Jest popularna i doceniana: w 1934 roku zostaje odznaczona Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski (za zasługi na polu pracy literackiej i propagandy za granicą), a rok później Złotym Wawrzynem Akademickim Polskiej Akademii Literatury i Państwową Nagrodą Literacką, czyli najważniejszymi laurami, jakie polski pisarz mógł otrzymać. Kontynuuje podróże po Europie, które zaczęła odbywać jeszcze jako sekretarz Piłsudskiego, podczas których wygłasza pogadanki na temat Polski, czasem czyta swoje utwory, ale najczęściej wygłasza wykład o Marszałku Psychologia wielkości (nie zachował się), który – jak można się domyślić – prawdopodobnie był panegirykiem. Jednej z węgierskich gazet Iłłakowiczówna mówiła, że dziewięć lat pracy dla Piłsudskiego było dla niej czasem historycznym, dlatego stara się pielęgnować i chronić pamięć o Marszałku, i kroczyć jego drogą. Piłsudski był mężczyzną o wyjątkowej sile osobowości. Wbrew sądom wielu ludzi wcale nie był człowiekiem mrukliwym lub skrytym. Był mężczyzną pogodnym i ujmującym i niewątpliwie również dlatego cieszył się tak ogromną popularnością wśród swoich żołnierzy, wśród narodu, a także wśród dzieci. Promieniująca siła jego osobowości często na początku utrudniała z nim kontakt, np. osobom, które stawały przed nim na audiencji. Jednak znakomita znajomość ludzi, ich psychiki, sprawiała, że Marszałek szybko usuwał te przeszkody. Podczas tournée, jak nazywa swoje podróże po Europie, Iłłakowiczówna rozkwita. Wydaje się, że jest stworzona do tego zajęcia, przede wszystkim polegającego na reprezentowaniu Polski i dbaniu o jej wizerunek. Zaspokaja to potrzebę działania na rzecz kraju, ale też pragnienie prestiżu i daje możliwość wykorzystania uzdolnień językowych i talentów literackich. Iłłakowiczówna jest w swoim żywiole. Witana wszędzie bukietami kwiatów, podejmowana przez przedstawicieli władz jako była bliska współpracownica Marszałka, a jednocześnie wybitna poetka, nawiązuje mnóstwo znajomości, także takich, które mogłyby się przydać polskiej dyplomacji czy stowarzyszeniom kulturalnym, naukowym lub kobiecym. Pełni podczas tych spotkań bardziej funkcję urzędniczki MSZ-etu niż literatki. Po każdej podróży spisuje protokół dla ministerstwa, opatrzony klauzulą „ściśle tajne”. To nie tylko relacja, lecz także charakterystyka spotkanych osób, ocena ich przydatności do współpracy dyplomatycznej, a do tego – co najcenniejsze – jej własne przemyślenia, wrażenia dotyczące nastawienia gospodarzy i atmosfery wizyt. Prawdopodobnie lata trzydzieste. Do Rumunii przyjeżdża w 1937 roku (była tam już wcześniej dwa razy) na zaproszenie Stowarzyszenia Kobiet Prawosławnych. Wygłasza odczyty w trzech wersjach: dla Rumunów o Marszałku Piłsudskim, drugi O wiecznej młodości – dla kobiet, i trzeci Świętość i bohaterstwo – dla Polonii, o zabitym przez bolszewików księdzu Budkiewiczu i Marszałku Piłsudskim. Jedno ze sprawozdań Iłłakowiczówny po powrocie z podróży po Europie, styczeń 1938 roku. Publiczność ma dosyć liczną; na wykład o Piłsudskim przychodzi dwieście pięćdziesiąt osób, głównie przedstawiciele elity. Potem odbywa się obowiązkowy bankiet, rano śniadanie z notablami, później zwiedzanie, wieczorami rauty. Z tej podróży Iłłakowiczówna pozostawia charakterystyki kilkudziesięciu spotkanych osób. Zwraca uwagę na ich maniery, znajomość języków, poglądy polityczne, a nawet na inteligencję lub jej brak. Niekiedy te opisy zawierają dowcipne spostrzeżenia psychologiczne: Florica Gramatovic – lat 50–60, żona dyrektora banku, działaczka, rozumna, praktyczna, prezeska związku kobiet, mało elegancka starsza pani. Dobry kompan i przyjaciel; Baronowa Elena Szymonowicz – bardzo solidna, obyta; Elena Djionat – radna miejska, stronnictwo radykalne chłopskie oraz grupa feministyczna; Iga Femeilor Besarabene. Uważa się za Besarabkę. W przeszłości socjalrewolucjonistka. Czynna, dzielna, solidna. Język rosyjski; Katarzyna Cerches – powieściopisarka i dziennikarka, wykształcona i inteligentna. Konserwatystka. Języki – rosyjski, francuski; Profesor Slawistyki, prezes Amicii Poloniei – nie bardzo solidny, mało wybitny, niesłowny. Jedno z ważniejszych wystąpień, dotyczące tak zwanej kwestii żydowskiej, poetka wygłasza w październiku 1937 roku w Londynie. Europę zalewa antysemityzm, w Niemczech od dwóch lat obowiązują ustawy rasowe, w Wielkiej Brytanii bojówki Oswalda Mosleya walczą w Londynie z Żydami. Iłłakowiczówna przyjeżdża do Wielkiej Brytanii na zaproszenie Związku Kobiet Uniwersyteckich i wygłasza wykład Moi przyjaciele Żydzi. Na początku stwierdza, że mało jest obecnie krajów na świecie, gdzie by można przychylnie mówić o Żydach bez ryzyka, że przemowa zostanie przerwana, a mówca zrzucony z mównicy. Głos Iłłakowiczówny jest nie tylko, a nawet nie przede wszystkim deklaracją polskiej pisarki, to wyznanie polskiej katoliczki, bardzo odważne i jednoznaczne. Do zgromadzonych na odczycie Angielek mówi: Dla mnie, jako katoliczki, niewątpliwe jest, że wszystko można rozwiązać, stosując zasady wiary chrześcijańskiej i nie widzę powodu, aby rozstrzygać kwestię żydowską z wykluczeniem tych zasad. Przekonanie to stało się może głównym powodem, dla którego w moim życiu, w moim osobistym doświadczeniu, nigdy żaden problem żydowski nie powstał. Po wstępie Iłłakowiczówna wspomina swoje kontakty – bardzo przyjazne – z Żydami już od dzieciństwa. Mówi o handlarzach, których spotykała jako mała dziewczynka w Inflantach, pachnących śledziami i cebulą, o ich ostrych rysach, a ruchach szybkich i spazmatycznych, oraz o skłonności do robienia tłoku i hałasu. Przedstawia więc Żydów, nie wychodząc poza stereotyp, i dodaje, że z powodu ich inności w domu uczono ją, aby ich traktować bardzo delikatnie – po pierwsze dlatego, że są przewrażliwieni, ponieważ wielu chrześcijan się z nich wyśmiewa, po drugie dlatego, że nie są u siebie, więc są zalęknieni. Wspomina z życzliwością swoich bliższych i dalszych przyjaciół Żydów, którym wiele zawdzięcza. Są to między innymi skrzypek Paweł Kochański, który podczas rewolucji bolszewickiej w Petersburgu dzielił się z nią chlebem otrzymanym od Gwardii Czerwonej za piękną grę na skrzypcach, oraz doktor, który wyrwał ją z „czarnego pyska śmierci”, gdy zachorowała na froncie rosyjskim na dyzenterię. Wymienia też innych polskich Żydów, twierdząc, że jej zdaniem są najzdolniejsi na świecie, choćby Artur Rubinstein, filozof Henri Bergson (wnuk polskiego Żyda) lub twórca esperanto Ludwik Zamenhof i pisarz Szalom Asz. Niewykluczone, że wystąpienie to, bardzo szlachetne w wymowie, powstało jako mowa obrończa dobrego imienia Polski. O przejawach polskiego antysemityzmu było bowiem głośno w Europie. Kilka miesięcy przed pogadanką Iłłakowiczówny w Londynie na zjeździe PEN Clubu w Paryżu europejscy pisarze w odpowiedzi na skargi pisarzy żydowskich potępili ograniczenie praw mniejszości w Polsce. Pod wnioskiem podpisała się polska delegacja, między innymi Zofia Nałkowska, Jan Parandowski, Antoni Słonimski. Kiedy wrócili do kraju, natychmiast zaatakowała ich prasa prawicowa, zarzucając im przytakującą postawę „wobec antypolskiego wystąpienia”. Iłłakowiczówna chciała prawdopodobnie zadać kłam nieprzychylnej Polsce opinii i sformułowała zgrabne, pełne osobistych odniesień wystąpienie, aby zamanifestować w ten sposób istnienie także innej Polski niż ta, która niepokoiła za granicą. Znów więc zagrała na nosie środowiskom, które oczekiwałyby „lojalności”. Miesięcznik młodych katolików „Pro Christo: Wiarą i Czynem” ubolewa, że „gloryfikuje żydostwo” i swój subiektywny sąd niesie poza granice kraju. I stwierdza: Stale stykamy się ze znamiennym faktem, że filosemici niesłychanie subtelnie wczuwający się w „krzywdy” Żydów dla nie-Żydów mają jednocześnie słowa brutalne, jakby mimo woli zdradzając tym, jaki wpływ na ich jaźń wywiera duchowe zetknięcie z żydostwem. Szkoda, wielka szkoda, że w takim kolisku widzimy Kazimierę Iłłakowiczównę... Tekst Iłłakowiczówny o przyjaciołach Żydach, który wygłaszała w Londynie, ukazał się w czasopiśmie „Pion” akurat wtedy – co z pewnością nie było przypadkiem – gdy „Prosto z mostu”, pismo Stanisława Piaseckiego, stało się agresywnie antysemickie i w proteście przeciwko tym tendencjom współpracę z gazetą zerwali Bolesław Miciński i Jerzy Andrzejewski. Mógł być to jej „głos przeciw”, choć całkiem z „Prosto z mostu” nie zerwała. Iłłakowiczówna wielokrotnie podkreślała, że stroniła od polityki i że się na niej nie znała. Tym razem jednak znalazła się w jej centrum. Reprezentując władzę na forum międzynarodowym, identyfikowała się z nią, a więc i z polityką polskiego rządu, coraz mocniej krytykowaną na Zachodzie. Obóz w Berezie Kartuskiej, do którego w ciągu kilku lat trafiło kilka tysięcy przeciwników sanacji, dyskryminacja mniejszości narodowych, getta ławkowe oraz spory z Litwą i Czechami odbijają się echem w całej Europie, więc Iłłakowiczówna musi się mierzyć z coraz większą niechęcią do Polski. W Szwecji w kwietniu 1937 roku na odczyt o Piłsudskim przychodzi około dwustu osób. Iłłakowiczówna byłaby zadowolona, gdyby nie to, że podczas lunchu z akademiczkami została sprowokowana do dyskusji o polskim katolicyzmie. „W rozmowie, która zeszła na rozwody, panie te wyrażały swoje obrzydzenie do katolickiego systemu bezrozwodowego, uważając go za głęboko niemoralny i krzewiący rozpustę”. Potem lekarka i społeczniczka biorąca udział w rozmowie zaatakowała ją gwałtownie w sprawie kwestii żydowskiej w Polsce. „Wśród długiej i beznadziejnej dyskusji, w której nie mogłam oczywiście bronić bicia Żydów, ale starałam się uświadomić moje interlokutorki o ich liczbie w Polsce i o ich zupełnej rasowej i obyczajowej odrębności” – zanotowała. Kobiety odpowiedziały jej, że ze względu na tak dużą liczbę Żydzi tym bardziej powinni mieć wpływ na życie państwowe i umysłowe. We wnioskach z tej wizyty Iłłakowiczówna podkreślała, że „wszyscy Szwedzi są antykatolicko usposobieni, czy to socjaliści, czy to konserwatyści”. Ale zarazem są bardzo dobrze wykształceni i znają historię Polski, jednak nie mają ani wrodzonej sympatii do Polski, ani zainteresowania Polakami, natomiast jako „wielbiciele pięknej formy o głęboko materialistycznym nastawieniu zrażają się łatwo i do głębi brakami cywilizacyjnymi, o jakich wiedzą u nas”. W Holandii, dokąd poetka jedzie w 1938 roku, będzie jeszcze gorzej. Jest zszokowana chłodnym przyjęciem. Dotąd nigdy się to nie zdarzyło, sale były pełne, a tu na jeden z odczytów przychodzi zaledwie piętnaście osób. Holendrzy nie chcą słuchać o Piłsudskim. W notatce dla MSZ-etu, zatytułowanej Ogólne rozważania, Iłłakowiczówna wyjaśnia, z czego wynikał problem z holenderską publicznością: „Przypuszczają oni, że posłyszą panegiryk dyktatora, krwawego tyrana, gwałciciela swobód obywatelskich”. Stara się przełamać ten opór i stwierdza, że „jeśli uda się ich przekonać, że Marszałek nie był despotą, a organizacja narodu polskiego w niczym nie przypomina nazistów, czy faszystów – to ich radość z tego powodu, pełna ulgi, czyni ich najwdzięczniejszymi w świecie słuchaczami”. Na początku marca tego roku Iłłakowiczówna podróżuje po krajach Skandynawii, gdzie nastawienie wobec Polski też jest niechętne. Kobiety ze stowarzyszenia akademickiego, na których zaproszenie poetka przyjechała, były do Polski uprzedzone, uważając, że to kraj konserwatywny, katolicki i żydożerczy. W Norwegii z kolei – pisze Iłłakowiczówna – „akademiczki są bardzo czerwone i przekonane, że Polska jęczy pod surową dyktaturą”. Paszport dyplomatyczny z czasów „tournée”, jakie Iłłakowiczówna odbywała po Europie w drugiej połowie lat trzydziestych z odczytami o Marszałku. Do Szwajcarii poetka jedzie w marcu 1938 roku, ma tam spędzić miesiąc, akurat w najgorętszym czasie. Hitler, wbrew międzynarodowym traktatom, dokonuje właśnie Anschlussu Austrii, a Polska wysuwa wobec Litwy ultimatum, żądając nawiązania stosunków dyplomatycznych, zerwanych przez Litwę w 1920 roku, które to żądanie brzmi jednocześnie jak groźba wypowiedzenia wojny. Rosja, a także niektóre kraje Zachodu uważają ultimatum Polski za agresję przypominającą działania Hitlera. Kiedy Iłłakowiczówna pojawia się w Genewie, nastawienie do Polski jest bardzo złe. Poetka odpowiada na pełne niepokoju pytania, czy dopiero co oswobodzona Polska nie sprzeniewierzyła się sprawie wolności. Część stowarzyszeń odmawia organizowania spotkania z Polką, ponieważ nie życzy sobie „szerzenia po Szwajcarii wiary w dyktaturę i faszyzm”. Ze sprawozdania Iłłakowiczówny dla MSZ-etu: W miarę, jak posuwała się naprzód tournée, napotykała prelegentka na spiętrzoną nieufność już nie tylko u sfer uniwersyteckich, zawsze w krajach liberalnych niechętnych Polsce, ale i u najszerszych sfer informowanych przez prasę jednym tchem o Anschlussie i o ultimatum polskim, i to w taki sposób, jakby te oba posunięcia były wynikiem jednej zmowy. Atmosfera była tak gęsta, że organizatorowie i zurychscy, i berneńscy zastanawiali się nad tym, czy nie wycofać się w porę z honorem i nie odwołać odczytu i że prelegentka w tym samym czasie zapytywała posła, czy nie zaprzestać tournée. Ostatecznie Iłłakowiczówna pozostała w Szwajcarii: wzięła na siebie trudne rozmowy ze Szwajcarami i usiłowała nakreślić im sytuację, co było o tyle karkołomnym zadaniem, że chociaż publiczność była przede wszystkim inteligencka, to nie miała pojęcia ani o sytuacji politycznej, w jakiej znajdowała się Polska, ani o uwarunkowaniach historycznych i geograficznych. „Niektórzy nie wiedzieli, że Litwa i Łotwa to nie to samo, inni myśleli, że Litwa leży w samym środku Polski, inni, że Litwini to Słowianie” – raportowała poetka. A wkrótce donosiła, że kiedy Litwa przyjęła warunki Polski, Szwajcarzy zrozumieli, że postawa Polaków nie ma nic wspólnego z ekspansją hitlerowską. I że wynikiem tego układu będzie „nie wymiana kul i pocisków, ale listów i towarów, i że jest to raczej eine Liebesgeschichte niż eine Mordsgeschichte”. Dla Iłłakowiczówny sprawy polsko-litewskie były szczególnie bliskie. Jeszcze w 1934 roku opublikowała publicystyczny wiersz Pora się godzić, w którym apeluje do Litwy o pojednanie: Pora się godzić, panowie Litwini, wszystko najgorsze już każdy uczynił: szkodził drugiemu, jak tylko potrafił, zmylał historię, męczył geografię. Każdy, jak tylko mógł, dla swej muzyki przynaglał śpiewać nawet nieboszczyki. [...] Utwór został pozytywnie odebrany na Liwie. Ukazał się także w tamtejszych gazetach po litewsku, wpisując się w dyskusję i zabiegi tamtejszych intelektualistów o poprawę stosunków z Polską. Doczekał się też odpowiedzi poety litewskiego Liuda Giry wierszem Tak, pora. W czasie zaostrzenia relacji z Litwą Iłłakowiczówna manifestuje swoją litewską tożsamość, już teraz nie tylko wileńską – Wilno należy wówczas do Polski. „Litwo, teraz się do mnie przyznaj” – zwraca się do kraju, z którego „zabrano ją niczyją, z gniazda wypchniętą”. W wierszu Do Litwy utożsamia się z dziećmi Litwy, rozsianymi po różnych krajach („A ty – choć twarz twa piękna, a ja – licha, mnie nie odpychaj”). Jak przed sześciu laty znaczyła swoją więź z Łotwą, tak teraz w tomie Słowik litewski odnajduje się ptakiem w puszczy nadniemeńskiej i córką tej, która leży nad Jeziorem Dubińskim. Po latach zresztą powie, że Litwa i Łotwa to jej ojczyzna, a „wszystko inne jest jak zagranica”. I nic to zaskakującego: w obu tych krainach Iłłakowiczówna zostawiła groby swych matek i ziemię ojczystą tak właśnie definiowała – jako tę, w której leżą najbliżsi najukochańsi. Tymczasem złowrogie wiatry w Europie wieją coraz mocniej i poetka ze zdumieniem rejestruje ogromny lęk i przerażenie Szwajcarów polityką III Rzeszy. „Tak wielka furia antyhitlerowska, tak przesadny strach przed niezwyciężonością Niemiec, tak mistyczny pogląd na Hitlera jako na rodzaj Antychrysta, że nasuwają się refleksje dosyć pesymistyczne” – zapisuje w kwietniu 1938 roku. Po jednym z odczytów – w Sztokholmie, usiadła obok starszej pani, ubranej na czarno, staromodnie, „trochę tak, jak się u nas zwykle ubierały autentyczne wielkie damy, uważając gonitwę za ostatnią modą za rzecz nieco pospolitą”. Była z siebie zadowolona, miała poczucie, że wykład jest bardzo dobrze przygotowany (także w wersji angielskiej, francuskiej i niemieckiej), dostała wielki bukiet kwiatów i oklaski, a następnie przedstawiono ją tej starszej damie: pani ambasador Aleksandrze Kołłontajowej. Ta słynna działaczka bolszewicka była pierwszą na świecie kobietą, która pełniła funkcję ministra, a potem ambasadora. Po śmierci Lenina została odsunięta od głównego nurtu polityki i wysłana do Szwecji, dzięki czemu jako jedna z nielicznych starych bolszewików przeżyła stalinowskie czystki. Teraz stała przed przestraszoną nieco Iłłakowiczówną, bo o pani Kołłontaj krążyły „tysiące plotek i komeraży”, i gratulowała jej odczytu: „Jak pani go pięknie scharakteryzowała! Tak mi się przypomniał kochany – Władymir Iljicz Lenin. On też był taki dobry, taki uważający. Bardzo, bardzo mnie pani wzruszyła”. I otarła coś w rodzaju łzy. I w trakcie sekretarzowania Marszałkowi, i później Kazimiera Iłłakowiczówna publikowała w rozmaitych pismach, także tych, które Piłsudskiego atakowały. Jej wiersze i teksty znajdujemy zarówno w prawicowych „Myśli Narodowej” i „Prosto z mostu”, jak i w czasopismach z drugiego bieguna: „Wiadomościach Literackich” czy w feminizującym piśmie dla kobiet „Bluszcz”. Życzliwych sobie recenzentów miała w czasopismach związanych zarówno z lewą, jak i prawą stroną. Gazety narodowe akcentowały chętnie, że Iłłakowiczówna należy do obozu konserwatywnego. Zresztą ona sama twierdziła, że była kiedyś endeczką. Ale sklasyfikować jej poglądy polityczne nie jest łatwo. Można by uznać, że była indyferentna politycznie lub że zależało jej na takiej opinii. Wydaje się, że po odzyskaniu niepodległości najchętniej w ogóle nie miałaby poglądów politycznych. Jedyną doktryną, której pozostała wierna, było chrześcijaństwo, bardzo poważnie przez nią traktowane. Nawrócenie na froncie wojennym zaowocowało nie tylko religijnym natchnieniem, lecz także wyborem nowego otoczenia i odcięciem się od dotychczasowych sympatii socjalistycznych. Gdy Iłłakowiczówna stała się kobietą dojrzałą, jej środowisko było w dużym stopniu narodowe. W sferze obyczajowej miała poglądy konserwatywne, ale nigdy nie flirtowała z agresywnym nacjonalizmem, nie podzielała w najmniejszym nawet stopniu ksenofobii czy szowinizmu, często łączonych z tą stroną sceny politycznej. W wywiadzie dla sanacyjnej gazety „Pion” z 1935 roku, zapytana o stosunek do nacjonalizmu, złożyła jasną deklarację: „Jestem przeciwna każdej teorii, która każe nienawidzić. Jestem bardzo wierzącą katoliczką. Te dwie rzeczy doskonale się godzą ze sobą”. Jej wierność pryncypiom skutkowała wysokimi standardami moralnymi i wymaganiami, a więc czasem kostycznością w relacjach. Uczciwość nie pozwalała jej na koniunkturalizm, więc nieraz wprowadzała innych w zdumienie, ryzykując opinię ekscentryczki lub osoby o sprzecznych poglądach. Nie potrzebowała wybierać w spolaryzowanym świecie politycznym jednej platformy ideowej, jednego nurtu czy partii, a tym bardziej nie odrzucała znajomych ze względu na ich polityczne zapatrywania i wybory. Zachowała przyjaźnie w zwaśnionych środowiskach. Na lewicy wypominano jej, że jako pierwsza wysłała telegram kondolencyjny po śmierci Romana Dmowskiego (w 1939 roku), a na prawicy – że broni Tuwima. Z Julianem Tuwimem miała relację szczególną. Uważali się za przyjaciół, choć ich kontakty ani nie były poufałe, ani częste. Nie pamiętam żadnego takiego spotkania z Tuwimem: czy to w początkach „Skamandra”, na którego kilku pierwszych okładkach figuruję i ja – przez specjalną obustronną kurtuazję – czy to w księgarni u Mortkowiczów, czy (w okresie mody na nas oboje) na wielkich rautach oficjalnych, czy to w tzw. Akademii Niezależnych, nie pamiętam takiego spotkania, które nie było dla nas obojga wielką manifestacją radości. Nie, żebyśmy prowadzili długie, „pryncypialne” rozmowy, czy byli tych samych poglądów i gustów, czy zabiegali w życiu o to samo. To wszystko jakoś się nie liczyło. Wesoła pewność i niezachwiane zaufanie łączyły nas jakby łaskawą tęczą. Kiedy myślę o Tuwimie, moim bracie z wyboru, i staram się dociec, w jakiej mianowicie chwili to braterstwo powstało – nie umiem tego określić. Tuwim – nie dający się całej sforze złych psów, szarpiących go za podszyte podówczas wiatrem życie. Tuwim oddający z nadwyżką nienawiść za nienawiść zajadłym wrogom, jak do końca życia zresztą oddawać jej nie przestał. Niektórzy z jego antagonistów chwaląc mnie, wynosząc mnie po to, żeby Tuwima tuż obok poniżyć – mogli nas przecie na zawsze poróżnić. Nigdy tak się nie stało. Pisząc o sforze złych psów, Iłłakowiczówna ma na myśli radykalnych nacjonalistów i antysemitów, oskarżających Tuwima o szkodzący Polsce pacyfizm i ze względu na żydowskie pochodzenie odmawiających mu prawa do polskości. Szczególnie mocno uderzyli w Tuwima po tym, gdy ukazał się jego wiersz Do prostego człowieka – pacyfistyczny, antykapitalistyczny, ale rozumiany przez środowiska prawicowe jako wezwanie do odmowy służenia krajowi. Iłłakowiczówna, tak inna od Tuwima („Przez lata całe byłam nieludzko zaoranym urzędnikiem, Tuwim – kolorowym ptakiem, mieniącym się coraz to nową barwą. Podziwiałam je wszystkie...”) – rozumiała go i broniła. I, o Boże, jakżeż ja się musiałam o niego stawiać i wykłócać i na ile stron naraz. Tu – że pije i że pornograf, tam – że jeździ na wieś do gościnnych ziemiańskich domów, a jest niby socjalistą; ówdzie – że to propagator defetyzmu (vide „Rżnij karabinem w bruk ulicy”), gdzie indziej – że chodzi na każdą rewię wojskową; że renegat, bo moskalofil, że renegat, bo chociaż Żyd, nie pisze po Żydowsku, a powinien; że bluźnierca, bo ośmiela się w ogóle pisać o Bogu... Istotnie, cała poezja Tuwima roi się od imienia bożego, jest cała Bogiem przepleciona... Kiedy po śmierci Piłsudskiego jego zdekomponowany obóz władzy zmierzał w stronę rządów autorytarnych, a środowiska radykalne stały się jeszcze bardziej ekspansywne, jak w całej Europie, antysemityzm eskalował. Iłłakowiczówna wyraziła wówczas swoje poparcie dla Tuwima wierszem. W 1936 roku w świetnym piśmie „Okolica Poetów” ukazała się Piosenka dla Tuwima, wspaniały dowód przyjaźni i solidarności, ale też wyraz zaniepokojenia wrogim nastrojem, który zaczynał w Polsce dominować: Niedługo już wytrzyma zima: powłoka jej jak szyba – cienka... Więc dlatego w ręku zakwita mi w takt śniegu, co kłuje, i deszczu, co ćmi, dla brata mego Tuwima piosenka... Nim zakwitną przylaszczki i pszczoły się zlecą do [leszczyn, stoisz z włosem zbielałym nad tłumem, co łaje [i wrzeszczy. Struny ci łamią kamienie lecące z osypisk i konar dębu nad tobą, i kruk na gałęzi – skrzypią. ...Więc tulisz skrzypki do siebie, a jęk ich budzi cię kiedy [zasypiasz. Niedługo już będzie szalała zamieć: Bóg bezbronnych ocali, a bezbożnych złamie, stanie nad światem w promieniach, żeby się prędzej zielenił, i doda pąków cierniom, a szczęścia dorzuci cierpieniom. Patrzy na palce światu ten, który nie dołamał kwiatu, na rękę, co skrzypki trzyma. i na pięść, co kamienia się ima. Policzona każda kropla krwi i dlatego, choć zima jeszcze nie pęka, przez uchylone wiosny drzwi wybiega do brata mego Tuwima piosenka! Znowu – zdumienie prawej strony: jak ona może bronić tego Żydapornografa? Pismo ewangelików polskich, „Zwiastun Ewangeliczny” cieszy się: „Pismom będącym na utrzymaniu nienawiści, socjali rasizmu i polizei-totalizmu spłatała dużego figla znakomita poetka Kazimiera Iłłakowiczówna przepięknym wierszem Do mego brata Tuwima”. Po obszernym cytacie wiersza Iłłakowiczówny autor tekstu konkluduje: „Do człowieka takie słowa przemawiają, do ludzkiego bydlęcia, niestety nie”. Lata trzydzieste. Tuwim będzie pamiętać ten gest i czułe strofy Iłłakowiczówny – to dzięki niemu poetka po latach wróci z emigracji do Polski. Kiedy Iłłakowiczówna przyjeżdża do Danii, Jarosław Iwaszkiewicz jest tam właśnie sekretarzem poselstwa polskiego. Po latach w dowcipny sposób opisał wspólne śniadanie, na które ją zaprosił, nie spodziewając się, jakimi to grozi komplikacjami. – Ale pan wie, że dzisiaj jest mój odczyt? – poinformowała go przez telefon. – Więc pani nie przyjdzie? – Nie mogę. Nie mogę dzisiaj rozmawiać. – A to szkoda – odpowiedział. I myślał, że na tym sprawa się skończy. Po godzinie Iłłakowiczówna zadzwoniła, że jednak przyjdzie, ale nic nie będzie jadła, może jedynie kaszkę. Kucharz Iwaszkiewicza był zdruzgotany, bo miał świetne pomysły na potrawy dla poetki, ale zgodnie z życzeniem postawiono przed nią talerz z kaszką, podczas gdy Iwaszkiewicz zajadał się frykasami. – A pan co je? – zainteresowała się. – Karpia nadziewanego linem – odpowiedział Iwaszkiewicz i zaproponował, żeby i ona zjadła. Iłłakowiczówna zgodziła się chętnie, zjadła z apetytem, a po sporym obiedzie rozmawiali w wygodnych fotelach do wieczora, bo poetka zapomniała, że w dzień odczytu postanowiła się do nikogo nie odzywać. Z tej podróży zapamiętała, że poprosiła Iwaszkiewicza, aby zawiózł ją pod pomnik Małej Syrenki, gdzie złożyła bukiet tulipanów. Co do jedzenia, bardzo narzekała na duńskie dziwne potrawy, których jeść się nie dało, więc jej menu składało się z kawy, pomarańczy, orzechów, sera, masła i sucharów. Iłłakowiczówna świetnie się czuje w tych podróżach, lubi celebrę i etykietę, doskonale się na niej zna i przestrzega zasad, choćby były najbardziej uciążliwe. Wozi ze sobą mnóstwo bagaży: walizki na ubrania i bieliznę, neseser do przyborów toaletowych, pudło do kapeluszy, pudełka do kołnierzyków i worki na obuwie. Do każdej okoliczności należało się stosownie ubrać, co pociągało za sobą cztery do pięciu przebierek dziennie. Dajmy na to, że od rana mam z towarzyszącą mi osobą pojechać na dwie godziny zwiedzać coś, co leży za miastem: to wymaga (rzecz działa się latem) lekkiego kostiumu z bluzką i podróżnego nakrycia głowy, ewentualnie okularów samochodowych i obuwia na niskim obcasie. Sama głowa do tego może być byle jaka. Wracam parę minut przed jedenastą, następne wyjście grozi zwiedzaniem biblioteki, muzeum, synagogi, ciekawych podziemi. To jeszcze nic, ale prosto stamtąd bez zachodzenia do hotelu ktoś poprowadzi mnie na lunch z jakimiś osobami, które warto poznać. Rozumie się więc, że kostium trzeba zmienić na coś lżejszego (ale w typie przedpołudniowym), do tego lżejsze obuwie, a zwłaszcza precz z podróżnym kapeluszem, musi być inny, z większą fantazją, do niego torebka i rękawiczki. No i głowa! Koniecznie trzeba ją roztrzepać czy przyklepać (zależnie od mody), a przed samym pójściem na lunch przybrać inny zupełnie wyraz twarzy – ani zaciekawiony, jak na przejażdżkę, ani uważny, jak np. do muzeum, tylko uradowany i ugrzeczniony zarazem, boć wszyscy będą pytali o wrażenia z czterech poprzednich godzin [...]. Po lunchu wraca się do hotelu, skąd człowieka zabierają na herbatę do jakiegoś stowarzyszenia czy klubu, a więc – hop w suknię popołudniową, strojny kapelusz i pantofelki plus wszystko, co do tego należy. Jeśli teatr jest tuż potem, suknia musi być od razu strojniejsza, zdejmie się tylko w garderobie kapelusz i ewentualnie przypnie kwiat, zabrany w tym celu ze sobą w torebce. Na tym może być koniec przebierań, o ile po teatrze nie wypadnie raut. Jeśli to grozi, trzeba prędko gonić do hotelu i wskoczyć w wielką galę z orderami. Fryzjer hotelowy też bywa w robocie. Kapelusz na szczęście odpada, za to trzeba pamiętać od rana o płaszczu wieczorowym, pantofelkach i rękawiczkach – czy nie brudne, czy nie pomięte, czy będą pasowały do sukni. Bo ostatecznie można i bez płaszcza z gołą głową przebiec do auta, wziąwszy na siebie jedwabny szal. Czuła się podwójnie odpowiedzialna za swój wygląd: reprezentowała nie tylko siebie, lecz przede wszystkim Polskę. Zorientowała się, jak bardzo trzeba uważać, kiedy polski poseł witał ją w Kopenhadze, a jego żona na widok Iłłakowiczówny krzyknęła: „No, chwała Bogu, zaondulowana!”. Na zdziwione spojrzenie poetki kobieta zareagowała wyjaśnieniem, że „różne reprezentacyjne” Polki zwykły przyjeżdżać w „strąkach” i że to jest jej zmora. Plakat zapowiadający wykład Iłłakowiczówny w Rumunii na temat Józefa Piłsudskiego. Iłłakowiczówna nigdy nie odcięła się od sympatii feministycznych, stara się swoim autorytetem wspierać organizacje kobiet, choć często podkreśla, że świat typowych problemów kobiecych jest jej odległy. Nie jest matką ani żoną, nie prowadzi domu. Bariery, z którymi się spotyka, dotyczą życia zawodowego, bo to główny nurt jej działalności. Niestety, o tym milczy, pozwala sobie tylko na aluzje. Kiedy w 1936 roku na Uniwersytecie Jagiellońskim odbywa się Międzynarodowy Kongres Kobiet z Uniwersyteckim Wykształceniem, Iłłakowiczówna jest jedną z prelegentek. Kongres ma wielki zasięg, wzbudza emocje, jest relacjonowany przez prasę. Ludwik Puget sprawozdaje: Tłum gapiów przypatruje się, jak z tramwaju, dorożek i z taksówek wysiadają panie, panie i jeszcze raz panie. Wiatr podwiewa poły płaszczów, spod których widać jedwabne suknie, czarne, kolorowe, popielate, kwieciste, suknie „garden party” [...]. Są młode i niemłode, ładne i nieładne, a niepotrzebną złośliwością byłoby zastanawiać się, których więcej. Zresztą, w takim otoczeniu człowiek traci zwykłe nastawienie. Nic tak nie ośmiela mężczyzny, jak znaleźć się pośród kobiet w zbyt wielkiej ilości. Według Pugeta pogadanka wygłoszona przez Iłłakowiczównę, zatytułowana przez autorkę O niczym, była prawdziwą perełką pośród suchych referatów innych panelistek, na dodatek została wygłoszona przez poetkę piękną angielszczyzną. W odczycie z 1938 roku, wygłoszonym w Rumunii, Iłłakowiczówna chwali organizatorów za miłe powitania każdego z osobna i przyznaje, że w Polsce czasami do mieszanego towarzystwa mężczyźni zwracają się: „proszę panów”. Zdarzało mi się opuścić kilka zebrań, m.in. jedno zebranie PEN CLUBU jedynie dlatego, że mówcy zwracali się do siebie „proszę panów”, jakby wykluczając obecne panie spomiędzy słuchaczy. A jakże byliby sami dotknięci, gdyby będąc, dajmy na to, w dziesięciu panów na zebraniu, gdzie by w większości były kobiety, usłyszeli od mówców: „proszę pań”, zamiast „proszę państwa”. Przypomina też, że gdy do brytyjskiej Izby Gmin weszła pierwsza posłanka, sposób zwracania się do niej spikerów i członków Izby Niższej został omówiony na specjalnym posiedzeniu. Choć Iłłakowiczówna nie była już tak zaangażowana w kwestie kobiece jak wtedy, gdy jako młoda dziewczyna rozdawała ulotki angielskich sufrażystek, często wyrażała swoje stanowisko, zwłaszcza gdy chodziło o kobiety ze słabszych grup społecznych. W 1938 roku dziennikarka Rita Rey w „Ilustrowanym Kuryerze Codziennym” zajęła się sprawą polskich służących, które nazywałą kocmołuchami. Temat pojawił się dlatego, że w Anglii wzrósł popyt na polskie gosposie, bo niemieckie w związku z napięciem międzynarodowym wokół III Rzeszy nie były tak chętnie jak dotychczas wpuszczane na Wyspy. Wprawdzie Rita Rey pisze, że dobrze życzy polskim służącym i chciałaby, aby nasze „Kasie” i „Marysie” zarobiły sobie na posag, ale obawia się, że będzie to dla Polski kompromitacja, ponieważ polska służąca niczego nie potrafi. Nadawałaby się taka ewentualnie na francuską fermę, bo umie harować od rana do wieczora, dojąc krowy, ale nie do angielskich miast, gdzie trzeba przyrządzać koktajle. W dodatku nie chce „Kasia” z „Marysią” nosić fartuszka oraz czepka i obraża się, gdy nazywa się ją służącą, chce być „pomocą domową”. Rita Rey z tego szydzi. Pyta, jaka to pomoc domowa, skoro nie pomaga pani, bo ona przecież dywanów nie trzepie, robi to za nią gosposia, w dodatku nieudolnie. Twierdzi, że jej służąca Basia przyrządza zwęglone kotlety, buntuje się, gdy ma się porządnie uczesać, tłucze porcelanę, przy praniu drze koronki, gości oblewa sosem. A teraz w dodatku chce do Anglii. I tam nas będzie kompromitować. A teraz organizuje w domu dziennikarki zebrania z innymi służącymi, które też myślą o emigracji. Rita Rey chwali się, że ostatnio rozpędziła taką kuchenną nasiadówkę, i spodziewa się teraz, że Basia będzie jeszcze intensywniej „niszczyć i masakrować jej ruchomości”. Wycinek prasowy z artykułem o odczycie Iłłakowiczówny na Węgrzech. Iłłakowiczówna, jak wszyscy z jej środowiska, także miała pomoc domową. Od lat była to Grabosia, ta sama gosposia, która w czasie zamachu majowego bała się, żeby czegoś jej pani nie zrobili. Iłłakowiczówna była osobą bardzo zaradną i dobrze zorganizowaną, ale nie gotowała, nie potrzebowała i nie chciała się tym zajmować, jak wiele inteligentek, dla których była to zbyt absorbująca aktywność i według ówczesnych obyczajów – przeznaczona dla służby. Od tego miała właśnie pomocną Grabowską, którą Kazimiera nazywała swoją gosposią, a nie służącą, i dla której była bardzo serdeczna. Do końca życia się nią opiekowała wspierając ją także materialnie. Traktowała ją jak członka rodziny lub przyjaciółkę i razem chodziły do teatru (czasem wychodziły przed zakończeniem spektaklu, gdy Grabosia mówiła: „Chodźmy lepiej, bo już widać, że to się dobrze nie skończy”). W Kosowie, 1938 rok. Atak zblazowanej dziennikarki wytrącił Iłłakowiczównę z równowagi. Dlatego odpowiedziała zdecydowanie, choć elegancko. Po pierwsze zarzuciła Ricie Rey, że wymierza broń wobec klasy, która się obronić nie może. Po drugie przyznała, że rzeczywiście czasem dziewczyna ze wsi nie potrafi zbyt wiele, ale to dlatego, że jej pani niczego nie potrafi nauczyć, bo sama nie umie nawet dobrze rozplanować pracy gosposi. W dodatku nie potrafi stworzyć jej godziwych warunków. Czy wolno małej myć się w łazience? Nie wolno. Ma się myć pod zlewem w kuchni. Pokoju dla służącej nie ma. Pokój przy kuchni jest wynajęty. Czy pani uczy małą, jak się myć? Nie uczy, nawet jeśli sama umie. Czy daje jej mydło? Miednicę? Czas na kąpiel i pozwolenie na nią? Czy zdaje sobie sprawę, że mała ma tylko dwie koszule i że powinna jedną co dwa dni uprać? „Żeby mi twoje łachy w kuchni nie wisiały obok ścierek! Też coś”. To jest cała dyrektywa. I Iłłakowiczówna dowodzi, że jaki pan, taki kram, jaka pani, taka służba dla niej. Sama spotkała – wspomina – nieraz takie służące: zaniedbane, niedomyte, o rozbrajającej dobroci i gotowości do ofiar, a jednocześnie wyzyskiwane ze strony chaotycznych, niegospodarnych pań. W 1938 roku wydawnictwo Rój (Melchiora Wańkowicza i Mariana Kistera) wydaje książkę Iłłakowiczówny Ścieżka obok drogi. Jest to rodzaj pamiętnika z czasu współpracy z Marszałkiem, pamiętnika, który niebawem okaże się bardzo dla autorki kłopotliwy. Książka napisana w dobrej intencji, z założenia nie ma być hagiografią, tylko opowieścią o wielkim człowieku w codziennym życiu. Iłłakowiczówna najwyraźniej uznała, że jej doświadczenia zawodowe ze współpracy z Piłsudskim są na tyle istotne, że uda się stworzyć zajmujący portret tego wybitnego, a w jej mniemaniu najwybitniejszego Polaka. Zdawała sobie sprawę z ryzyka, jakie ponosi, bo w przedmowie do Ścieżki... pisze o bezbronności ludzi zmarłych wobec wspomnień o nich, a także o innym dylemacie: w jaki sposób opowiadać o bohaterze, aby jak najmniej zajmować się sobą. Gdy tylko książka się ukazuje, u wielu – zwłaszcza stronników Piłsudskiego – wzbudza zdziwienie, konsternację, nawet oburzenie, choć w żaden sposób nie szarga świętości ani też nie obraża niczyich uczuć. Jest w tonacji sympatyczna, prosta i przyjazna. I na tym polega problem: Iłłakowiczówna pisze o Piłsudskim tak, jak się opowiada o legendarnym i trochę dziwnym wujaszku. Z tego powodu pojawiają się opinie, że książka jest napisana językiem sztucznym i upozowanym, który nie uwiarygodnia relacji autorki. Konwencja gawędy przeznaczonej dla siostrzenic budzi wiele zastrzeżeń. Kolejne zarzuty dotyczą tego, że autorka więcej zajmuje się swoimi doświadczeniami, przeżyciami i spostrzeżeniami niż Marszałkiem. Zarzut ten ma podstawy, lektura książki zmusza do pytania: kto tu jest Drogą, a kto – Ścieżką? Ale największy grzech według czcicieli Piłsudskiego polega na tym, że został on przedstawiony nieciekawie i bez kornego dystansu. Powody tych niewątpliwych mankamentów są co najmniej dwa: kontakt poetki z Piłsudskim nie był ani częsty, ani intensywny, a ich relacje nie miały charakteru osobistego, choć sytuacje opisane przez autorkę świadczą o sympatii Piłsudskiego do Iłłakowiczówny. Niemniej materiał do wspomnień był więcej niż skromny. Z tego względu potrzebowała dygresji i zdarzeń z własnego życia, a przez to postulatu o niezajmowaniu się sobą nie udało jej się spełnić. Drugie jest konsekwencją pierwszego: skoro materii do snucia wspomnień nie było zbyt dużo, autorka postanowiła nadać książce charakter dydaktyczny – objaśniała i przypominała zdarzenia współczesnej sobie historii Polski. I dlatego zadedykowała Ścieżkę... swoim siostrzenicom, opatrując ją na wstępie zdaniem „Poświęcone Krysi i Janiczce”. Wybór takiej właśnie formuły wspomnień miał zwolnić Iłłakowiczównę od spojrzenia serio na swojego bohatera, ponieważ dopuszczał styl anegdotyczny, lekki i naiwny, jakim według wielu należy pisać dla młodzieży. Ta konwencja uwolniła autorkę też od konieczności dokonania szczerej oceny, a przede wszystkim nie wymagała zajmowania się ważnymi kwestiami politycznymi czy społecznymi. O takich sprawach nie pisze się przecież dla dziewczynek. Mimo starań Iłłakowiczówny i szczegółowych relacji ze spotkań z Piłsudskim książkę zdominowały dygresje, opisy zdarzeń i rozmów mało istotnych – większość z nich jest błaha i niewiele wnosi do charakterystyki Marszałka, a więcej mówi o emocjach samej autorki. Zdarza się, że przekraczając granice poufałości, Iłłakowiczówna zdradza wstydliwe szczegóły dotyczące Piłsudskiego: Jest ciepło, wszystkie okna salonu zioną upałem. Marszałek przechodzi do siebie do jadalnego. Przechodząc, mówi: – Dziś jestem zły – wiesz – taki dziś jestem zły od rana. Podnoszę głowę: Marszałek nie wygląda zły. Ma prześliczne, dobre zmarszczki od kątów oczu ku skroniom. Nalewam mu herbaty; smaruje sobie kromkę chleba i mówi tak, jakby ciągnął dalej jakieś zaczęte opowiadanie: – A te zęby, wiesz, to mi sołdat wybił, jak dał kolbą!... A wstawiać nigdy nie chciałem. Nie daj Boże z dentystą! Marszałek wyjeżdża na całe godziny, na dzień, dwa. Nigdy nikogo o niego nie pytam... Nie pytałam przez dziewięć lat, aż do końca... Kiedy Marszałka nie ma, wszystko na Królewskiej traci dla mnie rację bytu. Najwartościowszą część książki stanowi opis okoliczności zabójstwa prezydenta Narutowicza w Zachęcie. Jest też w niej kilka fragmentów, w których Iłłakowiczówna sygnalizuje istotne problemy, żywo ją obchodzące, między innymi dotyczące równouprawnienia. Gdyby zdecydowała się na rozwinięcie tych wątków, publikacja mogłaby okazać się ważka i choć z pewnością także wywołałaby ataki, służyłoby to lepszej sprawie. Iłłakowiczówna kilkakrotnie wspomina o sytuacji kobiet w urzędach, a z jej prywatnej korespondencji wiemy, że osobiście doświadczała dyskryminacji w MSZ-ecie. Niestety, jedynie aluzjami daje do zrozumienia, że jej dola była niełatwa, w dodatku nie wiadomo, czy z racji płci, czy charakteru. Z autoironią pisze, że gdy konsultowała sprawę przejścia do Marszałka ze swoimi kolegami z Ministerstwa Spraw Zagranicznych, oni twierdzili, że oczywiście powinna się zgodzić, a wydział personalny resortu „aż się roztkliwił i rozkwilił z radości, że się mnie pozbędzie... Tyle razy bezskutecznie próbowali”. Kiedy tylko Ścieżka... się ukazuje, w prasie pojawiają się nieprzychylne komentarze. Najostrzej wypowiada się dla „Gazety Polskiej” Wacław Lipiński, dyrektor Instytutu Józefa Piłsudskiego, redaktor pism Marszałka – nie pozostawiając złudzeń co do wartości książki Iłłakowiczówny. Jego zdaniem praca grzeszy nadmiarem egotyzmu i subiektywizmu. Na potwierdzenie tych słów Lipiński ujawnia, że pierwsza wersja książki miała tytuł Dlaczego ja? Ponadto zarzuca autorce, że nie rozumie procesów historycznych, nie ma orientacji w ważnych wydarzeniach („na przykład przewrót majowy jest dla niej makabryczną zagadką”). Musiało się to zemścić – twierdzi – na wartości obserwacji Piłsudskiego, którego Iłłakowiczówna ani nie rozumiała, ani nie wyczuwała. Zarzutem najcięższym ze strony pułkownika jest zafałszowanie obrazu Marszałka. Lipiński kwestionuje kilka opisanych przez autorkę sytuacji: między innymi tę, kiedy Piłsudski namawia swoją sekretarkę na objęcie stanowiska i mówi, żeby poszła do ministra Józefa Becka, a on jej da tyle pieniędzy, ile będzie chciała. To niemożliwe – twierdzi Lipiński, każdy, kto znał Marszałka, wie, jak rygorystyczny był w sprawach materialnych. I druga kwestia: Iłłakowiczówna pisze, jakoby Marszałek żałował, że nie przyszły do niego z siostrą, gdy był naczelnikiem państwa. „Byłbym wam dał dobre stanowiska” – miał powiedzieć. „Fałsz i jeszcze raz fałsz” – stwierdza Lipiński, dowodząc, że taka postawa kompletnie nie pasuje do Piłsudskiego. Dokument zezwalający na przyjęcie krzyża komandorskiego Orderu Korony Rumuńskiej, 1937 rok. Lipiński o tyle ma litość nad autorką, że nie zarzuca jej złej woli ani konfabulacji, tylko słabą pamięć, pomieszanie faktów i nieznajomość Marszałka. Jego irytacja jest jednak wielka, co przejawia się w złośliwych radach: skoro Iłłakowiczówna pamięta tylko „coś niecoś”, to powinna pisać o swoich sukienkach, ciociach czy innych historycznych ewenementach. „Ale w stosunku do osoby Piłsudskiego, do jego słów i myśli, zasłyszanych czy przeczytanych, musi obowiązywać szacunek, musi obowiązywać odpowiedzialność, w dodatku, jeśli je pisze jego «sekretarka»” – oznajmia. Twierdzi, że przez cały okres współpracy z Marszałkiem Iłłakowiczówna rozmawiała z nim zaledwie kilkanaście razy. Ujawnia też, że pani Marszałkowa po przeczytaniu rękopisu miała uwagi do książki – uznała, że Iłłakowiczówna zafałszowała obraz Piłsudskiego, a mimo to autorka sprostowała swoje informacje w minimalnym stopniu. Cios ten, choć demaskujący, nie jest najmocniejszym, jaki spadnie na Iłłakowiczównę. Jeszcze mocniej uderza hrabina Maria Jehanne Wielopolska, pisarka i publicystka o ognistym piórze polemicznym, która wydała za własne pieniądze miażdżąca Iłłakowiczównę pięćdziesięciostronicową broszurę Pliszka w jaskini lwa. Rozważania nad książką panny Iłłakowiczówny „Ścieżka obok drogi”. Tytuł nawiązuje do anegdoty ze Ścieżki..., w której autorka samą siebie z okresu pracy u Marszałka nazywa pliszką u boku lwa. Maria Jehanne, z domu Colonna-Walewska, autorka popularnej wówczas powieści Kryjaki o powstaniu styczniowym, była zagorzałą ateistką o antyklerykalnym zacięciu, angażującą się w sprawy społeczne i polityczne. Jeszcze przed I wojną światową zorganizowała kampanię w obronie Żyda Mendla Bejlisa, aresztowanego za rzekomy mord rytualny na chrześcijańskim chłopcu. Starała się wykazać, że Bejlis był ofiarą systemu carskiego, i dzięki jej wstawiennictwu został on uwolniony. Znana z bezgranicznego podziwu dla Piłsudskiego, pisała o nim hagiograficzne teksty w prasie, a w swoim warszawskim mieszkaniu zawiesiła ostrzeżenie: „W tym domu, w mojej obecności – nie można krytykować Marszałka Piłsudskiego”. Jej postać parodiowała słynna szopka Pikadora, gdzie śpiewała o swoim niespełnionym uczuciu do Marszałka: „Zgoda z Dziadkiem znakomita – ja o nim codziennie piszę – on nie czyta”. Dokument potwierdzający otrzymanie Srebrnego Medalu za długoletnią służbę w MSZ, 11 listopada 1938 roku. Po śmierci Marszałka Maria Jehanne Wielopolska wydała o nim dwie książki: Więzienne drogi komendanta – literacki reportaż o miejscach uwięzienia Piłsudskiego, oraz tom Marszałek w życiu codziennym. W tej drugiej opisywała między innymi tajemnicze związki Piłsudskiego z przyrodą: jak liczył sasanki, obserwował drzewa, opiekował się ptakami. „Tak w Belwederze, jak w Sulejówku, miał gołębie pocztowe, które sam karmił. W ostatnie nawet dni przed śmiercią, na Wielkanoc, z werandy karmił swoje ptaki. Wilk strażował wiernie nad siedzibą w Sulejówku”. Książka Iłłakowiczówny najwyraźniej wytrąciła Wielopolską z równowagi. Na początku swojej polemicznej broszury autorka zastrzega, żeby nie przypisywać jej zawiści wobec koleżanki po piórze, ponieważ sama już dawno wycofała się ze świata literackiego i patrzy na niego z oddalenia. To, co naprawdę nią powoduje i zmusza do reakcji – wyjaśnia – to miłość i uwielbienie do Marszałka. „Rzucam się na oślep w wir nie najrówniejszej nieraz walki, gdy będzie chodziło o Niego, o Jego wielkie imię, o Jego nietykalną Osobę”. Wielopolska zajmuje się prozatorskim debiutem Iłłakowiczówny, ponieważ „w całej swojej egzystencji” nie spotkała się „z równie niepojętą książką”. W dodatku przedyskutowała sprawę ze swoim środowiskiem i orzekło ono, że tę publikację „należy tępić bezapelacyjnie i bezmiłosiernie, na terenie młodzieżowym, na terenie całego kraju i za granicą”. Dalej pyta, czy „autorka spadła z byka”, nazywa ją „księżycową panną Kazią”, analizuje Ścieżkę... ze zjadliwą ironią, zarzucając poetce konfabulację i chęć lansowania się dzięki postaci Piłsudskiego. Ignorancja panny Kazi w wielu rzeczach głęboko nas zastanawia. Pozuje chyba rozmyślnie na osobę wychowaną w lesie. Tarzan w zgrzebnej spódnicy! Bo na przykład zwierza się, że pierwszy raz zobaczyła maszynę do pisania w MSZ-cie, o ile wiemy, panna Kazia wychowała się w domu hr. Platerowej, i chyba „na pokojach”, a nie w oficynie. W końcu Wielopolska wyraża nadzieję, że Iłłakowiczówna wycofa nakład, zajmie się wierszami i będzie się trzymać z daleka od Marszałka. Niechby pisała sobie pamiętniki, jakie piżamy w groszki i bez groszków nosiła, jak polowano w sztabach na jej zbyt odkryte kolana, ale jeżeli owa księżycowa panna Kazia miesza do swoich osobistych sukcesów, kręćków, wdzięczeń i osobistych blag, największą i najświętszą dla nas postać Józefa Piłsudskiego, jeżeli próbuje – najmniej do tego powołana – prowadzić nas i naszą młodzież do Niego – jakimiś ciemnymi, zaśmieconymi schodami kuchennymi, to bez względu na to, czy podniesienie przeciw niej oręża wywrze skutek dodatni, czy nie, trzeba go podnieść. Kiedy ukazała się publikacja Wielopolskiej, w prasie zawrzało. Żmija na ścieżce!; Wojna babińska na pióra; Profanacja!? Nie! Adoracja! – gazety podgrzewały atmosferę konfliktu przez kilka miesięcy. Wielu pisarzy i publicystów broniło Iłłakowiczówny, nie rozumiejąc, skąd aż taka napastliwość Wielopolskiej. Prześmiewca i ironista Antoni Słonimski, który jeszcze niedawno sam szydził z Iłłakowiczówny opłakującej śmierć Marszałka, pisał w „Wiadomościach Literackich”: Kazimiera Iłłakowiczówna przechodzi teraz prawdziwą Gehennę Wielopolską. Każdy z nas kiedyś tę Gehennę przechodził i dlatego szczerze współczujemy znakomitej poetce. Publiczka warszawska bawi się tym konfliktem. Piękna i głęboka książka Iłłakowiczówny ma swoje drobne śmiesznostki, ma niezręczności, ale od tych niezręczności ucierpiała wyłącznie autorka. I dodał, że Iłłakowiczówna jest pisarką absolutnie niezależną. Ludwik Tomanek przyznawał w „Ilustrowanym Kuryerze Codziennym”, że z książki Iłłakowiczówny biją umiłowanie, egzaltacja, nabożeństwo i poezja, ale jednak nie jest to żadna profanacja ani obraza, tylko wyraz adoracji i uwielbienia. Z kolei Ksawery Pruszyński, także broniący poetkę, podejrzewał, że Wielopolska mści się na koleżance po piórze za brak powodzenia własnych książek. I przypomniał, że dotąd bez żadnych reakcji puszczano wszystkie „szmiry, sztamy i pisarskie oleodruki” i nikt nie protestował, a atakuje się jedynie książki dobre. Bronili Iłłakowiczówny także czytelnicy. List do redakcji przysłała pani Rostworowska-Łubieńska, która ze wzruszeniem czytała liczne rozdziały książeczki w młodym gronie dziewcząt wieczorami w świetlicy. Rację miał Słonimski, że publiczka warszawska bawiła się tym konfliktem. Gazety zaczęły drukować wiersze satyryczne, drwiąc z obu kobiet. Chociaż akurat wiersz Zjehanna Świętopełka Karpińskiego opublikowany w „Kurierze Warszawskim” i „Ilustrowanym Kuryerze Codziennym” jest próbą obrony Iłłakowiczówny. Cała kulturalna Polska śledzi skandal wielomówny, jak to wpadła Wielopolska na ton Iłłakowiczówny w pasji swojej nieustanna, aż z broszurą w bój wyrusza, i już panna jest zjehanna damskim piórem z kapelusza. Prawie nikt nie daje wiary, czemu tyle jadu o wspomnienia, o memoiry, o te miłe gadu-gadu. Niewykluczone, że antypatia Wielopolskiej wobec Iłłakowiczówny wynikała z jej antyklerykalnego nastawienia. W Pliszce... autorka nazywa poetkę „czołową przedstawicielką ortodoksyjnej literatury katolickiej”, co jest i przesadnym sądem, i świadczy o tendencyjnym nastawieniu. Awantura wywołana przez Wielopolską mimo brutalnego języka prasy przedwojennej była ewenementem, a z drugiej strony pokazywała monstrualne rozmiary kultu Piłsudskiego, powszechnego również wśród intelektualistów. W dodatku zwarły się tu osoby stojące po tej samej stronie widowni, więc konflikt dla śledzącej go szerokiej publiczności był niezrozumiały. „Ilustrowany Kuryer Codzienny” miał swoją teorię na temat przyczyn sporu i zilustrował go sentencją Konfucjusza: „Do wszystkiego jest zdolna kobieta, która nienawidzi drugiej, i lękać się jej trzeba jak głodnej pantery”. Maria Dąbrowska nie zabrała publicznie głosu w sprawie książki Iłłakowiczówny, ale zapisała swój krytyczny pogląd w dzienniku: Iłłakowiczówna pozostaje w całej tej książce taką, jaką jest: wysoce niesympatyczną, „niemożliwą” osobą, pozerką, dziwaczką, kapryśnicą, zajętą tylko sobą i swoimi sprawami... finansowymi. Nic dziwnego, że uprzykrzyła się Piłsudskiemu tak, że przez ostatnie sześć lat jej pracy – wcale nie chciał jej widzieć. Kompromitująca sekretarka. Pani Marszałkowa najwyraźniej trzymała w tym konflikcie stronę Wielopolskiej, we Wspomnieniach nazywa jej Pliszkę... „bardzo dowcipną książeczką”, z kolei o Iłłakowiczównie pisze: „uważana była powszechnie za osobistą sekretarkę mego męża i z tego tytułu zapraszana była do wygłaszania odczytów i wypytywana przez ciekawskich o szczegóły z życia osobistego Marszałka”. Tymczasem obie zwaśnione autorki, Wielopolska i Iłłakowiczówna, odnoszą sukces komercyjny. W „Ilustrowanym Kuryerze Codziennym” w lutym 1939 roku ukazuje się krótka notatka: „Z powodu zaatakowania w sposób niezwykle gwałtowny znanej poetki Kazimiery Iłłakowiczówny autorki Ścieżki przy drodze przez panią J. Wielopolską, w broszurze Pliszka w jaskini lwa, co znalazło szeroki odgłos w prasie, publiczność rozkupiła szybko i książkę Iłłakowiczówny, i broszurę Wielopolskiej, bo co pachnie skandalem, zawsze ludzi nęci”. Ukazały się nowe wydania obu publikacji. Ale na Iłłakowiczównę spada kolejny cios: z powodu kontrowersji wydawnictwo Rój bez żadnej informacji obniża cenę Ścieżki... o piętnaście procent. Autorka ma o to pretensje do Melchiora Wańkowicza, pisarza, który szefował wydawnictwu, postanawia jednak wyciszyć sprawę. 10 marca 1939 roku w „Kurierze Porannym” ukazuje się list Iłłakowiczówny: Zawiadamiam życzliwe osoby, od których otrzymuję liczne zapytania, jakie jest moje stanowisko wobec wystąpień pp. Lipińskiego i Wielopolskiej, że nie zamierzam występować w tej sprawie, uważam bowiem, że Ścieżka obok drogi może bronić się sama. Uznaję najpełniejsze prawo tych znakomitych i zasłużonych piór do utrwalania wiedzy o Marszałku Piłsudskim wedle ich przekonań i talentów, tak samo jednak obstaję przy prawie moim do szerzenia czci i miłości do bohatera narodowego Polski w najszerszych kołach społeczeństwa, według najlepszej mojej woli, rozumienia i możliwości artystycznych. Maria Jehanne Wielopolska przypomni się szerszej publiczności raz jeszcze atakiem na Antoniego Słonimskiego, Juliana Tuwima i Władysława Broniewskiego. W broszurze Silni, zwarci, ale i czujni... Rzecz o wczorajszych dywersantach zarzuci poetom pacyfizm, używając ku zaskoczeniu wszystkich argumentów endecji, którą dotąd zwalczała, zresztą z wzajemnością. Kazimiera Iłłakowiczówna bardzo przeżyła ataki w związku z książką i zapamiętała sobie dobrze, kto jej wówczas bronił. Sprawa była bardzo głośna i ją zawstydzała. Kiedy w lutym 1939 roku przyjechała do Poznania na spotkanie autorskie, podziękowała za zaproszenie, mimo tego, że jest tak atakowana w prasie. Tymczasem nadciąga wrzesień 1939 roku i spór pisarek odchodzi do historii. Książka jednak zostaje i będzie jeszcze źródłem kłopotów autorki już w całkiem innej epoce. W PRL-u będzie udostępniana wyłącznie w czytelniach do celów naukowych jako książka sanacyjna, czyli niesłuszna. Wznowiona zostanie dopiero w 1989 roku. ===Lx0oGS4dJFdkVmZQYgg+CD9eZl44WW1bbg04WTsPa1hoW29dPw4= 9 W K L UŻ U. OBCA Latem 1939 roku Kazimiera Iłłakowiczówna gruntownie wyremontowała swoje warszawskie mieszkanie przy Lipowej 4a. Na podłogach położyła linoleum, kazała przestawić piece, w oknach zainstalowała siatki. Kilka dni później Józef Beck, szef MSZ-etu, do którego wróciła po śmierci Marszałka, polecił swoim pracownikom przygotować resort do wojny. 23 sierpnia, w dniu podpisania paktu Ribbentrop–Mołotow, dokumenty ministerstwa były tak zabezpieczone, aby można było je wynieść w ciągu godziny. Maszyny do pisania stały zapakowane, artykułów biurowych zapewniono na jeszcze co najmniej miesiąc pracy resortu. Następnego dnia urzędnicy MSZ-etu dostają od szefa koperty z instrukcją. Oznacza to niepodlegającą dyskusji ewakuację, lecz na razie nieznane są data wyjazdu i miejsce docelowe. Poinformowano tylko, że odmowa wyjazdu oznaczać będzie utratę pracy. Nikt nie zakładał, że to koniec. Iłłakowiczówna należała do tych, którzy byli przekonani, że opuszczają Warszawę na parę dni. 3 września w ostatnim numerze tygodnika „Prosto z mostu” ukazuje się utwór Iłłakowiczówny Modlitwa za nieprzyjaciół. Ten wierszmodlitwa, głęboko ewangeliczny, napisany został prawdopodobnie tuż przed atakiem Niemców na Polskę (czasopismo było tygodnikiem, więc poetka musiała złożyć tekst kilka dni przed zamknięciem numeru, być może w ostatnich dniach sierpnia), ale ukazał się w trzecim dniu walk, gdy po bombardowaniu Luftwaffe zatonęły dwa największe okręty polskiej Marynarki Wojennej: Gryf i Wicher, a Anglia i Francja wypowiedziały wojnę III Rzeszy. Iłłakowiczówna i po hekatombie, jaką okaże się ta wojna, nie zmieni swojego nastawienia „wobec nieprzyjaciół” – włączy ten wiersz do tomu wierszy religijnych, wydanego w 1955 roku. Zmiłuj się, Boże, nad Niemcami!... Panie... ...nad miotanymi szaleństwem i grozą, nad zamkniętymi w więzieniach, nad czekającymi wybawienia za kolczastym drutem obozów... ...Nad niewinnymi i nad ich rodzinami... Zmiłuj się, Boże, nad Niemcami!... Nad schylonymi przed fałszywym bogiem, Nad leżącymi pustką i odłogiem... Nad posłusznie idącymi mrowiem ku przepaści zmiłuj się, Boże, i na zgon namaścij. Zdejm z oczu ginących bielmo, zdeptanym daj ucztę weselną: niechaj Twój anioł z nimi chleb przełamie... Zmiłuj się, Boże, nad Niemcami. Nad nienawidzącymi zmiłuj się, Boże. Nikt z nas już nic uczynić nie może... Wszak mieli sztandar, dziś znakowi kłamią. Czerwono-czarny był... cóż gdy niewierni, stali się obu – czerwieni i czerni. Wyschły im źródła łask... Wejrzyj na nich jeszcze raz, zmiłuj się, Boże, nad Niemcami! Spuść im Twą miłość, otwórz oczy ślepe... Chcieliśmy zdziałać to – nie możem sami, Chcieliśmy sercem, lecz ich serca – wściekłe. Zmiłuj się, Boże, nad Niemcami! W podróż do Rumunii zapakowała najpotrzebniejsze rzeczy do walizki, wzięła jeszcze jedną torbę, maszynę do pisania Remington i wsiadła do autobusu, zostawiając mieszkanie pod opieką Grabosi. Autobus pełen był urzędników i ich dobytku. „Jechały z nami kufry, palmy, psy ulubione” – pisała potem. Wiadomości, które docierały z frontu, były złe. Z okien autobusu patrzyła na wyschnięte rzeki – po bardzo upalnym lecie panowała susza. Zdumiewało ją, jak w tej gorączce nikt na nikogo nie zwracał uwagi, każdy sobą zajęty, „kto zasnął, tego nie budzono, kto osłabł, na tego nie czekano, kto pierwszy miał kwaterę, ten miał”. Gdy wysiadła w Kutach, chciała tylko jednego: już nigdy żadnego polskiego inteligenta na oczy nie oglądać. Co innego ludzie prości, szoferzy, woźni – ci pomagali najchętniej, jeden z nich wiózł na kolanach jej maszynę do pisania. Tuż przed przekroczeniem granicy postanowiła jednak zostać w kraju. Kilka godzin później dowiedziała się, że Polskę zaatakowali Sowieci. Był 17 września. Zabrał ją w ostatniej chwili wysoko postawiony urzędnik, z czego jego żona była bardzo niezadowolona, ponieważ aby zrobić miejsce dla dodatkowej pasażerki, musiała zostawić radio. Kazimiera Iłłakowiczówna, między 1932 a 1934 rokiem. Na moście granicznym między Polską a Rumunią nie było już żadnej kontroli. W tych dniach przez tę granicę uciekło dwadzieścia sześć tysięcy ludności cywilnej i dwadzieścia pięć tysięcy żołnierzy. Polskę opuścili prezydent Ignacy Mościcki, premier Felicjan Składkowski i naczelny wódz Edward Rydz-Śmigły. Kiedy w Czerniowcach spotkała Rogera Raczyńskiego, ambasadora Polski w Bukareszcie, i poprosiła go o pięć lei na telefon, ten dał jej tysiąc. Była uratowana. Jednak kategorycznie nie chciała trafić do jednego z obozów, do których Rumuni kierowali Polaków, więc od razu zaczęła sobie organizować pobyt. Nawiązała kontakt ze znajomą ze Związku Kobiet Prawosławnych (miała z tego spotkania dobre wspomnienia), która ją gościła w 1937 roku. Vetturi Gramatovici i jej rodzina zaopiekowali się nią natychmiast, ich córka oddała poetce swój pokój. Chronili ją także przed żandarmerią rumuńską, która odsyłała Polaków do obozów w głębi kraju. Wkrótce rozesłała do znajomych z trzech rumuńskich miast depeszę: „Jestem bez pieniędzy, bez dachu, proszę o pracę”. Zaczęły nadchodzić oferty z różnych miejsc, więc od razu wyruszyła w objazd po Rumunii, aby wybrać najlepszą. Rozważała, czy zostać klasową damą, czyli opiekunką w liceum w Timişoarze, ale po drodze zajechała do miasta Kluż w Siedmiogrodzie, gdzie czekała na nią posada nauczycielki w rodzinie gubernatora – profesora Tataru. Tu właśnie postanowiła zostać. Kluż (dziś Cluj Napoca) – historyczną stolicę Siedmiogrodu, leżącą w rozległej dolinie – Iłłakowiczówna poznała trzy lata wcześniej podczas swoich podróży służbowych. Miasto miało skomplikowaną historię. Początkowo w granicach Dacji, rozbudowane przez Rzymian, od XIII wieku należało do Węgier, ale było zamieszkałe w dużej części przez Niemców. W XVI wieku weszło w skład księstwa Siedmiogrodu i rozkwitło; Stefan Batory ufundował miastu kolegium jezuickie, które uznaje się dziś za zalążek uniwersytetu. Było miejscem schronienia dla braci polskich (arian), będących odłamem reformacji wspólnoty religijnej, która została wypędzona z Polski. W XVIII wieku Kluż wrócił do Węgrów, aby po kilkudziesięciu latach znów przejść do Siedmiogrodu. W 1848 roku miasto odbiło wojsko węgierskie pod dowództwem Józefa Bema, stało się silnym ośrodkiem węgierskiej arystokracji i inteligencji, a do Rumunii wrócił po I wojnie światowej. Przez wieki był prężnym ośrodkiem chasydyzmu. Iłłakowiczówna zamieszkała w pięknym domu, białej pałacowej willi z ogrodem pełnym drzew morelowych, położonej na zboczu przy ulicy Rozetti 17. W zamian za pokój i utrzymanie miała uczyć języków: gubernatora – francuskiego, jego piękną młodą żonę – angielskiego, dzieci – francuskiego i niemieckiego. Rodzina Tataru szybko okazała się dosyć leniwa, więc poetka napraszała się z nauką, zanim zrozumiała, że to nie ma sensu, ponieważ matka nie pozwalała dzieci do niczego nakłaniać i zaspakajała każdy ich kaprys. Iłłakowiczówna zżyła się jednak z nimi, a one nazywały ją „smutną polonezą” i z przyjemnością zasypiały, kiedy po niemiecku opowiadała im bajki. Powoli przywykła do codziennego jedzenia mamałygi (kaszy z kukurydzy), za to dużo trudniej jej było zaakceptować swoją nową sytuację: „Czułam się jak śrubka, która wypadła z maszynerii” – wspominała. 28 września rozgłośnie całego świata ogłaszają, że Warszawa skapitulowała. Iłłakowiczówna po latach napisze: „Skamieniała przed radio, przeszłam wszystkie fazy rozpaczy”. Jak większość Polaków, próbuje się otrząsnąć z szoku wywołanego klęską Polski. Sanacyjne hasło: „Silni, zwarci, gotowi”, okazało się puste i zamieniło się w szyderstwo. Rząd zostaje poddany powszechnej krytyce. Chociaż Iłłakowiczówna uważa, że klęski nie można było uniknąć, czuje się nią upokorzona, zwłaszcza że Rumuni jej nie oszczędzają: „Syci, bogaci, wsiadający do luksusowych aut – pomiędzy owocami a kawą zwracali się wiecznie z tymi samymi pytaniami: «Po coście w ogóle stawali do walki?». I: «Dlaczego Wódz Naczelny nie poległ?»”. Ale choć oburzają ją te pytania, czuje palący wstyd: Przed moją starą Grabosią, którą zostawiłam samą w mieszkanku na Powiślu, przed dozorcą Masłowskim, który zostać musiał, przed skautami i skautkami, co opiekowali się jak Polska długa uciekającym rządem, wartami stali po drogach i w nocy kontrolowali nasze papiery, bladziutcy, rozgorączkowani i nierozumiejący ogromu nieszczęścia, jakie na nich spaść musiało. W Klużu jest nieduża Polonia – we wrześniu zatrzymało się tu około stu Polaków (jedna z Polek podarowała katedrze greckokatolickiej przywiezioną ze sobą kopię obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej, aby mieli się gdzie modlić). Iłłakowiczówna unika jednak rozmów z rodakami, bo każde spotkanie kończy się wybuchem żalu i pretensji do polskich władz. A my będziem od początku zaczynać opowieść zawsze jednaką i wspominać, wspominać, wspominać i płakać, płakać, płakać. Służąca Grabosia relacjonuje z bombardowanej Warszawy (jest niepiśmienna, więc dyktuje listy): Kochana Pani! Bardzo się cieszę, że Pani żyje, ja też mimo ciągłego bombardowania żyję i jestem zdrowa. Do naszego mieszkania przez sufit wpadł granat, wybił ścianę, rozbił piec. Szafę z ubraniem odsunął na środek pokoju. Całe mieszkanie jest poobijane od pocisku. W oknach nie ma wcale szyb. Ściana i piec już postawione, wszystkie rzeczy uratowane. Złodzieje nie zdążyli ukraść. Ja siedzę w mieszkaniu od rana do wieczora i pilnuję. Codziennie rano i wieczorem modlę się też, żeby Bóg dał, żeby Pani szczęśliwie wróciła. P.K.O. chwilowo wypłaca po 50 zł tygodniowo. Jak długo będzie wypłacać, nie wiadomo. List ten wysyłam przez Czerwony Krzyż, ale nie wiem, czy dojdzie, dlatego drugi wysyłam do Kobypola, do hr. Mycielskich, może stamtąd łatwiej będzie wysłać. Pod koniec roku pisze, że nie ma od „pani” żadnej wiadomości i że bardzo się o nią boi: Nie wiem, co się z Panią dzieje, strasznie się martwię, bardzo proszę, żeby Pani, jak tylko dostanie mój list, zaraz mi odpisała. U nas w Warszawie szaleje tyfus, już miałam dwa zastrzyki zapobiegawcze. Czuję się dobrze. Mieszkanie nasze powoli doprowadzam do normalnego stanu. W tym tygodniu mają nam wprawić szyby. Iłłakowiczówna zmaga się nie tylko z samotnością, bezsilnością i lękiem o przyszłość. Czuje się zbędna i doskwiera jej poczucie zdeklasowania, co najtrudniej znosi. Jeszcze niedawno fetowana z wielką pompą poetka i urzędniczka, teraz jest kimś w rodzaju guwernantki. Nie może się pogodzić i nadziwić, że jej znaczenie spadło tak gwałtownie. Poczucie wartości – damy i samodzielnej inteligentki o niezbyt wysokim, ale jednak solidnym statusie materialnym – zostało w jednej chwili zmiecione. Gubernator z żoną nie zapraszają jej do stołu – jada u siebie w pokoju lub z dziećmi. Nie zabierają jej ze sobą, gdy wychodzą do opery, w której kilka lat wcześniej siedziała w honorowej loży jako bardzo ważna osobistość z zagranicy. Teraz, w połatanym płaszczu, chodzi samotnie po ulicach miasta oddalonego niemal o tysiąc kilometrów od Warszawy, próbując się ułożyć ze swoim cierpieniem. Obcość tego miasta otoczonego górami, niezrozumiałe języki, którymi mówią wszyscy wkoło, jedzenie tak inne od tego, które zna, oddalają ją od kraju jeszcze bardziej. Nienawidziłam pięknego domu i pięknego widoku, jaki stał się moim udziałem, pogardzałam głęboko zbytkiem, w jakim się znalazłam. To, że było mi właściwie „lepiej niż w domu”, stało się jednym udręczeniem więcej. Tego czasu dotyczy piękny wiersz W dolinie upokorzenia. W dolinie upokorzenia, ciemnej bukowej dolinie, nic nie ma oprócz cienia. Wloką się zmęczone nogi w obuwiu grubym i szpetnym i suknie ciążą ubogie, i gesty mniej szlachetne i gorzej od sukien i cienia ciąży wspomnienie. Jak to było u matki, królowej: jakie stoły, jakie nakrycia... w ciemnej dolinie bukowej, w krzywym i ciasnym korycie, przepływa strumień powolny. Pierze w nim – kto niewolny, pierze i łzami, i piaskiem, i skruchą i popiołem... O matko pełna łaski, jak to było u ciebie za stołem, jakie blaski! Jakie czyste zwierciadła! ...Gdybyś dziś widziała, matko, drugi raz byś z żalu umarła. Jedno tylko – i to nie mija – gdzie najwęższa doliny szyja, przechodzi czasem promień, czasem się cień zakołysze i widomie między pniami przechodzi święty Franciszek ze swoimi ptaszkami. [...] Chciałaby się przedostać do Paryża, gdzie siedzibę ma rząd Rzeczpospolitej Polskiej na uchodźstwie i gdzie jest wielu jej współpracowników. Odkłada każdy grosz na drogę i śle listy, że chce pracować dla polskiej sprawy. Nikt jej nie zaprasza. Dają jej do zrozumienia, że pierwsi w kolejce są ci, którzy mają rodziny, a ona, skoro sobie radzi, powinna zostać tam, gdzie jest. Iłłakowiczówna ma prawdopodobnie świadomość, że jako „sanacyjna sekretarka” jest niemile widziana przez urzędników rządu Władysława Sikorskiego. Jedynym, który zaproponował jej pomoc na przełomie 1939 i 1940 roku, był Mieczysław Grydzewski, reaktywujący w Paryżu „Wiadomości Literackie”. Są tu też na razie wszyscy czołowi skamandryci poza Iwaszkiewiczem. Za pół roku, kiedy Francja skapituluje, rozpierzchną się po świecie i nigdy już wszyscy razem się nie spotkają. Iłłakowiczówna nie decyduje się jednak na wyjazd, skoro nie ma żadnych gwarancji. Tuż po wojnie napisze do Tuwima: Nienawidzę grać roli ofiary losu. Dałam się wywieźć z kraju jak głupia, mogłam nie jechać, mimo rozkazu. Nie ma po co udawać, że jestem jakimś emigrantem. Jestem po prostu wyewakuowanym urzędnikiem. Wywleczono mnie z kraju, zrywając wszystkie moje stosunki i cały byt, tutaj uczepiłam się, jak jaskółka w palącym się domu. Pierwszy rok jest najtrudniejszy. Choruje. Nie chce się uczyć rumuńskiego, ponieważ uważa, że byłby to akt kapitulacji, pogodzenia się z tym, że zostanie w Siedmiogrodzie na dłużej. Wciąż rozważa powrót do okupowanej Polski. Grabosia jej relacjonuje, co się dzieje w Warszawie – że kościoły, o które pytała w liście, ocalały i że nie może się doczekać jej powrotu: „Moja Najukochańsza Pani! Jeśli chodzi o moje sprawy, to strasznie ubolewam i tęsknię za Panią. Obecnie moje życie nie jest lekkie”. Albo: „Często mi się Pani śni i nie ma dnia, żebym się o Panią nie modliła, a czasem dwa razy dziennie”. Stary świat przypominają Iłłakowiczównie zapoznane w Klużu arystokratki. Baronowa Samuelowa Jozsikowa zadzwoniła do Iłłakowiczówny z zaproszeniem, ponieważ dowiedziała się, że w mieście przebywa polska pisarka. Spotkania z nią były dla Iłły powrotem do Krasławia z dzieciństwa, do elegancji, manier, obycia, poziomu, którego z ubolewaniem nie dostrzegała w domu gubernatora. Tutaj, u żony byłego ministra Austro-Węgier, wśród mnóstwa kwiatów, porcelany i obrazów rodowych, odzyskuje równowagę. Baronowa wprawdzie dzieli ludzi na tych „z towarzystwa” i „nie z towarzystwa”, jednak arystokraci ją nudzą, więc chętnie słucha samotnej Polki i jej zwierzeń o cierpieniach związanych z traktowaniem z góry przez gospodarzy. Śmieje się z opowieści o tym, jak gubernator z żoną wynoszą krzesła z pokoju guwernantki, kiedy mają gości, i naturalnie nie zapraszają jej do wspólnego stołu. „Więc naprawdę masz ochotę siedzieć z nimi przy tej kolacji?” – dziwi się. Gdy po tych wizytach Iłła wraca do swego pokoju pokrzepiona, żona gubernatora mówi z wyrzutem: „Pani chodzi do tych Węgrów?”. Animozje rumuńsko-węgierskie są w Siedmiogrodzie czymś zwyczajnym. Z kolei Majka Lucia, „wielka dama, ale z rabelaisowskim zacięciem”, która swym indywidualizmem „przypominała średniowiecze, a cynicznym libertynizmem – czasy wolteriańskie”, ujmowała Iłłakowiczównę serdecznością i otwarciem na ludzi. Jak wielu większość jej rodaków nie wiedziała, co to wiara i do czego może służyć, ale jeśli w zimowy wieczór żebrak pukał do jej drzwi, to mając jeden pokój, układała go na sienniku lub wschodnich kilimach. A gdy się dowiadywała, że robotnica nie ma z kim zostawić dziecka, aby pójść do pracy, brała niemowlę, ciesząc się, że „tak pięknie krzyczy”. Kiedy uczyła Iłłakowiczównę węgierskiego i czytały razem poezję ludową i gazety, Majka Lucia śmiała się z oczekiwań Polki wobec otoczenia: „Istna z ciebie księżniczka na ziarnku grochu, moja duszko”. Ale to już będzie za czasów węgierskiego Klużu. Gdy w lipcu 1940 roku Rumunia staje po stronie państw Osi, Węgry żądają zwrotu północnej części Siedmiogrodu. Niemcy, chcąc uniknąć walk na tym terenie, zmuszają Rumunów do oddania tej części terytorium na podstawie tak zwanego drugiego arbitrażu wiedeńskiego. I tak Kluż w jeden dzień – 30 sierpnia 1940 roku – staje się miastem węgierskim. Teraz nazywa się Kolozsvár (Koloszwar). Po latach Iłłakowiczówna nakreśli w poetyckiej prozie Z rozbitego fotoplastykonu przejmujący obraz: I naraz spełniły się wszystkie wróżby. Ogromnym rzeszom zły los kazał opuścić kraj i wędrować dalej, na południe. Zbrojni ludzie w obcych mundurach weszli do domu i pozdzierali z okręcików chłopca ojczyste chorągiewki... Płaczą Morneni, Maria i Anuca. Trajan, Grigore i Gheorghe stoją przy drzwiach gotowi do odejścia w góry po tamtej stronie. Dziewczynka wzięła kredki i szkicownik szkolny i chodzi z pokoju do pokoju rysując każdy z nich na pamiątkę. Potem biały dom na wzgórzu zostanie zwinięty w szereg tobołów i wywleczony ze swego miejsca dalej na południe, jak wywrócone wielkie drzewo z mnóstwem korzeni. Gubernator i jego żona są Rumunami, muszą się więc pakować. Iłłakowiczówna zamierza razem z nimi jechać do Rumunii, ale oni jej nie potrzebują. „Cóżbym ja tam z panią robiła?” – pyta ją gubernatorowa. Poetka nie odpowiada, czuje się bardzo urażona. Znów bezdomna trafia do sanatorium prowadzonego przez Żydów, a po kilku miesiącach wynajmuje u rodziny Szwarców pokój, do którego wchodzi się przez łazienkę. Szwarcowie to małżeństwo z szesnastoletnią córką Bobby, która uczyła się w konserwatorium i całymi dniami ćwiczyła na fortepianie. Byli kultywującymi tradycję chasydami. Palili różne ogieńki, to lampki, to świeczki z różnych okazji, mieli jakiś tajemniczy papierek ze znakami na drzwiach i wszystko było u nich koszer, tak, że czułam się poniekąd jakimś nieczystym stworzeniem przy nich. Byli ogromnie brzydcy, malusieńkiego wzrostu, obie panie tak krótkowzroczne, że prawie ślepe. Czosnek odgrywał u nich ogromną rolę. Nie było między nami przyjaźni, ale mieliśmy, mimo wzajemnego z siebie chronicznego niezadowolenia – jak to lokatorka i gospodarze – pewne względy wzajemne. Szwarc néni (węg. ciocia – przyp. JKF) zawsze mi dawała na talerzyku trochę każdej smaczniejszej rzeczy, którą ugotowała, a na Boże Narodzenie cały talerz z ciastem, ja znów dwa razy podarowałam jej kwiaty, zawsze prymulkę czerwoną, na święta Purrymu, jedyne wesołe święta u żydów, bo oni mają wszystkie święta strasznie smutne i żałobne. Iłłakowiczówna nie ma zamiaru uczyć się węgierskiego, los miasta jest niepewny, a ona przecież nie planuje tu zostać na wieki. Dogaduje się z Węgrami na migi. To się zmienia, kiedy z Biblioteki Polskiej w Budapeszcie nadchodzi propozycja przekładu wierszy Endrego Adyego. Zaczyna się uczyć języka, korzystając z pomocy swoich uczniów. Ady, poeta urodzony w Siedmiogrodzie, zmarły w 1919 roku, atakowany był za życia za sprzeciw wobec węgierskiego nacjonalizmu; nie prowadził się najlepiej, chorował na syfilis i bulwersował swoimi wierszami. Dekadenckie z ducha i inspiracji francuskimi symbolistami, były to utwory odległe od poezji Iłłakowiczówny. A jednak odkrywając urok niepokornego poety węgierskiego, Iłłakowiczówna czuła, że wraca do źródeł. Jaki to dziwny los: stracić na długo ojczyznę; oddalić się od wszystkiego, co bliskie, porzucić ukochany warsztat pracy, schodzić coraz niżej po pochyłości, która jest drogą deklasującego się człowieka, do coraz mniejszych wymagań i coraz prymitywniejszych prac, trafić w impas, gdzie zamknięte są źródła ożywcze, i tam właśnie spotkać poetę brata piszącego w trudnym, niepojętym języku, o wszystkim, czego człowiekowi zabrać się nie da, o ojczyźnie, o miłości, o Bogu, unosić jego dzieła jak najdalej od codzienności i kuć w tych szorstkich, twardych słowach jak w skale, aby cudowne źródło uprzystępnić innym. Niebanalna to była pociecha i jakże czyste obcowanie. Z Warszawy nadchodzą coraz gorsze wieści. Ponieważ dom Barbary został zniszczony jeszcze podczas bombardowań wrześniowych, Iłłakowiczówna zdecydowała się oddać jej swoje mieszkanie. Ona jednak ani jej córki nie potrafiły sobie ułożyć dobrych stosunków z Grabosią i odprawiły ją do przytułku. Iłłakowiczówna nie może im tego wybaczyć. To kolejna zadra w relacji z siostrą. Teraz, kiedy jej życie tak bardzo zwolniło tempo i pozbawiło ją przyjaciół, rewiduje swoje relacje z ludźmi, analizuje swoją postawę i jest dla siebie surowym sędzią. Wyrzuca sobie zbytnie zaabsorbowanie pracą i oddalenie się od ludzi. W 1941 roku pisze do Julii Puget, malarki z Krakowa, z którą odnalazły się listownie podczas wojennej zawieruchy: Chciałabym, żebyś wiedziała, jak bardzo silne nie tylko teraz, ale zawsze było moje przywiązanie do Ciebie, jeśli wydawałam Ci się (słusznie) nieraz oschła, twarda i rozdrażniona – to dlatego, że cała weszłam w biuro, rzeczy publiczne, że życie osobiste moje własne przestało nagle dla mnie istnieć. Nie wiem, w którym miejscu, punkcie mego trwania tak się stało, dość, że przestała u mnie funkcjonować cała powierzchnia serca, zwykle najmocniej w człowieku funkcjonująca. Któregoś dnia, gdy samotnie, bez planu i nadziei chodzi po ulicach Klużu, przypomina jej się przedziwne spotkanie wiosną 1939 roku, gdy odwiedziła ją młoda kobieta Fully Horak. – Przysłały mnie głosy – powiedziała. – Czy ma pani dla mnie jakieś zlecenie? Przestrogę? Upomnienie? – Nie, nic nie mam – odpowiedziała. Iłłakowiczówna zaprosiła kobietę na obiad i do teatru, a gdy się żegnały, Fully Horak wyjawiła jej, że wojna jest blisko, „że straszliwa moc ludzi w Polsce zginie jakimiś całkiem nowymi sposobami, wymyślonymi przez Niemców, i że Polska będzie po stronie zwycięskiej”. Tyle się gada o wojnie – pomyślała wtedy słuchając dziewczyny, i zapomniała o tej rozmowie. Teraz słowa Fully Horak jej się przypomniały, przynosząc nadzieję wbrew rozsądkowi. Do końca życia będzie wracać do tego spotkania z jasnowidzącą, uważając je za coś w rodzaju cudu. Fully (Stefania) Horak, przedwojenna nauczycielka muzyki, absolwentka konserwatorium lwowskiego, uznawana za wizjonerkę i mistyczkę, zmarła w latach dziewięćdziesiątych w Zakopanem. Poetka przypomina sobie też swoją Modlitwę w tłoku, którą zabiegana i zmęczona pracą, napisała w 1937 roku: „O Boże daj mi ciemność, / ciemność i taką moc tajemną, żeby nie słyszeć / I sławę bezimienną i drogę bezpowrotną...”. Teraz – myśli – ta modlitwa została wysłuchana. (Jeszcze inaczej te słowa wrócą do niej po wielu latach, w autentycznej ciemności). Wrasta w Kluż. Jak zawsze pociesza ją przyroda: czerpie siły z wędrówek po okolicznych łąkach, zachwyca się sadami, różanymi krzewami w przydomowych ogrodach, nieco wiejskim klimatem miasta, owcami przechodzącymi przez rynek. Ale dokucza jej ostry klimat: zimą – trzydziestostopniowe mrozy, latem – upały. Od lat jej wiara pozostaje niezachwiana. Nie potrzebuje się wadzić z Bogiem, odnajduje go w pięknie świata i przyrody, muzyce i radości tworzenia. Ale teraz jej ufność przypomina kruchy lód. Wracają pytania fundamentalne, na które – wydawało się – nie musiała już szukać odpowiedzi. Nie można tego obejść: Bóg jest wszędzie, w każdym dziwnym i strasznym obrzędzie. Wywołuje go nie tylko modlitw kadzidlanych kwiat, ale szubienice, i topór, i kat. Bóg jest w sędzi, który sądzi krzywo, i w świadku, co przysięga na prawdę fałszywie, nie może nie być. I to mnie przestrasza. Bo jeśli – w świętym Piotrze, to także – w Judaszu; jeśli w Żydzie, zamęczonym niewinnie przez Niemców, to także w Niemcach tych?... I tak się kręcę od prawdy do nieprawdy, od kary do zbrodni, w każdej cząsteczce – Boga odnajdując co dnia. I chce mi się wyciągnąć ręce nad człowiekiem i winnym, i niewinnym, i małym, i wielkim, i krzyczeć wielkim głosem błagalną przestrogę, aby sądząc człowieka nie męczono Boga. Bóg jest wszędzie Nieoczekiwanie dla siebie staje się renomowaną nauczycielką języków. Dotąd nigdy nie uczyła zawodowo i nawet sobie nie wyobrażała, jak bardzo będzie jej to zajęcie odpowiadać – nie tylko pozwoli się utrzymać, lecz także nada sens jej emigranckiemu życiu. „Biegam cały dzień po lekcjach języków, uczniowie są mili, cała rzecz jest trochę jak sport, nauczą się bestie tych języków, czy nie nauczą” – pisze do Stefana Fregata, poety. Odkłada każdy grosz; od 1942 roku ma zawsze odłożone trzysta pengö – „na drogę”. Najmniej chętnie uczy francuskiego, ale i tak najwięcej uczniów, zwłaszcza pod koniec wojny, chce się uczyć rosyjskiego. Na przełomie 1943 i 1944 roku ma aż pięćdziesiąt godzin lekcji tygodniowo. „Jakie to dziwne uczyć Topielca Puszkina w węgierskiej piwnicy, po cichu, żeby nie przeszkadzać modlącym się. Rosyjski, potem dwie godziny angielskiego i trzy francuskiego, z językiem wykładowym na przemian rumuńskim, węgierskim i niemieckim” – zapisuje. Wraz ze zbliżającym się frontem rosyjskim uczniów przybywa. Iłłakowiczówna uczy lekarzy w klinice okulistycznej, gdzie zamieszka w ostatnim roku wojny, a lekcje prowadzi w gabinecie rentgenowskim. Państwa upadają i znów powstają, alarmy spędzają ludzi do piwnic, uroczystości wywołują manifestujących na ulice, a u mnie zawsze, zimą i latem, co godzinę zmienia się uczeń, u mnie ważne jest tylko to, czy każdy przygotował lekcję i czy robi postępy, nad ziemią, to nad ziemią, ale i pod ziemią – można. Przywiązuje się do swoich uczniów. Niektórzy z nich odnajdują w niej swojego mistrza, jak piętnastoletni przemądrzały, bardzo zdolny Trajan, który zostanie lekarzem. To on pożegna ją na peronie, gdy poetka będzie odjeżdżać do Polski. Zaprzyjaźnia się też z nieszczęśliwym studentem Nikim, synem rumuńskiego starosty, studentem, którego uczyła angielskiego. „Przeczytał całą bibliotekę uniwersytecką w Cluju i onieśmielał mnie swoją erudycją, tak że do jego lekcji zawsze specjalnie się przygotowywałam i wypijałam przed nią filiżankę czarnej kawy” – pisała o nim. Ten pogrążony w melancholii chłopak, dostrzegający piękno wyłącznie w książkach i gardzący swoim mieszczańskim otoczeniem, doskonale czuł się w towarzystwie polskiej poetki, ponieważ uczył się od niej nie tylko angielskiego, lecz także spojrzenia na świat, gdy spacerując, konwersowali. Któregoś dnia poprosił nauczycielkę, żeby kiedyś, gdy będzie miał syna, zamieszkała z jego rodziną i opiekowała się jego dzieckiem. Zgodziła się, wzruszona. W 1940 roku, jak inni Rumuni, Niki został wypędzony z miasta i zniknął. Po kilku latach napisał w liście, że próbuje tak jak ona przyglądać się światu, aby osiągnąć ten zachwyt otoczeniem i krajobrazem, którego ona doświadcza: Nie wiem, czy Pani zauważyła, ale wtedy ja starałem się nieraz podpatrzyć, na co Pani spogląda, co Pani spostrzegła: na horyzoncie, czy na drodze, czy w lesie, czy pośród napotkanych ludzi. Byłem pewien, że uda mi się wykryć tę tajemnicę i że wówczas będę tak żywo czuł jak Pani sama. Bywam teraz daleko, daleko szczęśliwszy niż bywałem dawniej... Po czterech latach, kiedy miasto znów należało do Rumunii, zjawiła się u poetki młoda dziewczyna. Chciała, aby nauczycielka ją poznała, bo być może kiedyś zamieszkają razem. Była to narzeczona Nikiego, który zamierzał dotrzymać swojej obietnicy. Iłłakowiczówna pracuje ile sił i powoli się uspakaja. Rozpacz – opowiada podczas spotkania z Polonią w Budapeszcie – wyczerpała się sama. „Przerobiła się, bo ja wiem w co – w pracę, w mocne jak żelazo współczucie ze światem, w gotowość rozpoczynania co dzień na nowo raz po raz wywracanego życia”. Radzi sobie ruchem na świeżym powietrzu i modlitwą, jak pisze do Stefana Fregata, który z Budapesztu śle jej listy na temat intryg Polonii. „Pan z konieczności potyka się o wścibstwo i nerwowość polską, ja rozbijam się z konieczności o żelazną obojętność obcych”. Chciałaby – zwierza mu się w marcu 1943 roku przed wizytą w Budapeszcie – trafić na zbiór utworów polskich pisarzy wydanych daleko stąd, usiąść sobie i poczytać go przez kilka dni. Myślę, że tak żyjąc samotnie i tylko wyobraźnią się żywiąc można dojść do jakiegoś przebywania w świecie Krzywego Zwierciadła i że koniecznie trzeba się porównać z innymi, sobie podobnymi ludźmi. Chciałabym też pójść do spowiedzi Wielkanocnej po polsku i z całego życia, bo kto tam wie, jak będzie na wiosnę i czy się kiedy wyjedzie żywym od bratanków. A tu zawsze się człowiek spowiada po niemiecku. W 1943 roku, w centrum Klużu, w budynku, w którym mieszkał Józef Bem, Niemcy organizują wystawę wstrząsających fotografii: są na nich polscy oficerowie z rękami skrępowanymi drutem kolczastym na plecach, ksiądz święcący groby, szeregi trupów. To polscy oficerowie rozstrzelani przez Sowietów w Katyniu. Świat właśnie dowiadywał się o tej zbrodni, a Niemcy uruchomili wielką machinę propagandową, aby nagłośnić zbrodnię NKWD. Niedługo potem w wydawanym w Budapeszcie „Tygodniku Polskim” ukazuje się patetyczny wiersz Iłłakowiczówny Kolęda katyńska. Kiedyś może wielki muzyk wstanie, nieme rzędy weźmie na klawisze, wielki pieśniarz polski krwią i łzami balladę straszliwą napisze. Kiedyś piasek ten pod sosenkami – przyjdą ludzie, Bożą, wolną ciszą wziąć na chusty... Dzieci dzwoneczkami, światłem, kwieciem, srebrem zakołyszą. Procesjami piasek będą nieśli do Berlina, Moskwy i Madrytu. I powstaną nowe całkiem pieśni, całe w oczach i skrzydłach u szczytu. I powstaną niesłychane wieści, dziwne serca, ciała pełne blasku... I Prawdę znowu ucieleśni Duch [...] Jest to jeden z trzech jej utworów poświęconych zbrodni katyńskiej. Dwa kolejne zostaną opublikowane dopiero za kilkadziesiąt lat. Niedługo po śmierci poetki wiersz O Boże!... wydrukuje paryska „Kultura”, a Matkę Boską Katyńską dopiero w 1989 roku – „Tygodnik Powszechny”. O Boże!... Najpierw jechali długo, wieziono ich wiosenną szarugą. ...Ilu ich było? Dwa? Pięć? Osiem? Dwanaście tysięcy?... Pamiętamy ich zbrojnych i hojnych, pamiętamy młodziutkich przed wojną... [...] O czym myślał, zanim umierał za szeregiem walący się szereg? Będziemy kiedyś wiedzieli, skoro już wyszli spod ziemi. Ktoś ocalony cudem, ktoś schowany przypadkiem w rowie straszliwą opowieść opowie: czy szarpały ich ręce brudne? czy poszli na rzeź bez oporu? czy konali wiosennym wieczorem? czy zabito ich w mroźne rano? O Boże... Czy im się pożegnać dano? Czy do końca, aż kat wystrzelił, o niczym nie wiedzieli? [...] Kopię tego przejmującego wiersza wraz z innymi utworami Iłłakowiczówna przekazała kompozytorowi Witoldowi Lutosławskiemu z prośbą, aby postarał się o ich druk już po jej śmierci. Lutosławskiemu szczególnie podobał się ten właśnie wiersz katyński, więc przekazał go swojemu pasierbowi Marcinowi Bogusławskiemu, a ten go przesłał redaktorowi „Kultury” Jerzemu Giedroyciowi. Od 1941 roku Iłłakowiczówna nie ma radia, korespondencja z Zachodem urywa się rok później. „Jestem tu poza życiem” – pisze w liście do Julii Pugetowej. Tymczasem londyńska emigracja kipi od emocji, kłócąc się o bilans II RP i kształt przyszłej Polski. Układ Sikorski–Majski, zawarty w 1941 roku, przywracający stosunki dyplomatyczne między Polską a ZSRR, dzieli polską emigrację. Niedługo drogi skamandrytów rozejdą się właśnie na tle politycznym. W Londynie Mieczysław Grydzewski wydaje „Wiadomości Polskie”, skupiając wokół siebie krytyków polityki Sikorskiego. Antoni Słonimski odsuwa się od tego środowiska i toczy z nim polemiczne boje. Traktowany jest jak zdrajca. W Ameryce natomiast Jan Lechoń i Kazimierz Wierzyński zrywają znajomość z Julianem Tuwimem. Lechoń robi to w sposób oficjalny – w maju 1942 wysyła do Tuwima list, w którym tłumaczy, że nie może znieść jego zaślepionej „miłości do bolszewików, katów i morderców narodu polskiego”. Zimą 1944 roku Kluż zapełniają Niemcy. Żydzi muszą odtąd nosić żółte gwiazdy Dawida, mogą opuszczać swoje domy tylko na dwie godziny dziennie, a wkrótce dostaną całkowity zakaz wychodzenia z mieszkań. Niedługo potem zostaną wypędzeni do cegielni pod miastem. Tak zaczęła się pierwsza z sześciu wywózek Żydów z Klużu do Auschwitz. Nadjechał straszny kat żydowski, jakiś zbrodniczy wprost wiceminister, który kazał wszystkich Żydów wysiedlić z miasta do cegielni pod miastem, gdzie był tylko dach na palach i wilgotna łąka. Wówczas zaczęto co dzień opróżniać inną ulicę. Żyło się w nieopisanym strachu, cała rodzina i wszystkie inne w domu, bo dom był prawie wyłącznie żydowski, ściągały w toboły owe 50 kilo rzeczy, które im wolno było zabrać ze sobą. Biedna młodzież jednak do ostatniego dnia grała na podwórzu w ping-ponga. Węgierskie władze z właściwą sobie bezduszną systematycznością przeprowadzały całą akcję. Nie wolno było wypowiedzieć ani słowa współczucia lub krytyki, najprzyzwoitsi ludzie uważali, że skoro takie jest prawo, to trzeba je wykonać. Iłłakowiczówna nie chciała się bezsilnie temu przyglądać, jej żywiołem było działanie, więc musiała zaprotestować w jakikolwiek sposób lub choćby zobaczyć u innych rozpacz, którą sama przeżywała. Kiedy poszła do znajomej działaczki katolickiej, mając nadzieję, że przynajmniej ona wykaże solidarność i współczucie, ta stwierdziła z wyrzutem: „Że też pani tylko Żydów i bolszewików kocha”. W dzień wywózki Szwarcowie spakowali swoje rzeczy, dopuszczalne pięćdziesiąt kilogramów bagażu. Iłłakowiczówna usłyszała szlochanie i chociaż do tej pory, szanując obowiązek koszerności, nie wchodziła do pokoju gospodarzy, teraz podeszła do płaczącej Żydówki. Uklękła, objęła ją i razem się kiwały. – Jest pani pobożna, niech się pani modli – powiedziała jej. – Ja już nie wierzę w mego Boga – odpowiedziała Szwarcowa. – Nie mogę pani polecać mego Boga w tej chwili, kiedy chrześcijanie robią takie potworne rzeczy, ale powiem pani jedno, że chrześcijanie nie tylko Żydów męczą, ale przecież powstają jeden na drugiego, najokropniej jeden z drugim się obchodzą. Bóg jest nie z tymi, którzy to czynią, ale przeciw nim. Chrystus jest z krzywdzonymi, nie z chrzczonymi – odpowiedziała jej. Szwarcowie odjechali niedługo potem. Iłłakowiczówna stała bez ruchu na balkonie, bo nie wolno było machać Żydom na pożegnanie. Myślała wtedy o lękach Szwarcowej, która była krótkowzroczna i bała się, że zgubi w tłumie córkę. Już nigdy potem nie usłyszała o tej chasydzkiej rodzinie. Dwa dni później została wyrzucona z mieszkania, pomagało jej się spakować dwóch rosyjskich jeńców. O tych wstrząsających wydarzeniach – którym jak niemal zawsze towarzyszyły grabieże dokonywane przez tych, których akurat nie wywieziono, w tym wypadku Węgrów – opowiada przejmujący wiersz Pogrom w Kolozsvárze, stylizowany na psalm, napisany krótko po wywózce Żydów: Historia płaczu pełna, straszny psalm Dawida, miasto wydało zbrodni swoich Żydów. Powywlekano z domów stuletnich staruchów; babki mchami porosłe – zaklęte w bezruchu osłupiały. Niemowląt płacz trąca o bruki. Panienki słabe ciągną nieforemne juki, Padają pod ciężarem młodziankowie drobni. Miasto łezką spłynęło; nie pochwala zbrodni ani jej nie potępia, ni się jej sprzeciwia. Miasto buzię w ciup składa. Przysięga – fałszywie! By wykonać bezprawie, prawem się okryło I myje zohydzone ręce tak jak Piłat. Więc ich wiozą i wiodą oszalałych, trupich, A już motłoch się wdziera. Co zostało – łupi: kupcy, oficerowie, damy cienkoskórne, szef policji i doktor praw, i sam pan burmistrz! Jeszcze młodym sąsiadom żal oczy zalepia, a już ciągną na schody żydowski fortepian: „I tak rozkradną!”. Zabrał szabaśnik adwokat, a suknię koronkową – panna modrooka, ubierze się w nią latem, kiedy będzie ciepło... A żydostwo gromadą tysięcy zakrzepło: Na chłodzie górskich nocy, w cegielni niegrzanej Trząsł się z zimna – odziany kto, czy nie odziany. Osiemnaście tysięcy!... I wnet mór się wszczyna: tu skonała rodząca, tam – hoża dziewczyna. Śmierć szła pośród obozu, cięła ślepo mieczem, co dłoń podniesie, więzy niewolnym rozsiecze. A niewolni przypadli do ziemi przed Panem, jak pszenica przez zbójów w drodze rozsypana: „O Boże Izraela!”. I szloch wdarł się w niebo. Bo w górze anioł sforą ognistą kolebał. Jeden błysk... Nie wiadomo – zobaczył? Policzył? I już one rozżarte pospuszczał ze smyczy. ...O dniu grozy!... O płaczu kolozsvárskich matek! O nieszczęście ogniste! O klęsko skrzydlata! Zasłały ziemię trupy dzieciątek węgierskich. Zabita panna młoda na mężowskiej piersi. Pośród świeżo rozkwitłych róż w godzinie owej padła Ilonka w sukni koronkowej. I miasto, jak powietrzną wyludnione trąbą, skryło się w doły, czoła nie śmiać stawiać bombom. Boże chrześcijan i Żydów, Niemców i Anglików, którego jawnych znaków człek co dzień dotyka, jeśli cierpią niewinni tak za cudze czyny, jakąż karę z twej ręki ześlesz – winnym?! Jeszcze długo Iłłakowiczówna będzie wracać na ulicę Kömalalja „jak pies na pogorzelisko”, aby dowiadywać się, czy nikt ze Szwarców nie powrócił, czy o nich nie słyszano, czy ich nikt nie spotkał. Ale moi Samu bácsi i Szwarc neni i mała zezowata, krótkowzroczna, na krótkich nóżkach Bobby nie wrócili. Nigdy ich nie zapomnę ani nie będę mogła spokojnie o nich myśleć, choć nie łączyło nas nic, prócz zwykłych czysto sublokatorskich koniecznych stosunków, nigdy się ten uraz nie pokryje stwardnieniem. Znów poetka nie ma gdzie mieszkać. Oferowano jej wprawdzie całe mieszkanie po innych Żydach, „którego naturalnie nie mogłam przyjąć, jako zrabowanego”, więc wynajmuje pokój u „państwa pułkownikostwa”. W lutym 1944 roku listy z Polski przestają przychodzić. Jesienią do Kolozsváru wkraczają wojska rosyjskie. Kiedy wchodzili, żołnierze pytali Iłłakowiczównę, gdzie są domy publiczne. „Gołubczyki, idźcie do środka miasta!” – odpowiadała. Była jedną z nielicznych niezgwałconych kobiet w mieście. „Wyludnione, wygłodzone, pozbawione opału, dowozu żywności i poczty, miasto biło słabiutkim tętnem” – wspominała. Wraz z sowieckimi wojskami do Kolozsváru wkracza wojsko rumuńskie, od teraz miasto znów będzie się nazywać Kluż. Rumunia, walcząca dotąd po stronie Hitlera, po obaleniu proniemieckiego rządu przeszła na stronę aliantów. Do władzy dochodzą komuniści, więc kto żyw chce się uczyć rosyjskiego. Ponieważ w klinice, w której znalazła pokój, teraz organizowany jest uniwersytet, Iłłakowiczówna wyprowadza się i wynajmuje skromny pokoik bez łazienki. To jej piąte mieszkanie. Straciła w zawierusze wszystkie swoje rzeczy, poza maszyną do pisania Remington. Pisze na niej teraz do Polski listy, które wracają z adnotacjami: „Adresat nieznany”, „Dom spalony”. Pisze też do siostry na adres swojego mieszkania na Lipową, ponieważ nie wie, że Barbara je opuściła tuż przed powstaniem warszawskim. List wraca z adnotacją, że dom został zburzony. Już wie, że nie ma dokąd wracać. Szuka siostry, boi się bardzo, że ona nie żyje. Szuka też Grabosi. Nie wie zupełnie, co się w Polsce dzieje, kto przeżył, ani jakie będą teraz jej losy. Kiedy pierwsi uchodźcy wyruszają z powrotem do kraju, przekazuje im swoje podanie do MSZ-etu – zamierza wrócić do pracy, przecież jedynie przebywała na urlopie, który właśnie się skończył. Wyobrażenia, jakie ma o odradzającej się Polsce, nie przystają do rzeczywistości. Pisze do PKO, pytając, czy są tam nadal jej oszczędności – cztery tysiące złotych. Jej paszport dyplomatyczny już dawno skończył ważność, więc zgłasza się do polskiego konsulatu z prośbą o wydanie nowego dokumentu. Zewsząd cisza. Dopiero w lipcu 1946 roku nadchodzą dobre wieści: żyją jej siostra i siostrzenice. Mieszkają w jednym pokoju na Saskiej Kępie, bez szyb w oknach, w mocno uszkodzonym budynku; do mieszkania wchodzą po drabinie. Starsza z siostrzenic, Krystyna, w czasie wojny łączniczka AK, niedawno wróciła z robót w niemieckim Cottbus, dokąd została wywieziona po powstaniu warszawskim. Iłłakowiczówna informuje siostrę listownie, że bardzo chciałaby wrócić, ale musiałaby mieć realną posadę i mieszkanie, a przecież swoje straciła. „Nie pragnę iść do baraków dla bezdomnych, nikomu nie siądę na karku, żeby być utrzymywana, zapomóg prosić nie będę”. Dodaje, że jest niewymownie obdarta: „ostatnia para butów przestała być cała, przez zimę wykończy się”, i że „na pewno lepiej jest, żebyś została z wrażeniem mnie przed złoconym lustrem, poprawiającą włosy przed wyjściem, w białej sukni, jak to tak ładnie napisałaś w ostatniej Twojej pocztówce z 1944 r., niż żebyś musiała znosić wkoło siebie moje brzydkie tobołki, czarne paznokcie i cuchnące ubóstwem odzienie”. Niedługo potem dowiaduje się, że Julian Tuwim jest w Warszawie, więc wysyła do niego list: Kochany Tuwimie, ktoś mi napisał, że Pan żyje i jest w Warszawie, dlatego próbuję pisać do Pana. Jestem tutaj od września 1939 roku [...]. Czy mógłby mi Pan przesłać trochę polskich gazet? Nie mam radia od 1941 roku i nie wiem zupełnie, co się dzieje na świecie. Ponieważ nie zna jego adresu, na kopercie kreśli: „Julian Tuwim, poeta, Warszawa, Polska”. List dochodzi. Julian Tuwim wrócił z Nowego Jorku do Polski w czerwcu 1946 roku. Jako entuzjasta nowego porządku politycznego przywitany został przez komunistyczną władzę z wielką pompą. Kiedy Iłła odezwała się do niego, wysłał jej paczkę z gazetami, a w styczniu 1947 roku napisał dłuższy list: Najmilsza Iłło!... Moja miła, Droga Kaziu! Czy nie czas, aby się Pani z naszą nową literaturą zaczęła zaznajamiać już w kraju? Pisała mi Pani, że aby przyjechać, musi Pani najpierw mieć gwarancję otrzymania pracy. Rozmawiałem w tej sprawie z najmiarodajniejszymi czynnikami, które mi oświadczyły, że żadnej „gwarancji” udzielić nie mogą, ale nie wątpią one, że pracy będzie Pani miała tutaj, ile dusza zapragnie [...]. Nie śmiem namawiać Pani do powrotu do Polski, skądże mogę wiedzieć, jak Pani zareaguje na naszą nową rzeczywistość. Dla mnie jest ona ciekawa, nawet piękna, a co najważniejsze głęboko zobowiązująca pisarza w stosunku do społeczeństwa. Jedyną namową niech będzie następujące stwierdzenie, szczere i doprawdy z głębi serca płynące: jestem bardzo szczęśliwy, że do Polski wróciłem, nie ma takiej zagranicy, w której dziś chciałbym przebywać. Ale Iłłakowiczówna nie zajmuje się analizowaniem nowej sytuacji politycznej, stara się być pragmatyczna i apolityczna. Odpisuje Tuwimowi: Niech mi Pan wierzy, że przy powrocie moim nie grają absolutnie żadnej roli rozważania polityczno-społeczne, lecz po prostu bardzo duże trudności materialne [...]. Drogi mój, gdzie mi tam do ustrojów. Cały mój ustrój – to być w porządku z Panem Bogiem i gotową do drogi w podróż jeszcze dalszą, jeszcze bardziej nieodwołalną, gdzie jednak czekają na mnie wszyscy prawie moi najukochańsi, od nieboszczki Matki do pomordowanych ostatnio. I tłumaczy, jak bardzo jest zdeterminowana, żeby wrócić: Kiedy doszły tutaj mętne wiadomości, że Polska jest wolna, czekałam na pierwszą okazję, żeby zgłosić się do mego MSZ z bezterminowego urlopu, jaki nam dano w 1939 roku w Kutach, z powrotem do służby. Będzie mnie Pan miał za idiotkę, ale nie przyszło mi wtedy nawet do głowy: 1) żeby się zastanowić nad tem, jaki to rząd, jaki będzie ustrój, 2) że mogą mnie nie przyjąć z powrotem... Przecież nie żadnemu rządowi służyłam przez 20 lat, tylko Państwu, i nikt mnie nie pytał, czy mi się rząd podoba... Niech Pan sobie wyobrazi, że przez całe te prawie już osiem lat, zawsze jako ten dom rodzinny, ojczyzna etc., stało mi w oczach MSZ. Byłam tam od 1918 roku do 1939 i nigdy sobie nie wyobrażałam, że może mnie z nim coś rozłączyć, bo wszak stabilizowany urzędnik jest permanencją aż do śmierci. Bawi to Pana? Trudno. Najważniejsze teraz to znaleźć pewne zatrudnienie – nigdy nie żyła z literatury, więc nie łudzi się, że mogłaby się utrzymać, wyłącznie pisząc. Mogłaby nadal uczyć, ale nie ma żadnych uprawnień nauczycielskich. Zresztą przeszkód, które budzą jej niepokój, jest więcej. Wyprawa do Polski trwa kilka tygodni, uchodźcy jadą w bydlęcych, nieszczelnych wagonach. Wydaje się to Iłłakowiczównie ponad siły. „Nie dożywiam się, nie dopalam, nie dosypiam już około trzech lat, nie mam siły” – pisze Tuwimowi. Ma pięćdziesiąt osiem lat. I boi się zaczynać od nowa. Sprawa kolejna – wciąż nie ma paszportu mimo wielu starań i kilku listów posłanych do Bukaresztu. Zbiera informacje o tym, kto ze znajomych przeżył, kto się odnalazł, kto przepadł bez wieści. Ponieważ wciąż nie wiadomo, co z Grabosią, tworzy wzruszający wiersz-ogłoszenie (Do mojej Grabosi) i prosi Tuwima, aby pomógł jej opublikować go w prasie. Szedł rok po roku prędko, niestrudzenie, i ot już ósme idzie Boże Narodzenie, bez Grabosi już ósme święta... Aż strach chwyta... Patrzę po listach: ostatnia odkrytka od starej była z czerwca, rok czterdziesty czwarty. Potem już nic. Aż znowu kilka słów zatartych. Pisze ktoś (luty, rok czterdziesty szósty): „Szukać starej Grabowskiej to zabiegi puste, bo starcy po schroniskach, proszę drogiej Pani, przez Niemców byli w pewien dzień wymordowani”. Napisał raz i – zamilkł. Nikt więcej nie pisze i kraj jest jak fortepian o niemych klawiszach. A ja nie wierzę. Moja stara – żywa. Nie wie, gdzie jestem, wiec się nie odzywa. Dlatego proszę wszystkie w Polsce pisma, niech wydrukują to, co teraz wyślę, tak żeby wszędzie w kraju jasno doszło, że jestem w mieście Kluż (dawniej Kolozsvár) i że niech pisze moja dobra stara pod numer piąty ulicy Ciparu. (To wszystko razem jest w rumuńskim kraju, w tym samym, skąd pisałam była jeszcze w początku wojny, zaraz po ucieczce.) [...] A teraz poczta niechaj list przynosi Do mnie tęskniącej od mojej Grabosi. Czytelnicy odnajdują Grabosię prawie natychmiast i uradowana Iłłakowiczówna pisze wkrótce do niej: Najdroższa moja Grabosieńko, Ciągle wybieram się do Polski jak czajka za morze, ale dotąd nie widzę dla siebie ani zajechania gdziekolwiek ani prawdopodobieństwa dostania pracy. Jestem dość obdarta, buty mam zużyte, brak futra i kaloszy, pieniądze moje 4000 w P.K.O. zupełnie się zdewaluowały, nie miałabym zupełnie z czego żyć na początku. [...] Szukam jakiegoś zaczepienia już od 1945 roku, od chwili kiedy zaczęła się możliwość pisania do kraju. Pisałam też i do mojego Ministerstwa wtedy i potem jeszcze dwa razy, ale mi nigdy nie odpowiedzieli. Obecnie też posłałam kilka ogłoszeń o pracę do Warszawy, Poznania i Krakowa. Bardzo to trudno wszystko idzie, bo ludzie, którzy by mi dopomogli, wymarli, albo się rozproszyli. Cóż robić, trzeba tutaj jeszcze pocierpieć [...] tutaj naprawdę jedyną nieznośną rzeczą są skoki cen, takie, jak były u nas w 1923–1924. Nie można nadążyć za tem i właściwie, chociaż pracuję od rana do nocy, nic nie mogę kupić, a to, co odkładam, od razu prawie traci wartość. W ten sposób praca idzie zupełnie na nici, nie wiem nawet, czy to nie zmusi mnie do wyjazdu, bo jeśli zarobek zimowy nie starczy mi na utrzymanie przez lato, to oczywiście trzeba będzie się z tych warunków wynieść. Z gazet polskich tak wygląda, że u nas jest życie bardziej uregulowane niż tutaj. Ludzie są tutaj bardzo dobrzy, zwłaszcza Rumuni. Łagodny to i uprzejmy naród, a młodzież niezwykle zdolna; prawdziwa to przyjemność uczyć ich. Serca mają tak dobre, że aż za dobre. I Węgrzy, i Rumuni są daleko od nas weselsi, łatwiej się cieszą i ogromnie lubią się bawić. Co smutne – tego nie lubią. [...] Myślę, Grabosiu moja, dużo bardzo o śmierci, do której ostatecznie wszyscy zdążamy i która będzie bardzo wielkim wypoczynkiem. Proszę ciągle Boga o śmierć radosną. Kiedy Tuwim przysyła polskie gazety, Iłłakowiczówna szaleje z radości. „Wszystko mi się podobało, aż mam rodzaj jakiejś niestrawności psychicznej” – pisze do siostry. Ale wciąż się waha. „Czasem myślę, że lepiej może nigdy nie wracać do tej spustoszonej z przyjaciół ziemi. Tutaj jeszcze jest to do zniesienia, ale jak tam się stanie, to będzie można zwariować” – zwierza się Julii Puget. Do Polski z różnych stron świata powraca coraz więcej emigrantów, poza Tuwimem: Gałczyński, Broniewski, Borowski. Wielu postanawia też zostać na obczyźnie, wśród nich Józef Mackiewicz, Kazimierz Wierzyński, Marian Hemar, Maria Kuncewiczowa. Zaprzyjaźniony z Iłłakowiczówną dyplomata Kajetan Morawski, pisał o dramacie polskich uchodźców: W roku 1945 wielu uczciwych Polaków na obczyźnie znalazło się w ciężkiej rozterce. Uczeni, inżynierowie, robotnicy ważyli w sumieniu swym głęboko i rzetelnie, czy wybrać drogę dalszego protestu i walki, czy podjąć pracę na własnej ziemi, choćby w warunkach nie dających rękojmi wolności ani dla jednostki, ani dla narodu. Iłłakowiczówna powoli zdaje sobie sprawę z zachodzących w Polsce zmian politycznych; dostrzega to zresztą w Rumunii, która także znalazła się w orbicie wpływów Związku Sowieckiego. Obserwuje terror, za pomocą którego państwo zaczyna być rządzone. I choć nie może być pewna, że ma do czego wracać, nie potrafi zrezygnować z marzenia o powrocie do Polski. Pisze do Marii Niklewiczowej: Strasznie dziwnie jest tak zaczynać życie na nowo i gdybym miała o 40 lat mniej, byłoby nawet zabawnie. Będę duszą chodziła tutaj w snach, tyle się tutaj namęczyłam. Mam jak najlepszą wolę życia wśród swoich z pożytkiem i bez fochów. Życie moje tutaj jest tak twarde, że nie obawiam się braków tam, tylko organicznie się boję utraty samotności, którą tak bardzo cenię. Wysyła do Polski swoje wiersze, które przyjmowane są chętnie do druku przez rozmaite redakcje: związane z władzą „Odrodzenie”, „Kuźnicę” czy katolicki „Tygodnik Powszechny”. Wszyscy cieszą się, że zamierza wrócić. Stefan Żółkiewski, kierujący pismem „Kuźnica”, informuje: Zapowiedź Pani powrotu sprawiła nam prawdziwą radość. Kraj potrzebuje ludzi. Tak wiele ponosi strat z powodu nieobecności tak wielu jego wybitnych pisarzy. Mamy nadzieję, że będzie się Pani dobrze czuła w Ojczyźnie, w której umieliśmy uwolnić człowieka, zniszczyć egoizm przywilejów hamujących postęp, ale umiemy cenić poezję i kochać starą tradycję kultury polskiej. Z kolei naczelny „Życia Warszawy” Wiktor Borowski witał ją słowami: „Cieszy nas pani powrót do kraju. Myślę, że mimo nieuniknionych «ale» znalazła pani lub rychło odnajdzie puls kraju”. Iłłakowiczówna obiecuje sobie wiele po tych słowach zachęty: może będzie mogła żyć z pisarstwa po raz pierwszy w życiu? Dlatego pisze w jednej z korespondencji do polskich gazet: Jadę, jadę, wybieram się, wybieram. Właściwie wybieram się od pierwszej chwili, kiedy stanęłam na tutejszej ziemi. Już po raz ósmy zdewaluowała mi się forsa uciułana na powrót do kraju. Może wreszcie i paszport nadejdzie, i grupa ludzi się zgromadzi, i wagon naprawdę dadzą, i naprawdę zmieścimy się tam wszyscy, i kto wie, może rzeczywiście dojedzie się nim na polską ziemię. Wydaje się to bajką. ===Lx0oGS4dJFdkVmZQYgg+CD9eZl44WW1bbg04WTsPa1hoW29dPw4= 10 P OWRÓT. BE Z DOMNA 6 lipca 1946 roku w „Tygodniku Powszechnym” ukazuje się ogłoszenie: Kazimiera Iłłakowiczówna Poszukuje w Polsce, najchętniej w Krakowie i Poznaniu, posady sekretarki, urzędniczki, nauczycielki języków, w szpitalu, klasztorze, uniwersytecie, przedsiębiorstwie, szkole, fabryce lub prywatnie. Posiada praktykę referendarską, nauczycielską i pielęgniarską. Języki: rosyjski, angielski, francuski, niemiecki – perfekt, rumuński – nieźle, węgierski – słabo. Liczne referencje i świadectwa. Oferty: Rumunia, Cluj, Ciparu 5, albo P. Krystyna Czerwijowska Mokotowska 15 m. 46. Treść tego ogłoszenia rozesłała Iłłakowiczówna do wielu gazet, ale tylko „Tygodnik Powszechny” zdecydował się je opublikować, podając nazwisko poetki. Inne, jak „Życie Warszawy”, pisały, że pracy szuka „Polka, posiadająca w mowie i piśmie języki...”. Iłłakowiczówna skarżyła się, że redakcje wzięły jej ogłoszenie za rodzaj żartu. „Uznano, że to jest niegodne takiej osoby, jak niby ja. Trudno sobie wyobrazić, jak można mieć w obecnych czasach tak snobistyczny punkt widzenia” – pisała do kierownika polskiej ambasady w Bukareszcie. Była zdesperowana. Widoków na pracę w Polsce nie miała żadnych, dlatego zdecydowała się nadać sprawie rozgłos bez poczucia, że to obciąża w jakikolwiek sposób jej godność. Ale znajdują się tacy, którzy już się umościli w nowej sytuacji politycznej, i dla nich ogłoszenie Iłły to ekscentryczny żart. Janusz Minkiewicz, satyryk (syn studenckiej miłości Iłłakowiczówny), publikuje w tygodniku „Przekrój” zgrabny i złośliwy wierszyk Iłłakowicz, bój się boga, czyli komentarz do ogłoszenia: W ogłoszeniu powyższym Zawiadamia nas Iłła, Że na dobrą posadkę, To by, owszem, wróciła Z jej słów wieje obawa, Że tu ludzi jest tylle – I wśród nich będzie trudno W kraju zmieścić się Ille... [...] Jeszcze kraj się nie dźwignął Ze strasznych spustoszeń – Tu się pracy nie szuka Drogą drobnych ogłoszeń. Pracy jest tu po uszy – (takie dziś są stosunki) Chcesz to przyjedź, lecz po co Zaraz stawiać warunki? Wracaj Iłło do kraju, Który goi swe blizny, Lecz o jedno prosimy: KAZIU, NIE MĘCZ OJCZYZNY! W obronę bierze poetkę „Tygodnik Powszechny”. Autor notatki Psotny Minio (podpisany H.T.) uznaje, że wierszyk Minkiewicza jest niesmaczny i ordynarny, i nie podziela optymizmu satyryka co do tego, że pisarze bez trudu znajdują w Polsce pracę. O sytuacji Iłłakowiczówny wypowiada się też w „Przekroju” Jerzy Waldorff, który twierdzi, że znajoma poetki szuka dla niej pomocy, ponieważ w Klużu w Rumunii brakuje wszystkiego i Kazimiera musi wstawać o czwartej nad ranem, aby kupić chleb. Waldorff zachęca poetkę do powrotu i pokpiwa sobie, że nie wie, czy dostanie ona posadę pielęgniarki, ale z pewnością znajdą się redakcje, które na początek dadzą jej pięć–dziesięć tysięcy zaliczki za felietony i wiersze. „To wystarczy na pierwszy okres Pani pobytu w kraju i zainstalowanie się. A potem na pewno będzie tu Pani lepiej niż w Rumunii. W każdym razie o 4 rano będzie Pani mogła spać spokojna o to, że o 8 kupi sobie Pani dowolną ilość chleba i masło, no i wiśnie, jeśli Pani pospieszy się z powrotem. Mamy w tym roku śliczne wiśnie w Polsce” – kończy swój felieton. Tymczasem ogłoszenie przynosi skutek: napływają propozycje pracy. Ze stacji lniarskiej w Poznaniu, ze szkoły w Suwałkach, od Towarzystwa Polsko-Czeskiego w Jeleniej Górze; jest też wolna posada nauczycielki języków w Lublinie, lektora języka angielskiego na uniwersytecie w Toruniu, a także we Wrocławiu. Wyjazd z Klużu staje się coraz bardziej realny, chociaż – jak pisze Iłłakowiczówna do siostry – ambasada cały czas ją szykanuje i wciąż nie wystawia paszportu. Ponadto poetka musi mieć w Polsce nie tylko pracę, lecz także mieszkanie. A z miejscem do mieszkania w zburzonych polskich miastach jest wielki kłopot. Według ówczesnego rozporządzenia w Warszawie na jednego mieszkańca musiało przypadać co najmniej pięć metrów kwadratowych, co oznaczało, że w pięćdziesięciometrowym mieszkaniu żyło dziesięć osób, a często i więcej. Ponadto nie każdy mógł mieszkać w stolicy: według dekretu przyjętego pod koniec 1945 roku tylko ci mogli zostać mieszkańcami Warszawy, których zawód, wykonywana praca lub zajmowane stanowisko wymagało pobytu w stolicy, a osoby nieuprawnione mogły zostać w każdej chwili usunięte z lokalu, jeżeli ten był potrzebny na cele publiczne lub dla osób uprawnionych. Iłłakowiczówna szuka więc zajęcia razem z mieszkaniem. Nie jest to proste. „Na «jakoś to będzie» za nic nie pojadę. Tak wyjechałam w 39 roku i zawsze tego żałowałam” – pisze do Julii Pugetowej. Przesyła swoje wiersze sprzed paru lat – prawie nie pisze od 1944 roku – do polskich gazet. Kilka z nich ukazuje się między innymi w „Tygodniku Powszechnym”, który poetka ceni sobie najbardziej. Ale wciąż nie rozumie polskich realiów. Narzeka w listach do znajomych, że pisma katolickie – „Tygodnik Powszechny” i „Słowo Powszechne” – nie płacą, a „gazety lewicowe płacą od razu i nie ma z nimi żadnego kramu”. Dziwi ją to, choć przecież nie powinno. Jak Iłłakowiczówna wyobraża sobie nową Polskę? Zdaje się, że wracała do starej. „Dajmy na to, że się zbiorę na odwagę i pojadę w tę trzytygodniową podróż w bydlęcych wagonach, to jak załatwię najprostsze rzeczy: tragarza, dorożkę, mieszkanie, utrzymanie, zanim znajdę pracę. Z czego? Przecież tam wszyscy znajomi albo umarli, albo są w biedzie” – pisze do Julii Puget. Chciałaby wiedzieć, jak wygląda Warszawa, prosi znajomych, żeby jej w listach opisywali, co widzą przez okno. A oni widzą głównie gruzy, więc nikt na tę prośbę nie odpowiada. Tuwim przysyła polskie gazety, między innymi „Głos Ludu”, „Tygodnik Warszawski”, „Odrodzenie”, „Rzeczpospolitą”. Iłłakowiczówna, po pierwszym zachwycie gazetami, czyta wściekłe ataki na emigrację i nie rozumie, o co chodzi. Zdawałoby się, że opływamy w limuzyny, szampan, wille i wodną ondulację. Tymczasem uchodźcy to są biedacy. Najbogatsi z tych, których widziałam, to byli tacy, których utrzymywali krewni lub przyjaciele, ale i to nie było ani miłe, ani obfite. Reszta – łata na łacie: zmęczeni, zziajani, zapracowani i zawsze bez wiadomości. Za granicą wciąż pozostaje wielu polskich pisarzy. Część z nich: Jan Lechoń, Kazimierz Wierzyński, Józef Wittlin w USA czy Marian Hemar, Mieczysław Grydzewski w Anglii, nie ma zamiaru wracać do Polski zależnej od ZSRR. Powracają Konstanty Ildefons Gałczyński, Władysław Broniewski, Tadeusz Borowski. Antoni Słonimski wciąż się waha i próbuje negocjować z komunistami warunki swojego powrotu. Władza komunistyczna bardzo potrzebuje pisarzy – „ornamentatorów, ozdabiaczy i sztukatorów”, więc ci, którzy decydują się na współpracę, mogą liczyć na profity: stanowiska, mieszkania, duże nakłady. Ranga pisarzy znacznie wzrosła. Gdy pozostający na emigracji pisarz i dziennikarz Aleksander Janta-Połczyński w 1948 roku odwiedził kraj, był zaskoczony pozycją literatów. „Pisarze w Polsce to teraz arystokracja” – pisał, zdziwiony. Część twórców początkowo z przekonania wspiera nowy ład społeczny. Demokracja ludowa krytykom Polski sanacyjnej wydaje się obiecująca, wielu żywi nadzieje, że polska wersja socjalizmu będzie inna od sowieckiej i że Polska zachowa względną niezależność. Zapowiedzi reformy rolnej, powszechności nauki i kultury czy darmowej służby zdrowia zyskują poparcie zwłaszcza pisarzy o lewicowym rodowodzie. Wśród nich są zarówno komuniści, jak i ideowo od komunizmu odlegli, ale pewni, że jest on siłą nieuchronną. Lewicująca publicystka i pisarka, feministka Irena Krzywicka, związana z przedwojennymi „Wiadomościami Literackimi”, po wojnie przez dwa lata pracowała w ambasadzie polskiej w Paryżu. Kiedy w marcu 1947 roku wróciła do Polski, była zachwycona. „Ten komunizm, którego się tak bałam i o którym właściwie wiele wiedziałam [...], nie wydawał się aż taki straszny. Miałam entuzjastyczne nastawienie do nowych zjawisk – odbudowa Warszawy, renesans książki, bezpłatne nauczanie na wszystkich szczeblach, darmowe leczenie. Czułam, że tworzy się nowy świat” – wspominała. Iłłakowiczówna była ciekawa nowego systemu, który się instalował w Polsce. Korespondując z Jerzym Stempowskim, krytykiem literackim i eseistą, który po wojnie został w Szwajcarii, wyjaśniała, że zamierza wrócić do kraju, bo wydaje jej się „jakieś nierycerskie nie chcieć dzielić z resztą Polaków tej nowej fazy w życiu Polski. Poza tym jestem szalenie ciekawa, jak rządzą robotnicy i chłopi i czy naprawdę uda im się zmniejszyć sumę krzywdy i cierpienia nie stwarzając nowej krzywdy i nowego cierpienia. Jestem pewna, że większość z nich jest naprawdę uczciwa i dobrej woli”. Ta ciekawość wydaje się szczera. Iłłakowiczówna, inteligentka wychowana w ziemiańskim domu, choć konserwatywna, wyznawała zasadę egalitaryzmu i popierała idee emancypacyjne i nieraz upominała się o słabszych. Zapraszana do rozmów i dyskusji, Kazimiera Iłłakowiczówna po lewej. Po interwencji Tuwima w listopadzie 1947 roku dostaje w końcu paszport i może ruszać. Po ośmiu latach opuszcza Kluż z wielkimi nadziejami, żegnana przez najwierniejszego z uczniów – Trojana. Gdy utyka w Bukareszcie na kilka dni, pisze do siostry: Najmilsza, ciągle jeszcze jestem zawieszona w powietrzu, jak Twardowski na księżycu. Co dzień mi mówią, że jeszcze coś i jeszcze coś niegotowe, i siedzę tutaj na koszt ambasady, niby w wielkiej wygodzie, ale bez animuszu żadnego. Moje ciężkie bagaże, duże skrzynie i dwa koszyki ma przewieźć wprost do Ciebie p. Krzeczowski, attaché ambasady, który wiezie ciężarówką wprost stąd swoje rzeczy do Warszawy. Zachodzę w głowę, jak to się wniesie na górę i co będzie, jeśli Ciebie nie będzie w domu. Może zostawisz jakie dyspozycje sąsiadom, lub na drzwiach kartkę? – Skrzynie zestawione razem mogą tworzyć łóżko, a materac i poduszki są w jednej ze skrzyń – jeśli to w ogóle dojedzie! Już z góry jestem w rozpaczy z powodu kłopotu, jaki Ci sprawię. Wszystko jednak zapowiada się bardzo dobrze. Ambasada w końcu zajmuje się poetką troskliwie. W Warszawie na peronie czekają na nią Jarosław Iwaszkiewicz, prezes Związku Zawodowego Literatów Polskich, i Juliusz Starzyński, przyszły dyrektor Instytutu Sztuki PAN. Ten ostatni za dwa lata wygłosi słynny referat, w którym uzna socrealizm za obowiązujący w sztuce. Zaraz po przyjeździe Iłłakowiczówna jest w euforii. Nazwie ten czas „okresem animuszu”. „To się nie da z niczym porównać w świecie, wierzcie mi, że każdy spotkany człowiek jest swój, że się wita, uśmiecha i gniewa po naszemu. Nic się od tych ludzi nie chce. Ani zysku, ani popularności, ani nawet przyzwoitego traktowania, nic się od nich nie żąda, tylko, żeby żyli i żeby byli swoi”. Teraz wszystko nieuchronnie się dokoła zamyka: popiół spalonych kości przylepia się do trzewika, każde źdźbło – ciężkie od wspomnień, a każdy kamień – [od krzywdy... Oplata mnie polska tkliwość i już nie opuści mnie nigdy I znowu, i znowu Zatrzymuje się u siostry na Saskiej Kępie. Odnajduje znajomych, odwiedza też Juliana Tuwima na Wiejskiej. „Przyjął mnie w ślicznym mieszkaniu na ślicznej ulicy; piękna, miła, różowa, jedwabna żona i mała różowa przybrana córeczka – wszystko śmiało się do mnie. Miał wszystko, czego człowiek w Polsce może zapragnąć – i należało mu się. „To jest moja siostra Iłłakowiczówna”, powiedział swojej sekretarce i pożyczył mi własnego auta. Jest jednak trochę zaskoczona, że nikt się nią nie interesuje, nie ma dla niej żadnej oferty, że nie otrzymuje znikąd pomocy. Wiele obiecywała sobie po czasopismach – także tych związanych z władzą – które zapraszały ją do współpracy, jeszcze gdy była w Klużu. Ma nadzieję, że w tej nowej rzeczywistości poza ideologią cenić się będzie również kompetencje, że skoro tak życzliwie była oczekiwana, może okazać się przydatna, i że jak przed wojną to wydawcy będą zabiegać o publikowanie jej wierszy, które najpierw ukazywały się w czasopismach, potem składane były w tomy. Ale pisanie i wydawanie to jedno, nie chciałaby być wyłącznie zależna od twórczości, zawsze dbała, aby mieć stałą pracę. Ponadto urzędowi oddała swoje najlepsze lata; nie odeszła z pracy, to wypadki dziejowe pozbawiły ją posady, a przecież jej wysokie kwalifikacje nadal mogą się przydać. Prosi więc o rozmowę wiceministra MSZ-etu, przedwojennego komunistę Wiktora Grosza, i zgłasza mu, że chciałaby wrócić do pracy. Zdziwiony Grosz jej tłumaczy: – Ależ proszę panią, przecież to już zupełnie inny rząd! Pani pracowała w rządzie sanacyjnym, a to jest rząd socjalistyczny! – Panie ministrze, to nie ma nic do rzeczy! Nie zachwycał mnie we wszystkim tamten rząd i ten nie musi mnie we wszystkim zachwycać, abym mogła w nim robić to, na czym się znam, i to robić uczciwie i rzetelnie. Minister zamilkł; odpowiedź odmowna nadeszła pocztą kilka miesięcy później, w lutym 1948 roku. Jeszcze ma nadzieję, że zacznie wydawać swoje wiersze (ma ich sporo z ostatnich lat). Zapisuje się do sekcji spotkań z czytelnikami wydawnictwa Czytelnik – daje to szansę zarobkowania, ponieważ władza przykłada wielką wagę do tego, aby umasawiać kulturę: pisarze jeżdżą do wiosek i małych miasteczek, wioząc kaganek oświaty. Po kilku takich wyjazdach Maria Dąbrowska doszła do wniosku, że nie chodzi o nic innego jak o popisanie się przekroczeniem normy: Żeby w sprawozdaniach było jak najwięcej wygłoszonych odczytów, bez troski o to, czy te koszty wyłożone są w sposób racjonalny i celowy. W okolicach, gdzie wsie przypominają mi widoki murzyńskich wiosek oglądane przeze mnie w Algierze – jest idiotyzmem urządzać odczyty o literaturze. Tam najwyżej 1% ludności, nawet w miasteczkach, słyszało o Sienkiewiczu, może o Rodziewiczównie czy Mniszkównie. Czytelnik chętnie wysyła pisarzy, ale nie Iłłakowiczównę, która ma etykietę „sanacyjnej sekretarki” i nie jest nikomu potrzebna. Zaczyna do niej docierać, że musi sobie radzić sama i że na kolegów literatów liczyć nie powinna. Jak dziewięć lat temu jeździła po Rumunii, tak teraz zaopatrzona w listy z propozycjami, które przyszły do Klużu, rusza w Polskę, aby wybrać najlepszą ofertę. „Gdyby nie ciężka atmosfera na Zachodzie, najlepiej lubiłabym Wrocław. Tam najwięcej słońca” – pisze w liście do Aliny Augustowskiej, odnalezionej przyjaciółki z Wilna. Odwiedzaja w różnych miastach swoich dawnych znajomych; spotyka się z czytelnikami w Sopocie; cieszy się, że w Toruniu, dokąd przeniesiono uniwersytet z Wilna, wilnianie na jej spotkanie wchodzili „drzwiami i oknami”. Nowa rzeczywistość co chwilę ją zaskakuje. Kiedy chce się dostać na wykład swojego znajomego, poety Ludwika Morstina, który ma mówić o Juliuszu Słowackim, okazuje się, że bilety są tylko dla zakładów pracy. – Ależ ja jestem literatem, Morstin jest moim kolegą po piórze, chcę posłyszeć, co on powie o Słowackim. I Morstin, i ja, i Słowacki – wszyscy jesteśmy poeci – tłumaczy bileterowi. – Jeśli pani sama jest pisarzem i zna pani i Morstina, i Słowackiego, to wcale nie jest ważne, żeby pani tam poszła, natomiast ważne jest, by poszli tacy, którzy o Morstinie i o Słowackim nigdy nie słyszeli. Dla nich właśnie rezerwujemy bilety. Kiedy po kilku miesiącach siostra daje Kazimierze do zrozumienia, że jej obecność przeszkadza córkom, Iłłakowiczówna przyjmuje to ze spokojem i zrozumieniem – mieszkają we cztery w jednym pokoju, więc mogą odczuwać dyskomfort. Po rekonesansie wybiera Poznań, gdzie w zakładach lniarskich zaproponowano jej posadę sekretarki razem z mieszkaniem. Mieszka w hotelu Continental, który na razie jeszcze należy do zaprzyjaźnionej rodziny Turno. Okazuje się, że z posady sekretarki jednak nic nie będzie, mimo to postanawia zostać w Poznaniu, ponieważ miasto przypomina jej stary świat – bardziej konserwatywny od Warszawy, a Wielkopolska kojarzy jej się z Inflantami – krainą dzieciństwa. Po latach Iłłakowiczówna pytana o zalety Poznania mówiła: „Lubię język tutejszy pełen staropolskich zwrotów, tutejszą grzeczność praktyczną. Przepadam za rogalami marcińskimi, za pegazem na Operze i Mickiewiczem”. Prosi o pomoc Wacława Kubackiego, pisarza i krytyka literackiego, prezesa Oddziału Poznańskiego Związku Zawodowego Literatów Polskich, który także zamieszkał w Poznaniu: Od pół roku szukam w Polsce pokoju i nie mogę znaleźć. Zajechałam z kuferkami do Warszawy, spadając na kark niewinnym ludziom, którzy gnieżdżą się we trzy osoby w jednym pokoju – jako ta czwarta! Mam bardzo małe wymagania i byłabym była gotowa tak trwać, ale odkryłam – że jestem klęską dla moich biednych gospodyń, czemu się trudno dziwić, bo ani tam łokci rozłożyć, ani nawet gdzie usiąść było... Zaczęłam tedy od lutego (przyjechałam w grudniu 1947) jeździć a jeździć – no i nigdzie nie znalazłam tej normalizacji życiowej, o którą mi chodzi, ani też nigdzie – pokoju. Wreszcie postanowiłam spróbować osiąść w Poznaniu, gdzie mam trochę znajomych, i który od 1920 r. stał się wraz z całą Wielkopolską moją przybraną ojczyzną (wychowałam się na Łotwie). Wszystko mi tu odpowiada – krajobraz, pamiątki, charakter ludności, muzeum. Powiem szczerze, że m.in. także i obecność Pana jest dla mnie atrakcją. Stara się o pokój u sercanek w klasztorze Sacré Coeur. „Gdybym mogła mieszkać pod jednym dachem z kaplicą, nic by mi już do szczęścia nie brakowało, i atmosfera studencka też ogromnie mi odpowiada” – pisze do siostry. Jednak i ten plan zawodzi: zakonnice nie mogą jej przyjąć. Sytuacja się zmienia, gdy Iłłakowiczówna daje ogłoszenie do „Gazety Poznańskiej”, że poszukuje pokoju do wynajęcia. Zgłasza się rodzina Żyndów z ulicy Gajowej na Jeżycach. „Przyszła bardzo elegancko ubrana i zapytała, czy są pluskwy. – Są – odpowiedziałam. – To mam mieszkać z pluskwami? – oburzyła się, ale została” – wspominała Irena Żynda. Iłłakowiczówna wyczuła, że trafiła bardzo dobrze – na ludzi swojego pokroju i poziomu, „przyzwoitych i pobożnych”, jak pisała, w dodatku kresowiaków i księgarzy. Bolesław Żynda, który prowadził Księgarnię Świętego Wojciecha w Wilnie, uciekł stamtąd w ostatniej chwili, ostrzeżony, że następnego dnia przyjdzie po niego NKWD, więc w najlepszym wypadku czeka go zsyłka. Dzięki łapówkom przedostał się do Poznania, gdzie jego ojciec prowadził księgarnię, a wkrótce dołączyła do niego żona Irena z siódemką dzieci – trójką własnych i czwórką, których rodzice zaginęli podczas okupacji. W sześciopokojowym mieszkaniu przy Gajowej 4/8 mieszkało kilkanaście osób. Z powodu ogromnej rotacji reprezentowane tam było całe społeczeństwo: w jednym pokoju mieszkał były żołnierz armii Andersa, w drugim – Armii Ludowej, a w kolejnym – Armii Krajowej; w następnych siostry pani Żyndy: małomówna Janina i Józefa Kafarskie – łączniczki AK, które wróciły z zesłania w głąb Rosji, dokąd Sowieci wysłali je z Wilna. Było też trochę hałaśliwej młodzieży. Kazimiera Iłłakowiczówna zajęła największy, trzydziestometrowy pokój z widokiem na zajezdnię tramwajową. Starała się w nim urządzić cały swój dom: sypialnię, pracownię i kuchnię. Siostrze opisywała: Ogromny pokój wymaga mnóstwo czasu na sprzątanie i ciągle coś mu jest. Wstaję o 5.30 i spieszę się piekielnie cały dzień, bez wielkich rezultatów. Nareszcie mam już naftę, benzynę, ocet i prostą terpentynę; wyreperowano dziurę w ścianie – trzeba było gipsu i cementu; podłoga zaczyna się świecić; dostałam sobie lustro. Od maja byłam bez! Ciągle jeszcze muszę odkrywać gdzie co jest i jak co dostać – żarówki, pastę, Bóg wie co... Do dziś w tymże pokoju (jest to muzeum-pracownia) znajdują się niektóre ze sprzętów, z którymi poetka wprowadziła się wówczas na Gajową. Stoi więc biała skrzynia, którą na wyjazd do Polski zbudował jej stolarz Bochenek z Klużu. Zachowała się nawet jej zawartość wraz ze spisem: „plecionki pod nogi do pokoju, kapa na łóżko w kwiaty, worek z białym kocem, kawałki starego parawanu”. Są również pudła na kapelusze przywiezione z Rumunii, a zabrane tam z Warszawy. W kredensie stoi wazonik z namalowanym tulipanem – pamiątka z domu Szwarców i najcenniejszy posrebrzany dzbanuszek z 1822 roku, podobno pamiątka po dziadku Zanie. Domownicy – Żyndowie i ich lokatorzy – szybko zrozumieli, że mają do czynienia nie tylko z poetką, lecz także najsilniejszą osobowością, jaką kiedykolwiek spotkali. Biały puszysty kot Miś został przez Iłłakowiczównę zaakceptowany, a nawet stał się ulubieńcem i siedział pod jej lampą, gdy pracowała. Jednak kanarek za głośno śpiewał, więc gospodarze musieli się go szybko pozbyć. Już po paru tygodniach co chwilę słychać było dzwonek do drzwi – to uczniowie przychodzili na lekcje, zdecydowała się bowiem pozostać przy nauczaniu języków, zajęciu, dzięki któremu przeżyła w Rumunii. „Mam już 11 uczniów, czym się nie chwalę, bo różne by były z tego podatki” – informowała Iłłakowiczówna siostrę niedługo po sprowadzeniu się do Poznania. Udzielanie lekcji języków obcych stało się wówczas zajęciem ratunkowym dla zdeklasowanych hrabin. Wiele rodzin decydowało się wysyłać do nich dzieci na naukę, przy czym nie chodziło wyłącznie o języki, tylko o dobre wychowanie, maniery, które nauczycielka wywodząca się z ziemiaństwa przy okazji mogła także wpoić. Iłłakowiczówna również tę misję na siebie wzięła. Opisuje siostrze: Mam ośmioletniego ucznia, nieopisanie zabawnego, który zadziwia mnie zawsze dojrzałością sądów i spostrzeżeń, a obok tego rzadką nieporadnością. Anatol nigdy nie ma chustki do nosa i od dawna już kupiłam rulon ligniny, od którego odcinam mu kwadracik, skoro tylko przychodzi. Potem zawijam mu rękawy, żeby umył ręce, bo podejrzewam, że przez całą drogę nos ucierał palcami. Ma on maleńką siostrzyczkę, której nienawidzi, i uważa wszystko zło, jakie mu się zdarza, za jej winę [...]. Mówi przepitym basem. Jestem – jak zakomunikowała mi jego matka doktorka – jedną z dwóch nauczycielek, do których w ogóle w życiu zgodził się chodzić. Ta druga – to Angielka w Warszawie. Kiedy Iłłakowiczówna pojawiła się w Polsce po ośmiu latach emigracji, aby w końcu otrzepać się z wojennego kurzu, Jan Lechoń i Mieczysław Grydzewski w listach między Nowym Jorkiem a Londynem zastanawiali się, kiedy wybuchnie kolejna wojna światowa. Grydzewski, wydający w Londynie „Wiadomości”, jest większym optymistą. Lechoń jest pewien, że to kwestia najbliższych miesięcy. W Polsce po sfałszowanych referendum i wyborach śruba jest dokręcana coraz mocniej. W październiku 1947 roku Rada Ministrów zniosła autonomię wyższych uczelni, zamiast kilku związków młodzieżowych pojawił się jeden – Związek Młodzieży Polskiej. Znikają niezależne, prywatne wydawnictwa, księgarnie, zespoły teatralne, kina. Rok 1948 pozbawia złudzeń tych, którzy je jeszcze żywili. W grudniu dochodzi do połączenia PPR-u i PPS-u, z których powstała PZPR, a w istocie nastąpiła likwidacja PPS-u, partii ważnej dla dużej części inteligencji. Gdy odbywał się dziewięciodniowy kongres zjednoczeniowy, Stanisław Stempowski, przedwojenny socjalista i wieloletni partner pisarki Marii Dąbrowskiej (po śmierci Mariana Dąbrowskiego), mówił do niej: „Trzeba, żeby ktoś tam poszedł i przeżył i zobaczył tragedię ginącego narodu. Przecież to jest nowy sejm grodzieński”. Ograniczanie swobód i ideologizacja przenikają coraz mocniej do nauki i kultury kontrolowanych przez państwo. Ministerstwo Oświaty wydaje wskazówki dotyczące programu nauczania, według których marksizm-leninizm jako zwycięska ideologia powinien być filozoficzną, poznawczą, wychowawczą i metodologiczną podstawą prac programowych. Kulturze kapitalistycznej, która jest symbolem upadku i zgnilizny, należy przeciwstawiać kulturę ZSRR i brać z niej przykład. Maria Dąbrowska ze zdumieniem rejestruje galopującą rusyfikację: Rusyfikują nas tak forsownie i z chytrością diabelską. Trzy czwarte programów radiowych i kinowych to już Rosja, dla niepoznaki nazywana „Związkiem Radzieckim”. W szkołach uczą już rosyjskich piosenek po rosyjsku! W innym miejscu dzieli się obserwacją, że bardzo dużo dzieci chodzi w kożuchach i baranich pilotkach: Wczoraj w jednym ze sklepów futrzanych widziałyśmy przepiękne skóry baranie białe i na biało wyprawione. Przypuszczam, że ten nadmiar baraniny do jedzenia i do odzienia, jakim cieszy się teraz Warszawa, pochodzi z Rosji i jest zapłatą za... węgiel, czy coś w tym rodzaju. Choć właściwie co się o tym wie, co się rozumie? Wszystko – tajemnica państwowa. Po stolicy krążą tego rodzaju wierszyki: Wlazł kotek na płotek przy blasku księżyca i ścierpł, bo ten płotek to nie był płotek tylko młotek, a ten księżyc to nie był księżyc tylko sierp. Ale żarty się kończą. W grudniu 1948 roku na kongresie satyryków Jerzy Borejsza, komunista, wydawca i szara eminencja świata literackiego, tłumaczył zebranym twórcom, między innymi Julianowi Tuwimowi, Janowi Brzechwie, Stefanii Grodzieńskiej i Stefanowi Wiecheckiemu, że satyra musi walczyć teraz o nowy styl codzienny, lecz nie „z punktu widzenia malkontenta i neurastenika, ale z punktu widzenia nowej siły, jaką jest socjalizm”. Dla Iłłakowiczówny – po tym, co widziała w Rumunii – w tym czasie Polska to kraj swobód i bogactwa, niemniej poetka szybko zdaje sobie sprawę, że o wolności twórczej nie ma mowy. „Staram się uniezależnić od literatury, bo sądzę, że powoli trudnym się stanie dla bezpartyjnych umieszczanie czegoś w pismach” – pisze do siostry już po kilku miesiącach pobytu w kraju. A krakowską rodzinę zawiadamia, że już jest prawie zainstalowana, „Podłużyłam parę rzeczy i nie wyglądam jak uciekinierka z Tworek. Do zupełnego decoru jest jeszcze naturalnie daleko” – pisze. W grudniu 1948 roku Bolesław Żynda, gospodarz mieszkania przy Gajowej, zostaje aresztowany pod zarzutem próby zawłaszczenia Księgarni Świętego Wojciecha, którą przejęło państwo. Spędzi w areszcie pół roku, dowodów nie znajdą żadnych. Kilka miesięcy później jego bratowa, Janina Kafarska, wychodzi z Gajowej do pracy. Nie wraca już do domu; przez rok nie wiadomo, co się z nią dzieje. Rodzina domyśla się tylko, że trafiła do więzienia. Działała w wileńskim AK, którego dowódcą był słynny Aleksander „Wilk” Krzyżanowski. Aresztowany jeszcze w Wilnie, więziony w Moskwie, powrócił do Polski i tu w lipcu 1948 roku trafił do więzienia. Z „Wilkiem” współpracowała także druga siostra Kafarska – Józefa, zwana „Dziną”. I ona zostanie aresztowana. „Część rodziny siedzi stale w więzieniu. Oczywiście, mieszkanie jest inwigilowane” – pisze oględnie Iłłakowiczówna w liście do siostry. Któregoś dnia poetka wchodzi do kuchni wspólnej dla wszystkich lokatorów, a tam siedzi dziewczynka, niespełna dwuletnia. Stefan Żynda wspominał: – A to skąd się wzięło? – zapytała z wyrzutem Iłłakowiczówna panią Irenę, gospodynię mieszkania – Dzieci przecież miało nie być. – Matka poszła z nią do pokoju i opowiedziała, że mała Fatimka jest córką jej trzeciej siostry, też aresztowanej za działalność w AK. Ona w dodatku pracowała z Aleksandrem „Wilkiem” Krzyżanowskim w Pakości i stamtąd ją zabrali do więzienia w Fordonie. Kiedy matka to powiedziała, Iłłakowiczównie zrobiło się głupio. Potem nie raz zajmowała się Fatimą, gdy nasza mama musiała gdzieś wyjść. Dawała jej zimne żelazko i jakieś szmatki, sama siedziała przy biurku i pisała, a mała sobie prasowała. Mieszkanie było obserwowane, mieszkańcy inwigilowani. „Po zatrzymaniu ciotki Janki mama dała praczce kartkę dla księdza, z prośbą o mszę w intencji Janki. Praczkę aresztowali, brutalnie przesłuchiwali, rzucali różańcem na ziemię” – zapamiętał Stefan Żynda, syn gospodarzy. Któregoś dnia jego matka zaniosła tajniakom jedzenie, bo widziała, że stoją bez przerwy dwa dni. Przychodzili też do Iłłakowiczówny, choć ona sama nie zostawiła żadnych relacji na ten temat. Wiadomo o tym od Bolesława Żyndy, który po powrocie z aresztu obserwował wizyty funkcjonariuszy UB i wspominał, że radziła sobie z nimi „twardo i nieustępliwie, ponieważ była istotą o kryształowym charakterze i współczującym sercu”. Kiedy poetka wracała do Polski, twórcza swoboda właśnie się kończyła, niemniej Iłłakowiczówna zdążyła jeszcze podpisać kilka umów. Wkrótce jako obowiązujący w literaturze ogłoszony zostaje socrealizm. Pisarze – co umieszczono w statucie ZLP – mają „stanowić czołowy oddział pracowników kultury państwa budującego socjalizm”. Z zawartych umów nic nie wynika. Polskie Radio, które zamówiło u Iłłakowiczówny słuchowisko, w ostatniej chwili wycofało się z emisji, mimo że zostało ono już zapowiedziane. Wydawnictwo Czytelnik podpisało umowę na Wybór wierszy, ale nie przyjęło tomu do druku. Zgodziło się tylko na cykl Siedmiogrodzkie cekiny – w maju 1948 roku, ale już rok później zerwało i tę umowę. Zachodnia Agencja Prasowa miała wydać tomik wierszy poetki, ale odstąpiła go Wydawnictwu Zachodniemu i Morskiemu, a tam uznano, że takie nazwisko nie może figurować między autorami wydawnictwa. Jedynymi życzliwymi łamami okazują się czasopisma katolickie: „Tygodnik Powszechny” i związane z PAX-em „Dziś i Jutro”. Skoro poetka nie ma widoków na publikację zbiorów wierszy, podejmuje się pracy tłumacza – to bezpieczniejsze i może być kolejnym źródłem zarobkowania, oprócz nauczania języków, które jest przecież bardzo niepewnym zajęciem. Dzięki gospodarzowi domu tłumaczy dla Księgarni Świętego Wojciecha poradnik, który już przed wojną był hitem w Ameryce – Jak uszczęśliwiać innych i samemu być szczęśliwym Dale’a Carnegiego. (Tę książkę, która podczas tłumaczenia bardzo ją bawiła – radami typu: jak ktoś cię zdenerwuje, napisz do niego list i schowaj go do szuflady – uznała po latach za naukę egoizmu i narcyzmu). Udało się go Księgarni Świętego Wojciecha wydać, ale po perturbacjach, ponieważ początkowo cenzura nie godziła się na publikację. Urzędniczka Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk, wstrzymując ją, uzasadniała, że książka ta hołduje typowym burżuazyjnym tęsknotom, jakże obcym nowemu ustrojowi. Ideał szczęścia, jaki autor stawia przed czytelnikiem, to zarobek, popularność, powodzenie i rozgłos [...]. Należy stwierdzić, że książeczka ta, rzucająca tak jaskrawe światło na amerykański stosunek do życia, razi powiązaniem pobudek moralnych z bezpośrednim zyskiem materialnym i jako taka zupełnie nie odpowiada psychice polskiego czytelnika. Liczne zaś peany na cześć amerykańskich ludzi i ich sposobu myślenia czynią pozycję tę całkowicie zbędną. Niemal cudem, w jednym z ostatnich prywatnych wydawnictw – Władysława Bąka (brata poety Wojciecha), w 1949 roku ukazuje się pierwszy po wojnie tom wierszy Iłłakowiczówny. Wielu jest naprawdę zaskoczonych, że to się udało. „Ta dziwaczna, bynajmniej niemieszcząca się w dzisiejszej rzeczywistości osoba dobiła się do tego, że Władysław Bąk wydał jej w 1949 Wiersze wybrane. Skonfiskowano jej tylko jeden wiersz” – notuje Maria Dąbrowska. Ale choć tomik udało się wydrukować, pojawił się inny problem – kolportażu. Przedsiębiorstwo Dom Książki, do którego należały niemal wszystkie księgarnie w kraju, odmówiło rozprowadzania zbioru. Z tego powodu tomik prawie się nie sprzedał – mimo popularności autorki i oczekiwania czytelników na jej książki. W tomie Wiersze wybrane. 1912–1947 znalazły się między innymi utwory z Rumunii oraz napisane już w nowej rzeczywistości. Jednym z piękniejszych i bardzo przejmujących jest wiersz Antygono, patronko sióstr napisany w 1947 roku, który można odnieść do bratobójczej walki rozgrywającej się wówczas między zwolennikami i przeciwnikami nowego ładu w Polsce. W dramat Antygony, z którą się utożsamia, wpisuje Iłłakowiczówna także tragizm braci. Tu, inaczej niż w Tebach, racje braci są równouprawnione. Nikt nie jest bohaterem i żaden z nich nie jest zdrajcą. To bohaterowie tragiczni wypełniający swój los, za ocalenie których ona, współczesna Antygona, jest gotowa oddać swoje życie. Antygono, patronko nas biednych, powtarza mi się sen: wybiegam, leży mój brat zabity na śniegu. Oddala się – już krok słychać słabiej! – drugi brat, co tamtego zabił. Las, mrok, zasadzka, karabin. Suche rączki drogowskazu na słupie; Padam we śnie płacząca przy trupie; szepce ktoś: „Rzuć! Kto inny odkupi!”. A ja mam go na sercu i szlocham, bo i tego, i tamtego kocham, tamtego, co uszedł w popłochu. Zginie z głodu i mrozu w zawieję... Co mu dam jeść i w co go odzieję? Antygono, patronko sióstr bez nadziei?! Wzięłaś brata ciało nie ostygłe, wydarłaś je psom, wilkom, strzygom. Antygono, patronko ścigłych. Przyjmij mój sen. Niech to będzie ostatni brat, który padł z ręki bratniej, I ostatni syn morderca u matki. Przyjmij moje życie za okup, Antygono, święta garstko prochów, Antygono, siostro nasza z mroków. W marcu 1949 roku pisze do krewnych, że w sklepach wprawdzie nie ma niczego, ale ją „te rzeczy mało wzruszają”, bo masło zawsze sobie zorganizuje, a „jak jest chleb, kartofle i krupy, a pozatem mleko i jaja to uważam, że życie jest powabne”. Jeśli chodzi o herbatę, to woli wodę z cukrem i mlekiem lub konfiturami. „Ten kilkuletni głód w Rumunii wiele mnie nauczył” – zwierza się Stefie Naczko-Iłłakowicz. Irena Żynda podrzuca czasem do jej pokoju smakołyki, wileńskim zwyczajem zawinięte w lniane serwetki. „A co to za dziwadło?” – Iłłakowiczówna udaje niezadowoloną, ale podarunku nie zwraca. Zachowuje stosunki oficjalne, a jednak wsiąka w ten dom, w tę dużą, ciepłą rodzinę. Żyndowie przyglądają się z podziwem, jak sobie urządza samotne, bezdomne życie. Ale to ona współczuje gospodyni, która spędza życie na troszczeniu się o kilkanaście osób, a w wolnej chwili zanosi paczki do więzień, do swoich sióstr: „Po cóż wychodziła pani za mąż? Po co pani się tym wszystkim zajmuje? Tak, to zostałaby pani moją sekretarką” – mówi któregoś dnia, niekoniecznie żartem. Tłumaczenie wiersza rumuńskiego poety, Georgego Bacovii. Czasem zjawiała się w kuchni ubrana elegancko, w kapeluszu i nieznoszącym sprzeciwu tonem zarządzała: „Koniec harówki, idziemy do opery”. I wyrywała śmiertelnie zmęczoną gospodynię z rutyny, zabierając ją do innego świata. Niekiedy czytała jej swoje wiersze, rzadko z nich zadowolona. Części domowników nadaje pseudonimy (Janina Kafarska będzie Nietoperzem), wtedy wszyscy czują, że się z nimi oswoiła. Będą respektować jej żelazne zasady, akceptując jej ekscentryczny sposób życia. Przyzwyczają się, że święta chce spędzać sama w swoim pokoju, więc przestaną ją zmuszać do integracji. Będą też informować każdego spóźnionego ucznia, że lekcja w tej sytuacji już się nie odbędzie, ponieważ delikwent zjawił się dwie minuty po czasie. Iłłakowiczówna nie jest już bezdomna, ale Poznań staje się jej domem z przypadku i konieczności. Godzi się z miastem, jak godzi się ze swoim losem, uznając, że wszędzie jest jakiś krzyż. Docenia Poznań, bo jest „przez to taki łatwy, że ma różne rzeczy w najlepszym gatunku na kupie: muzeum rzeźb i obrazów, salę koncertową (symfoniczne koncerty co piątek, kameralne co środę), uniwersytet, operę stałą, trzy teatry, plus jeden kameralny. Wiele odczytów i bardzo łatwe wyjazdy do lasu albo nad jeziora pociągiem czy autobusami z dworców w samym śródmieściu”. Wiersz – napisany w 1957 roku, kiedy poetka wykupi grobowiec na Powązkach – nie jest wbrew tytułowi (W Poznaniu na wygnaniu) wyrazem żalu czy antypatii do miasta, z którym coraz mocniej się zżywała. W Poznaniu na wygnaniu lecą liście z kasztanów, w Warszawie kurz na trawie posiew krwi pozasłaniał. W Poznaniu na wygnaniu szrony białe jak gąski, w Warszawie na Powązkach jeden smug ziemi wąski. Badyl ten smug porasta, rosną krzyże i chwasty, róża róży się kłania z Poznania, z wygnania... W Poznaniu lecą liście, w Warszawie kurz się kładzie... Na Powązkach gałązki gościnne najbardziej. Owo „wygnanie” nie odnosi się do miasta, nie wynika z rozczarowania miejscem lub poczucia straty w związku z tym, że nie mogła zostać w Warszawie, tylko raczej z zawiedzionych nadziei. Wracając z Rumunii, liczyła, jeśli nie na państwo, któremu służyła przez całe dwudziestolecie, to przynajmniej na ustosunkowanych przyjaciół. Przeżywała rozgoryczenie, że nie zaoferowano jej żadnej pomocy i że okazała się niepotrzebna. A przecież powitanie na dworcu przez „czynniki oficjalne” mogło się jej wydać rokujące. Ponadto postawa poetki wobec nowej rzeczywistości była pozbawiona uprzedzeń. Nie zdawała sobie prawdopodobnie sprawy z coraz wyraźniejszych konsekwencji zmian ustrojowych. Myślała kategoriami II RP, czuła się państwowcem, nawet nie poetką, którą trzeba traktować ze szczególnymi honorami, tylko oddaną Polsce urzędniczką. Tymczasem ludziom nowej władzy trudno było widzieć w niej kogoś poza sanacyjną urzędniczką, poetką katolicką i autorką hagiograficznych wierszy o Marszałku. Dlatego ten pierwszy akord, tak wiele obiecujący, okazał się fałszywy, nie było dla niej żadnej propozycji pracy, o mieszkaniu nie mogło być mowy. Iłłakowiczówna czuła, że drzwi są dla niej zamknięte. „Nikt się mną nie zainteresował, a ci, w których pokładałam nadzieję, że pomogą mi się jakoś zorientować i jakoś urządzić, nie dopisali, bo i sami byli niezaradni i trochę się mnie obawiali” – powie po latach. Miała żal; prawdopodobnie spodziewała się więcej po Iwaszkiewiczu; być może sądziła, że Tuwim ma większe możliwości. O tym ostatnim wiedziała, że z pewnością się starał, a poza tym nie miała zamiaru mu się naprzykrzać, doskonale czuła, jak różnią się ich sytuacje. Byłam kiedyś elegancką damą i taką znał mnie przed wojną Tuwim. Nachodzenie kogoś z obecnej elity w jego świetnej sytuacji przez niemłodą, źle ubraną i uczesaną kobietę mogłoby wyglądać, jakby ktoś z ubogich krewnych nachodził wielkopański dwór. Pozostali do śmierci Tuwima w przyjaźni. Iłłakowiczówna prawdopodobnie bez zdziwienia przyjęła jego zaangażowanie w nową rzeczywistość. Wzruszyła go bardzo, kiedy w marcu 1949 roku miał krwotok z żołądka i był operowany, a ona zamówiła w Poznaniu w kaplicy Sacré Coeur mszę w jego intencji. Tuwim, ateista, napisał jej niedługo potem: „Najdroższa Iłło! Dziękuję za modlitwę – największy chyba dowód przyjaźni, jaki istnieć może. Słowa «dziękuję» nie zaopatruję w żadne przysłówki, bo by ich nie starczyło. Modlitwa, moja kochana, poskutkowała”. Poznańskie środowisko literackie stopniowo się odradza. Jeszcze w 1945 roku do Związku Literatów Polskich należy zaledwie dwadzieścia pięć osób, ale w 1947 roku do miasta wracają lub sprowadzają się ważne osobistości życia literackiego: Arkady Fiedler, Eugeniusz Paukszta, Jerzy Koller, rok później – Roman Brandstaetter. Tradycyjnie Poznań znów jest konserwatywny, z silnym nurtem katolickim, na czele z Iłłakowiczówną, Brandstaetterem i Wojciechem Bąkiem. Iłłakowiczówna zapisuje się do Związku Literatów Polskich, ale do sekcji teatralnej, ponieważ jej wiersze nie są publikowane, a wkrótce zamierza napisać dramat o biskupie Janie Nankierze, obrońcy polskości na Śląsku. Do Poznania na spotkanie z literatami przyjeżdża Jerzy Putrament, sekretarz generalny Zarządu Głównego ZLP, i robi Iłłakowiczównie wyrzuty, że się odsunęła na bok. W odpowiedzi poetka wysyła mu listę wydawnictw, które odmówiły jej publikacji lub zerwały umowę, i oświadcza, że to nie ona się odsunęła, a jest dyskryminowana. Na razie nic się nie zmieni. Główną aktywnością Iłłakowiczówny pozostaje nauczanie języków: prowadzi około dwudziestu godzin lekcji tygodniowo. Lubi uczyć, choć wielu, zwłaszcza kolegów literatów, patrzy na nią z tego powodu ze współczuciem. Aleksander Rogalski, poznański pisarz i krytyk, nie wytrzymał, kiedy poetka pokazała mu swoje pomoce do nauczania: „Taki talent, taka piękna twórczość i – uprawiać belferkę! To straszne! Wszystko się we mnie buntuje przeciw temu!”. Zupełnie się z nim nie zgodziła. Uważała, że to świetne zajęcie, „meblujące dzień”, a kontakt z młodzieżą jest bardzo miły i w dodatku można osiągać sukcesy pedagogiczne. „Czasem, jak mój uczeń przemówi, to jakby kamień przemówił” – twierdziła. Józef Ratajczak, przyszły poeta i prozaik, zajmujący się też życiem i twórczością Iłłakowiczówny, najpierw został jej „sukcesem pedagogicznym”. Zetknął się z poetką w 1950 roku, gdy na spotkaniu Koła Młodych przy Poznańskim Oddziale Związku Literatów Polskich zapytała, czy ktoś chciałby, aby uczyła go wybranego języka obcego, ponieważ chciałaby coś zrobić dla młodych. Zgłosił się Ratajczak, choć wszystko mu mówiło, że ascetycznie wyglądająca poetka musi być bardzo wymagająca. Nie potrafił jednak przewidzieć jak bardzo. Kiedy zjawił się w pokoju na Gajowej, Iłłakowiczówna wypytała go o plany i o to, jakiego języka chciałby się z nią uczyć. Gdy powiedział, że zamierza zostać poetą i mógłby uczyć się angielskiego, bo zaczął już w szkole, odparła: „To mają być lekcje, a nie korepetycje”. I zaproponowała rosyjski. „Nauczy się pan czegoś pięknego i pożytecznego. I ręczę panu, że ten język przyda się zwłaszcza poecie” – stwierdziła. I tak się stało. A przy okazji Józef Ratajczak zrozumiał, co znaczy pruski dryl, o którym dużo opowiadał mu ojciec. Przede wszystkim obowiązywała bezwzględna punktualność. Z wybiciem zegara musiałem stanąć pod drzwiami i zadzwonić. Jeżeli przyszedłem za wcześnie, nie było dobrze, bo dopiero co Iłłakowiczówna kończyła lekcje języka węgierskiego (sama uczyła się wciąż tego języka), a jeśli z kolei zjawiałem się choć kilka minut później, czekały mnie bardzo nieprzyjemne rugi. Rytuał był zawsze ten sam: gdy chłopak dzwonił, poetka natychmiast otwierała drzwi, a więc prawdopodobnie przy nich czekała. Prowadziła go w głąb mieszkania, do swojego pokoju, gdzie na biurku leżała rozłożona książka (zazwyczaj Anna Karenina). Wrażenie na uczniu robił osobliwy zestaw lektur poetki: w harmonii obok siebie na biurku spotykały się dzieła Lenina z Biblią, katechizm, z „Trybuną Ludu”. Obok parowała świeżo zaparzona herbata. Jeśli podłoga w pokoju była świeżo wypastowana, leżały dwie szmatki, na których chłopak musiał od drzwi wędrować na swoje miejsce. Potem pierwszy siadał – gospodyni nie pozwalała mu czekać, aż sama usiądzie. Czasem poetka komentowała tekst, opowiadała o swoich tłumaczeniach, ale jednak przede wszystkim wymagała skupienia i ciężkiej pracy. Zostałem natychmiast wzięty do galopu, którego w ogóle nie brałem pod uwagę. Alfabet musiałem opanować raz dwa. A poza tym – gramatyka! Pamiętam, jak byłem rozżalony na poetkę, gdy kazała mi zrobić zestaw końcówek fleksyjnych, tablice czasów, trybów, odmian... To jakoś nie licowało w moich ówczesnych przekonaniach z poezją, raczej z językową buchalterią, z pedanterią typową raczej dla umysłów ścisłych. Po ponad dwóch latach nauki zafascynowany językiem Ratajczak wybrał się na rusycystykę. Po studiach, gdy próbował tłumaczyć powieść, poetka wzięła go znów w obroty. Oddała mu rękopis, w którym co drugie zdanie było podkreślone czerwonym ołówkiem, a marginesy zapełnione znakami zapytania. Po kilku tygodniach wspólnej pracy nad poprawianiem tłumaczenia stwierdziła, że „teraz to jakoś wygląda”, i udzieliła Ratajczakowi rady: „Niech pan teraz pracuje tak dalej. I bez jakichkolwiek usprawiedliwień. Przecież czytelnika zupełnie nie obchodzi, czy pisarz podczas pisania książki cierpiał na kamienie nerkowe, czy też miał katar”. Ratajczak nie został tłumaczem, mimo to był wdzięczny za czas, który mu Iłłakowiczówna poświęciła. Zdawał sobie sprawę, że poznawał u niej nie tyle szkołę sztuki translatorskiej, ile szkołę życia. W następnych latach, gdy ich relacje mistrz–uczeń przeszły w znajomość i poznał poetkę bliżej, mógł się przekonać, że jeszcze większe wymagania niż otoczeniu stawiała ona samej sobie. Po jej śmierci Ratajczak wielokrotnie pisał o poetce i jej twórczości, opublikował też kilkanaście listów, w których widać typową dla Iłłakowiczówny pryncypialność. Oto odpowiedź na list, w którym Ratajczak odwołał lekcję, ponieważ był przeziębiony: Kochany Panie, Dziękuję za list i za książkę. Byłabym wdzięczna za zwrot przy okazji tej wygodnej flaszeczki od lekarstwa. Żałuję, że kiedy Pan przebrnął przez najnudniejszą część nauki, brak Panu wytrwałości i hartu, żeby ją skończyć. Pan sobie przypomina, że to nie ja życzyłam sobie, żeby Pan przychodził w soboty. Mój dzień był piątek o 19, a Pan go zmienił. Pana wytłumaczenie, co do przygotowywania lekcji nocami! – tej odrobiny na tę godzinę tygodniowo, jest zupełnie nierealne i Pan sam o tym wie. Kiedy w 1965 roku Ratajczak poprosił Iłłakowiczównę, aby spotkała się z czytelnikami w klubie Od Nowa w ramach Poetyckich Poniedziałków, ta zgodziła się po długich wahaniach, ale postawiła kilka warunków: na długo przed spotkaniem należy zamknąć bufet, żadnego wydawania kawy i herbaty, dzwonienia łyżeczkami w szklanki. Po drugie: należy przemeblować salkę imprezową, wynieść stoliki, a fotele i taborety poustawiać rzędami. „Nie mogę mówić do ludzi – wyjaśniała – którzy siedzą do mnie plecami lub zajęci są tylko sobą”. Po trzecie: na oknach trzeba powiesić koce, aby nie wdzierał się hałas z ulicy. Kierownik klubu na wszystko się zgodził, zrobiono szybkie przemeblowanie zgodnie z poleceniami poetki i wieczór przy zapełnionej sali był bardzo udany. Z listu Iłłakowiczówny do siostry (9 lutego 1950 roku): Te okresy, jak [je] nazywasz – zgryźliwości – znam dobrze. W Naśladowaniu [O naśladowaniu Chrystusa Tomasza à Kempis – przyp. JKF] są to obrazy bez łaski, kiedy z człowieka niejako odpływa wszystko nadprzyrodzone i zostaje on sam ze swoją skażoną naturą. U siebie nazywam je okresami manii prześladowczej i podejrzewam siebie dans les moments lucides [w momencie świadomości – przyp. JFK] o rodzaj cichego wariactwa. Budzę się wtedy przed świtem i od razu skacze na mnie poczucie krzywdy, niesprawiedliwości, chęć załatwienia wszelkich możliwych porachunków – począwszy od praczki, która zgubiła sztukę bielizny, a skończywszy na dalekiej przeszłości, kiedy ktoś kiedyś w dalekim kraju nie tak na mnie popatrzył jak należy... Jeżeli to lato, to można za karę kazać sobie wstać i pójść na długi spacer przed śniadaniem. Jeśli zima, to pisanie lub szycie na maszynie albo ćwiczenie na fortepianie, względnie froterka – mogą odegrać podobną rolę z doskonałym skutkiem. Pola Gojawiczyńska, pisarka, autorka Dziewcząt z Nowolipek, z którą Iłłakowiczówna przyjaźniła się przed wojną, twierdziła – według Marii Dąbrowskiej – że udaje się Ille dobrze łączyć katolicyzm z marksizmem oraz że oburza się ona i zaprzecza, gdy ktoś mówi, że kiedykolwiek była sanacyjna. Pogląd ten, choć zaskakujący, wart jest zastanowienia. Cóż miałoby oznaczać łączenie komunizmu z katolicyzmem w przypadku poetki? Nie znajdziemy dowodu na zaangażowanie Iłłakowiczówny po stronie władzy, wiersza po śmierci Stalina czy utworu chwalącego nowy ład. Nie działała w PAX-ie, choć czasem publikowała w tygodniku „Dziś i Jutro”, wydawanym przez to świeckie stowarzyszenie katolików wspierających władzę komunistyczną. Znaleźć można jednak gesty poetki mało zrozumiałe, ale świadczące o tym, że w pierwszym okresie po powrocie z Rumunii dawała pewien kredyt zaufania nowej władzy. Kiedy w 1949 roku w Paryżu odbywał się zdominowany przez komunistów, a inspirowany przez ZSRR I Światowy Kongres Obrońców Pokoju, we wrocławskim miesięczniku „Odra” ukazał się krótki apel Iłłakowiczówny do chrześcijan, aby solidaryzowali się w obronie pokoju – właśnie w związku z odbywającym się w stolicy Francji kongresem, którego pomysł powstał rok wcześniej w czasie inspirowanego przez Stalina Kongresu Intelektualistów w Obronie Pokoju. W chwili, kiedy w Paryżu odbywa się Kongres Pokoju, mocno powinien mu wtórować głos chrześcijan. Wojna pociąga za sobą ruinę, gwałty i zezwierzęcenie. Chrześcijanie wszystkich kontynentów, łączcie się ze sobą przeciw wojnie! Po pierwsze, prawdopodobnie poetka nie znała kontekstu i genezy kongresu, a sama idea mogła wydawać jej się szczytna i warta wsparcia ze strony chrześcijan. Po drugie, uwzględniając jej sympatie wobec socjalizmu z bardzo wczesnej młodości, a także wrażliwość społeczną, można założyć, że dostrzegała w socjalizmie szansę na wyrównanie możliwości najniższych klas, bo choć czuła się związana z klasą ziemian, przede wszystkim z inteligencją, zawsze była wyczulona na ubóstwo klas niższych i niemożność odmiany ich losu. Po lekturze Poematu pedagogicznego Antona Makarenki, rosyjskiego twórcy wychowywania komunistycznego dzieci, pisała do siostry w 1951 roku: „Czytałaś Poemat pedagogiczny Makarenki? Śliczne!”. Inne jeszcze tropy każą myśleć, że Iłłakowiczówna nie odrzucała całkiem dziejących się na jej oczach przemian. Kiedy zjawiła się w Warszawie, miała wciąż nadzieję, że wróci do MSZ-etu, co oczywiście było niemożliwe. Wówczas ten jej plan można było wiązać z brakiem rozeznania w sytuacji. A jednak jeszcze po kilku latach żywiła żal, że nie dostała tej posady, i z tego powodu – pisze Maria Dąbrowska w 1951 roku – była obrażona i odwrócona plecami do świata. „Na próżno usiłowałam jej wytłumaczyć, że przecież obecne MSZ nie jest kontynuacją dawnego, lecz jego antagonistą” – relacjonuje Dąbrowska. Nie ma podstaw, aby myśleć, że motywacją działań poetki był koniunkturalizm. Ta postawa jest bardzo odległa od jej bezkompromisowej osobowości. W czasie gdy religia wyrzucana jest ze szkół, księża i środowiska katolickie są poddawani inwigilacji, ona manifestuje swoją przynależność do Kościoła, pisze wiersze religijne i nie ma zamiaru schodzić ze swojej drogi. Z pewnością nie miała ani instynktu, ani rozeznania politycznego; polityka stanowiła dla niej świat abstrakcji. Do tego stopnia nie interesowała się nową konfiguracją polityczną, że dopiero w 1950 roku zorientowała się, że Mieczysław Grydzewski, z którym swobodnie korespondowała od powrotu z Rumunii, jest emigrantem z przyczyn politycznych, a „Wiadomości”, które redaguje, są pismem antykomunistycznym. Pisali do siebie w serdecznym tonie. Grydzewski przesyłał jej książki, a nawet krochmal (przez pomyłkę, bo prosiła o mączkę ryżową). Aż nagle Iłłakowiczówna dowiaduje się, że koresponduje z zaciekłym wrogiem systemu. Strapiona, wyjaśnia mu wtedy: Pan znając mnie, wie doskonale, że przyjaźni moich nie umieszczałam nigdy według recept politycznych, może to jest rodzaj daltonizmu, ale zdaje mi się, że wszędzie ludzie dzielą się na przyzwoitych i niezbyt porządnych, mądrych i niemądrych i muszę powiedzieć, że wszystkie inne podziałki mnie raczej zawsze interesowały niż podziałki polityczne. Dziś, kiedy bardziej się do śmierci przygotowuję niż do aktywności i kiedy stosunkiem moim do świata jest przede wszystkim wielkie nim zainteresowanie, nic poza tym, nie zmieniam się w stosunku do moich przyjaciół co do joty. Cieszę się, kiedy jesteśmy jednego zdania, ubolewam, kiedy sądzę, że oni się mylą, ale nigdy nie opuszczam ich dlatego, żeśmy się znaleźli każdy gdzie indziej. Tak samo jest i z Panem. Jestem pewna, że kiedy się Pan przekona, że się Pan myli, rzuci Pan, co Pan robi, i będzie Pan robił co innego. Nie moja to rzecz... Ale moją rzeczą upewnić się, że te drobiazgi książkowe, wreszcie te moje listy nie będą użyte w celach, które z tutejszymi nie kwadrują. I dalej – tłumaczy mu, jakie są przyczyny jej stanowiska wobec nowego ładu w Polsce. Pisze o tym, jak zostawiona została bez grosza w Siedmiogrodzie i nikt się nią nie zainteresował, kiedy wojna się skończyła. Aż dopiero przedwojenny komunista, który siedział za przekonania w więzieniu, radca ambasady (prawdopodobnie chodzi o Stefana Wengierowa, konsula, inżyniera, lewicowego działacza przed wojną) dał jej paszport i załatwił hotel w Bukareszcie. A potem wysłano po nią samochód. Nikt mnie o nic pytał, nic ode mnie nie chciał, nikt nie dokuczał. I ciągle jeszcze nie mogę się nacieszyć, że jestem tutaj i ciągle pali się we mnie ta sama wdzięczność. Więc choć nie jestem komunistką, nigdy bym nie chciała, aby coś, co ja robię, mogło tym ludziom szkodzić. Wiem, że Pan mi nie weźmie za złe tego, co piszę, i że Pan mnie zrozumie i uszanuje moje życzenie. Żyję bardziej niż kiedykolwiek kalendarzowo. Teraz przekwitły właśnie akacje, a zaczęły się jaśminy i bez koralowy. Cały Poznań dźwięczy i pachnie od procesji Bożego Ciała, które tutaj są ewenementem równym np. w Warszawie wyścigom czy wiankom. Co dzień procesja jest w innej dzielnicy i bruk jest cały śliski od rozdeptanych płateczków kwiatowych. List do Grydzewskiego pisała Iłłakowiczówna półtora roku po przyjeździe do Polski, w okresie – jak to określała – „animuszu”, który obejmował dwa lata po powrocie. Ten pełen wyrozumiałości ton zmieni się niedługo. Zawsze sobiepańska, pozostaje taka nadal, dlatego często nie znajduje zrozumienia. W żaden sposób nie zamierza się dostosować. Choć ma świadomość, jak bardzo nie pasuje do nowej rzeczywistości, nie obawia się tego w najmniejszym stopniu. Wytacza wojnę ZAiKS-owi, instytucji, która ustawowo reprezentuje artystów, zarządzając ich wynagrodzeniem. Nie zgadza się kategorycznie, aby ZAiKS ją reprezentował, „czyli prześladował”, jak pisała do kolejnych prezesów tej instytucji. Nie widzi powodu, aby związek miał na niej zarabiać bez żadnej fatygi, skoro w żaden sposób nie pomagał jej, gdy druga strona nie wywiązywała się z umowy. Tak było w przypadku dramatu Goethego Egmont, który przetłumaczyła dla Teatru Polskiego, a ten spektaklu nie wystawił i wbrew umowie nie zapłacił Iłłakowiczównie odszkodowania. O jedno prosiłam – żeby dać mi spokój, zapewniałam, że wszelka „opieka” jest mi zbędna, protestowałam wszędzie, gdzie natrafiłam na wtrącanie się do moich należności. Okazywało się zawsze, że instytucja Państwa czuje jakieś „prawo”, by to czynić. Dlaczego stara kobieta, która nic nie chce, poza tym, żeby swoje sprawy załatwiać sama, ma od Was tyle uciążliwości? Czy myślicie Państwo, że to przyjemnie pisać takie listy, jak ten oto? Przecie sprawa jest taka prosta: nie należę do Was. Nie należę zresztą do bardzo wielu stowarzyszeń i żadnej im przez to nie czynię ujmy: one sobie, ja sobie. Odmawiała tak długo i konsekwentnie, pisząc także listy do ministrów, aż ZAiKS przestał ją „nękać”. ===Lx0oGS4dJFdkVmZQYgg+CD9eZl44WW1bbg04WTsPa1hoW29dPw4= 11 NA GAJOWE J. ANNA KA RE NI N Każdy człowiek ma prawo do mycia i spełniania tych czynności, które należą do codziennej toalety. Kazimiera Iłłakowiczówna, Z Regulaminu Komisji Usprawniania Form Współżycia w Mieszkaniach Zagęszczonych „Żyła biednie z tych swoich lekcji w ciemnawym pokoiku długawym jak kiszka – wspomina Joanna Kulmowa – a każde pójście do wspólnej kuchni odbywało się na paluszkach z iście chińskim ceremoniałem. Umeblowanie pokoiku żywo przypominało wnętrza izdebek pań ziemianek podczas okupacji: ciasne, zatłoczone do ostateczności, z wąskim łóżkiem zakrytym kilimem czy kocem – ot, stan przejściowy, tymczasowość, bez nadziei na rychłą odmianę, ascetyczne ubóstwo”. Mimo wszystko lubiła to mieszkanie, czasem w listach nazywała je domem, a innym razem kołchozem. „Praca w tym hałasie i przy tej atmosferze jest niemożliwa, toteż całymi dniami siedzę w Bibliotece, a jak tylko mogę, wyjeżdżam. W kilku miastach znam Iłłakowiczów i do nich się chronię przed wiecznym rwetesem i podnieceniem” – pisała do przyjaciółki. Najbardziej uciążliwe jest korzystanie przez wszystkich z jednej łazienki, zwłaszcza rano, gdy tłum się kłębi, bo większość lokatorów wychodzi do pracy bardzo wcześnie. Do tego bałagan. Dlatego Iłłakowiczówna bierze sprawy w swoje ręce i wywiesza kartki: „To nie nadaje się do mycia wanny” lub „Nie można w łazience używać wystrzępionych gałganków, bo rury się zatykają”. (Kartki się zachowały). Aż któregoś dnia postanawia ułożyć regulamin korzystania z łazienki. Lokatorzy powinni się określić, o której godzinie chcą się rano umyć, i wpisać to w grafik. Poranna toaleta może trwać nie dłużej niż dziesięć minut – zastrzega pomysłodawczyni, podpisana jako „Komisja Usprawniania Form Współżycia w Mieszkaniach Zagęszczonych”. Regulamin, napisany profesjonalnie, stylem urzędowym, uwzględnia podstawowe prawa człowieka. REGULAMIN Korzystania z łazienki w mieszkaniach „zagęszczonych” Każdy człowiek ma prawo do mycia i spełniania tych czynności, które należą do codziennej toalety. Prawa tego nie wolno odmawiać i ograniczać. Wszelkie przejawy – świadomego i nieświadomego naruszania tego prawa przez jednostki niewyrobione społecznie winny się spotkać z dezaprobatą pozostałych mieszkańców. Celem zapewnienia i pogłębienia opartego na wzajemnej życzliwości współżycia wszystkich mieszkańców – podaje się do wiadomości z propozycją akceptacyjną następujące zasady korzystania z łazienki w godzinach rannych: Pierwszeństwo korzystania z łazienki w godzinach rannych przysługuje w zasadzie tym mieszkańcom, którzy spieszą do pracy lub do innych zajęć, wymagających opuszczenia mieszkania. Proponowany niżej harmonogram ma na celu uniknięcie ewentualnych możliwych kolizji w korzystaniu z łazienki. Punkt trzeci regulaminu wyjaśnia, że sprzeczności w czasie mogą być uzgodnione i uregulowane przez zainteresowane osoby „jedynie w drodze pokojowych w duchu wzajemnej życzliwości prowadzonych pertraktacji”. W wypadku niemożności usunięcia kolizji lub uporczywego naruszania harmonogramu osoby czujące się pokrzywdzone mają prawo odwołać się do tak zwanej opinii publicznej, którą reprezentuje ogół współmieszkańców. Ostatni – piąty punkt regulaminu mówi, że „osoby łatwo tracące rachubę czasu, powinny wziąć ze sobą zegarek / ewent. / budzik”. Lokatorzy akceptują dekret. Jako pierwsza, na godzinę 5 rano wpisuje się gospodyni – pani Żyndzina. Sama Kazimiera deklaruje, że będzie się myć między godziną 6.10 a 6.20. Całe życie wstaje bardzo wcześnie. Do wieczora jest zwykle mocno zajęta, nie wypoczywa, nie kładzie się nigdy na popołudniową drzemkę. Jeśli ma wolną chwilę, pisze listy. Żyje bardzo skromnie. Po pobycie w Klużu uznała, że wiele do szczęścia jej nie potrzeba, więc minimalizuje wydatki. Jest osobą duchową, dla której potrzeby materialne nie są bardzo istotne; bliska jest jej idea ubóstwa, życia w ascezie, dlatego nie skarży się na braki zaopatrzenia. Ma wszystko, czego potrzebuje, częściowo z paczek z zagranicy. Czasem tylko prosi o przysłanie pism ilustrowanych z Anglii. Zawsze witam z radością pisma ilustrowane, a nawet mody, bo nie ubierając się sama w najmniejszym nawet stopniu, bawię się szalenie widokiem tych strojów, ślubów i przyjęć, które są czymś zupełnie nieprawdopodobnym. Cóż za dziwny świat i jak ja mogłam dawniej w podobnym świecie się obracać – pisze do Mieczysława Grydzewskiego do Londynu. Jeszcze długo po powrocie nie ma zastawy stołowej, tylko jeden kubek, przede wszystkim dla pewnego biskupa, który ją czasem odwiedza. Sama używa kubka blaszanego, a kiedy przychodzą goście i naczyń brakuje, pije z przystosowanej do tego puszki. Realizuje w ten sposób arystokratyczną zasadę, że prawdziwa dama odnajduje się w każdej sytuacji. Jak zawsze umie się dobrze zorganizować, zarabiać tyle, żeby starczyło na to skromne życie, ale i na wspieranie siostry i innych. Nie podziela ogólnej frustracji związanej z biedą i brakiem podstawowych artykułów do życia. Rumunia zahartowała ją w niedostatku. W 1951 roku tłumaczy siostrze: Wy w Warszawie macie olbrzymie wymagania. Tutaj pensja 500 zł miesięcznie jest uważana za bardzo dużą, studenci żyją za 250 zł miesięcznego stypendium. Za 300 zł miesięcznie na wsi wyżyć można, mając mieszkanie, ogród, nabiał, zupełnie znośnie, o ile ta wieś jest daleko od miasta. Inna rzecz, że oczywiście trzeba pomagać tym i potomkom tych, co nas w dzieciństwie z dobroci serca wychowali. Stosuję i ja to samo wobec każdego Plater-Zyberka, bo im wszystko zawdzięczam, a nic rodzinie. Narzeka, że „straszna jest ta dłubanina koło własnej osoby”, ale radzi sobie z praktycznymi sprawami doskonale. „Dałam jakiejś potajemnej kuśnierce zużyte stare rękawy z bibretek (mniej szlachetne skóry barwione, imitujące futro bobra – przyp. JKF) od siedmiogrodzkiej jeszcze kamizelki futrzanej, a ona dorobiła do tego rodzaj mankietów do kurtki z bibretek z trzyćwierciowymi rękawami!! Też paczkowej, która wydawała mi się na nasz klimat. No i teraz jest kurtka!” – pisze do swoich krakowskich krewnych. Odwiedza miejsca, które należą do starego świata. Opustoszałe posiadłości znajomych ziemian w Kobylimpolu, Puszczykowie, Rogalinie. Odnajduje Plater-Zyberków i inne arystokratyczne rodziny, z którymi się przyjaźniła – w opłakanym stanie i w różnych miejscach świata. Część nie wróciła z emigracji, z zsyłek, z łagrów. Inni, wyrzuceni z własnych posiadłości, nazywani teraz bezetami (byłymi ziemianami), próbują się odnaleźć w demokracji ludowej, w miejscach drabiny społecznej zupełnie nieoczekiwanych. Ignacy Potocki pracował jako kierowca ciężarówek, Włodzimierz Czartoryski jako introligator, Janusz Radziwiłł, właściciel Nieborowa, musiał się przenieść do skromnego mieszkania w Warszawie. Swoją przyjaciółkę Izabellę Potulicką (potem Jabłońską) odnalazła Iłłakowiczówna w wilgotnej suterenie bez kanalizacji. Mąż Potulickiej, Kazimierz Światopełk-Mirski (poseł i ziemianin), zginął w Auschwitz, a dwaj synowie – podczas powstania warszawskiego. Przed wojną do jej rodziny należało kilka posiadłości, między innym pałac w Oborach, w którym komuniści teraz urządzili słynny dom pracy twórczej, gdzie głównie urzędowali literaci (tylko nieliczni odmawiali przyjazdu do Obór, jak Paweł Jasienica czy Melchior Wańkowicz – obaj wyznawali zasadę, że nie odwiedza się domu pod nieobecność gospodarzy). Jeszcze tragiczniejsze przeżycia miała Elżbieta Popowska z PlaterZyberków, córka bratanicy matki Zofii. Ta młoda arystokratka, której matka wywodziła się z Zamoyskich, podczas wojny trafiła do obozu w Ravensbrück, gdzie zasłynęła heroiczną postawą, wspieraniem współwięźniarek, organizowaniem jak najgodziwszych warunków, aby przetrwać. Nauczyła się tam wyplatać ze sznurków dywaniki i maty, więc gdy po wojnie żyła w skrajnej nędzy, utrzymywała się ze sprzedaży plecionek, chodząc po biurach i instytucjach jak domokrążca. Inny spokrewniony z matką Zofią Buyno opisywał Iłłakowiczównie w poruszającym liście, jak był traktowany przez pierwsze lata PRLu jako były hrabia i obszarnik, choć nie miał na sumieniu „tego grzechu śmiertelnego”, czyli posiadania ziemi: „Miałem ją tylko w doniczkach na balkonie, ale tej mojej bezgrzeszności nie mogłem w żaden sposób nigdy dowieść”. W związku z tymi „plamami” i jeszcze jedną – był przedwojennym oficerem rezerwy – czternaście razy stracił pracę. „Formalnie głodowałem razem z moimi córkami” – opisywał. „Te zmiany losu są wstrząsające” – komentowała poetka, nad swoim losem nie użalając się zbytnio. Najbardziej doskwiera jej chłód w mieszkaniu. Zimą temperatura spada do dwunastu i pół stopnia Celsjusza mimo włączonych kaloryfera i piecyka, więc Iłłakowiczówna ucieka do Biblioteki Uniwersyteckiej na całe dnie, do ósmej wieczór. Zabiera ze sobą swoje książki i siada zawsze w tym samym miejscu; oprócz pióra i atramentu ma też świece i zapałki, bo czasem w bibliotece gaśnie światło. Kiedy Biblioteka Uniwersytecka – co rzadko się zdarza – jest zamknięta, ma wielki problem. W Trazymeńskim zającu opisuje absurdalną sytuację, gdy któregoś roku w Wielką Sobotę, kiedy w czytelni trwał remont, przeniosła się do Klubu Międzynarodowej Książki i Prasy, gdzie spotykali się pisarze, niektórzy pili kawę i czytali prasę. Tam, w kawiarnianym kącie rozłożyła swoje notatki, żeby pisać, i usłyszała nad sobą głos: – Proszę pani, to nie jest miejsce do pisania. – Dziękuję bardzo, miejsca mam aż nadto – odpowiedziała, bo sądziła, że pan się martwił, że jej niewygodnie. Mężczyzna o zaciętej twarzy fanatyka, odziany w kitel dozorcy oświadczył: – Tu się, proszę pani, czyta, a nie – pisze. – Ja, proszę pana tylko ołówkiem... – bo myślała, że chodzi o blat stołu. – To nic, że ołówkiem... Tu się nie pisze. Tu jest czytelnia gazet. – A jeśli ja, proszę pana, właśnie gazetę piszę? Przecież i gazety muszą być najpierw napisane... – No, idzie pani czy nie, bo zgaszę światło! Sytuacja stała się poważna, poetka zrozumiała, że już niczego tam nie napisze. „Spakowałam ze złością manatki i mieląc w «zębach złorzeczenia», bo do domu też nie było po co wracać, ruszyłam do Fary na obrzędy Wielkosobotnie”. W grudniu 1949 roku Iłłakowiczówna pisze do Grydzewskiego, że jest tak zajęta, że czasem nie ma czasu się rano umyć. Chciałabym, aby moje ostatnie lata przyniosły coś naprawdę potrzebnego, nie tylko jakieś głupie wiersze, do których nigdy sama nie miałam wielkiego przekonania. Jak Pan wie, nigdy nie miałam się za „literatkę”, byłam zajęta wszystkim na świecie – tylko nie literaturą, zwłaszcza nie utrzymywałam się z literatury, nigdy mi to do głowy nawet nie przyszło, bym to czynić chciała. Właśnie dlatego miałam czas w wolnych chwilach dla rozrywki i wrażeń pisać wiersze. Że te wiersze podobały się, to naprawdę tylko przypadek. Iłłakowiczówna pisze Grydzewskiemu to, co niejeden od niej usłyszał i co aż tak zaskakiwało, że prawie nikt w to nie wierzył. Tymczasem poetka mówiła całkiem poważnie o własnej ocenie swojej twórczości – że nie jest z niej zadowolona, że nie potrafi jej ocenić, że nie ma poczucia, że posiada talent. Zwłaszcza dla tych, którzy doceniali piękno jej poezji, brzmiało to jak herezja. Iłłakowiczówna jednak czuła się jak uzurpatorka – być może nie stale, ale bywały z pewnością długie okresy takiego samopoczucia – co związane było z jej niską samooceną ogólną. „Kiedy moje wiersze się nie podobają, nie czuję się ani trochę zaskoczona, ani nie jest mi przykro; wydaje mi się to naturalne, podczas gdy zbierając laury, podejrzewam się o jakiś humbug” – tłumaczy Grydzewskiemu. U schyłku życia w jednym z ostatnich wywiadów powtórzy tę samą opinię i zapyta młodą dziennikarkę: „Wie pani, co to jest humbug?”. A w wierszu Poezja napisze: Nie wypije się tego, nie zje... Nie lubię, nie lubię poezji! W jej stosunku do własnej twórczości można dostrzec sprzeczność. Iłłakowiczówna pisze całe życie, zabiega o publikacje poezji, cierpi, gdy angażują ją inne zajęcia niż twórczość (za którą uważa pisanie wierszy, a nie tłumaczenia czy inne „obstalunki”), a jednak jest rozczarowana, ponieważ to, co realne, nie dorasta do idealnego. Z tego powodu te „głupie wiersze” nie zasługują na centralne miejsce w jej życiu. Brak zadowolenia z siebie i poczucia spełnienia jako poetki wyrasta z tego samego korzenia pękniętej osobowości co stosunek do własnego szczęścia, pomyślności w miłości czy prawa do otrzymywania uczucia lub choćby akceptacji. Sama już dawno wydała na siebie wyrok i potem nigdy nie znalazła okoliczności łagodzących. Wróg mój jest we mnie, w moim sercu chorem Na szyi wisi mi paciorek biczem. Dziedzictwo Dręczące poczucie winy wobec matki Zofii oraz przekonanie o własnej inności i nieadekwatności przybrały formę masochizmu. W 1949 roku podpisała z poznańskim wydawnictwem Gustowskiego umowę na tłumaczenie z rosyjskiego Anny Kareniny, wspaniałej powieści Lwa Tołstoja. Współpraca jednak nie układa się i po homeryckich bojach – jak wspominała – wydawca zdecydował, że nie opublikuje powieści. Ponieważ poetka część tekstu już przetłumaczyła, zlecenie postanowiło przejąć wydawnictwo PIW. Iłłakowiczówna nie lubiła tłumaczyć, nazywała tę pracę „obstalunkiem” dla zarobku, zajęciem typu usługowego, niemającym związku z prawdziwą twórczością. Narzekała, że ją ono wyjaławia, zabierając całą pomysłowość i siły twórcze, które wolałaby przeznaczyć na pisanie wierszy. Miała na koncie tłumaczenia między innymi Don Carlosa Schillera, wierszy węgierskich poetów, a także węgierskiej powieści. Uważała, że jest to praca wymagająca całkowitego oddania. Podczas posiedzenia poznańskiego oddziału ZLP objaśniała, czym jest dla niej praca nad przekładami: Zadań bez liku, korzyści osobistej dla własnego pisarstwa – żadnej. Wyżyłuje człowieka, wypije każdą kropelkę nadwyżki witalnej, którą żywi się – przepraszam za wyrażenie – talent, po czym pozostanie w dziejach tłumaczeń w postaci niedoskonałej, niezadowalającej bryły słów, smętny pomniczek daremnych wysiłków przekładowcy. W pracę nad powieścią Tołstoja zaangażowała się z całą mocą. Być może czuła, że jest to zadanie, dzięki któremu zostawi po sobie „coś naprawdę potrzebnego”. „Wszystkie moje listy i przyjemności odeszły w cień od olbrzymiej kolubryny Anny Karenin, którą od maja tłumaczę” – pisała do Mieczysława Grydzewskiego. W wydawnictwie PIW od strony redakcyjnej za całość odpowiadał Paweł Hertz, kierownik redakcji klasycznej literatury rosyjskiej, poeta, tłumacz, erudyta, wielka osobowość. Początek współpracy nie wróży niczego dobrego, spotkanie dwóch wielkich umysłów i talentów od razu wywołuje iskrzenie. Iłłakowiczówna źle znosi jakiekolwiek uwagi i poprawki przekładu, pozwala sobie na złośliwe komentarze, uważając je za żartobliwe. Redaktorki PIW-u czują się urażone. Kiedy sygnały niezadowolenia docierają do tłumaczki, ta się dziwi, że ktokolwiek poza Pawłem Hertzem koryguje jej tekst. Przepraszam, ale wydaje mi się, że jest Pan słabo z całością obznajomiony i te poprawki robiły jakieś miłe osoby z lekką rączką, a Pan tylko z lekka to przeglądał przed posłaniem do mnie [...]. Streszczam wrażenie ogólne bez żadnej ansy: niedokładność, nonszalancja, nieopieranie się na oryginale, zupełna beztroska w przekreślaniu niekoniecznym i niczym nie umotywowanym [...]. Nie mam przyjemności właściwie znać Pana, piszę więc i działam zupełnie na ślepo. Nie wiem, czy Pan jest pracowity, czy wprost przeciwnie, czy ma Pan jakieś przyzwoite biuro redakcyjne pod sobą, czy też chodzą Panu po głowie douczone, czy też niedouczone panienki. Kiedy napięcie po obu stronach staje się już nieznośne, Iłłakowiczówna przygotowuje rodzaj instrukcji – „Notatkę o współpracy z biurami redakcji i adjustacji”. Jest to coś pomiędzy wykładem i zbiorem życzeń wobec osób redagujących jej tekst (podkreślenia K.I.): Wydawca zamawiając przekład książki u danego autora, pragnie mieć jego przekład i dlatego [...] poprawek powinno być jak najmniej, w przeciwnym razie to już nie będzie przekład danego autora. W ogóle zmieniać nie można, a jedynie proponować zmiany, które tłumacz przyjmie, albo odrzuci. Chce, żeby redagujący spotykał się z nią osobiście i aby po uzgodnieniu zmian nanosili je razem. Należy wziąć pod uwagę fakt, że w miarę wpracowywania się w cudzą pracę, osobnik mający za zadanie tylko i wyłącznie wyławianie błędów, ulegać zaczyna jakby rodzajowi newrozy / po rosyjsku: wpadajet w azart / i zaczyna tłumaczyć na własną rękę. Woli to, wyżywa się, staje się poniekąd pisarzem [...]. Bardziej żywiołowe natury budują własne dzieła, zwłaszcza o ile posiadają łatwość pisarską, co jest szczególnie niebezpieczne. Co by było, gdyby Sienkiewicza poprawiali wielce czcigodni Gebethner i Wolf, a Żeromskiego przezacna pani Janina Mortkowiczowa? Jak wyszyłyby spod piór redakcyjnych finezyjne przekłady Boya? Poetka prosi, aby wydawnictwo się zastanowiło, czy chce mieć przekład pisarza fachowca, czy woli dzieło anonimowej zbiorowości. Chodzi jej o to, aby redakcja swoimi zmianami nie pozbawiała tekstu osobistego piętna autora. W jej uwagach odnajdzie się każdy piszący pod wszelką szerokością geograficzną, który spotkał na swej drodze nadgorliwego redaktora, przez którego z tekstu autorskiego powstaje „bezosobowa, sterylizowana siekanina, poprawna, wygotowana na średnio polszczyzna, bez smaku i zapachu”. Obecnie – konkluduje Iłłakowiczówna – sytuacja jest następująca: anonimowy kolektyw wyłazi ze skóry, sądząc w dobrej wierze, że powinien się wykazać jak największą ilością zdań, a autor dostaje do ręki nie swój skrypt z propozycjami nowych ulepszeń, tylko nowy przekład. Tłumaczka ilustruje swój przekaz przykładami, aby uzmysłowić redakcji, że zmiana dobrego na inne dobre nie ma sensu. Proponuje przeanalizować zdanie, które można tłumaczyć na mnóstwo sposobów – źle i dobrze: Eulalia, her embroidery in her hand, was coming back from the fields with her dog. Eusebe was following her slowly leaning on his stick. Oto jest zły przekład: Eulalia z robótką z haftem w ręku, szła z psem z pola; Euzebiusz postępował powoli za nią, podparłszy się na pałce. Dalej wyjaśnia, że w przekładzie rażą: powtórzenie trzy razy „z” na początku, nielubiany przez czytelników imiesłów przeszły (podparłszy), słowo „pałka”, aliteracja „p” w drugiej części zdania („po”). I podaje trzy przykłady dobrych tłumaczeń tego samego zdania: Eulalia szła z pola z robótką ozdobioną haftem, prowadząc psa; Euzebiusz postępował powoli za nią oparty na lasce. Eulalia, z haftowaną robótką w ręku, wracała z pola. Za nią – ale z wolna – Euzebiusz wsparty na kiju. Towarzyszył obojgu pies. Eulalia szła od strony pola z psem, niosąc swój haft, a za nią podążał z wolna Euzebiusz opierając się na lasce. Teraz – tłumaczy poetka – nie chodzi o to, aby zmieniać jedną z poprawnych wersji na inną poprawną, tylko dlatego, że „swędzi pióro lub ma się zły gust”. I na koniec, trochę złośliwie, proponuje, że może faktycznie to biura redakcyjne powinny zajmować się tłumaczeniami, jedynie nadzorowane przez pisarzy – artystów, choć „nowe taryfy za przekłady nie są atrakcyjne”, ale te kolektywy są przecież na stałych poborach, a tymczasem pisarz mógłby się zajmować czymś innym niż szukanie realiów i różne dociekania, niemające z artyzmem niczego wspólnego. Dociekania i sprawdzanie realiów, o których pisze Iłłakowiczówna, to lwia część pracy, jaką musiała przy Annie Kareninie wykonać. Poruszanie się w rzeczywistości dziewiętnastowiecznego Imperium Rosyjskiego, ze znajomością zwyczajów arystokracji, ale także zagadnień rolniczych, wojskowych, kulinarnych, modowych i wszelkich innych, było możliwe dzięki sztabowi ekspertów, z którymi Iłłakowiczówna współpracowała, ale przede wszystkim dzięki jej osobistemu zaangażowaniu, żywotności i pomysłowości. „Zajmuje to we mnie całość moich sił i uzdolnień, a nie mam nigdy wrażenia, że nie można by tego lepiej zrobić. Myślę, że jeszcze umierając będę prosić o Annę, żeby coś w niej poprawić” – pisała Grydzewskiemu. Józef Ratajczak przychodził do niej wtedy właśnie na lekcje rosyjskiego. Iłłakowiczówna opowiedziała mu któregoś dnia, gdy lektura zmierzała do finału, że aby przetłumaczyć finałową scenę, kiedy Anna rzuca się pod pociąg, wybrała się na dworzec i przepytała kolejarzy z fachowych nazw dotyczących pociągu i peronu. Jako tłumaczka przywiązywała ogromną wagę do precyzji określeń, nazewnictwa zgodnego z realiami i była gotowa na długie dyskusje, na przykład o tym, czy gra towarzyska, w którą grał Wroński, to były „bierki”, czy raczej „kardynały”. Denerwowała się, gdy redaktor zamiast słowa „kitel” wolał „letni płaszcz wojskowy”. Zachowane listy w sprawie Anny Kareniny pokazują, że praca tłumaczki była tytaniczna, co chwilę wymagała od niej rozstrzygnięć i – co musiało być szczególnie trudne – utrzymania balansu między własną inwencją pisarki, poetki a zachowaniem stylu Tołstoja, tak jednak, aby nie tracąc Tołstojowego ducha, uczynić tekst jak najbliższym polskiemu czytelnikowi. Oddała się tej pracy całkowicie. Zapoznała się z tłumaczeniami na niemiecki, angielski i francuski; odpowiedziała sobie na mnóstwo wątpliwości, zasięgając rad u przyjaciół i ekspertów, także u siostry, która tłumaczyła między innymi Burzę Szekspira. Pierwszy etap polegał na tłumaczeniu na brudno i trwał najkrócej, ponieważ zależało jej na utrzymaniu wewnętrznego jednolitego stylu i charakteru. Miejsca trudniejsze zostawiała na później. Było to bardzo żmudne – w ruch szły słowniki, rozmaite encyklopedie. Na czas pracy przeniosła się do Biblioteki Uniwersyteckiej. Styl Lwa Tołstoja okazał się dla niej wyzwaniem. Tołstoj w rzadkich ustępach jest świetnym stylistą. Jego język jest ubogi, styl niedbały, powtarza w kółko parę tysięcy słów, które ludzie z towarzystwa w jego epoce używali. Jest magiem psychologii, pysznym narratorem, ciętym satyrykiem swojej sfery, ale nie stylistą. Aż do sceny balu / t. 1, rozdz. 22 i 23 / prócz niedbałym stylem prowadzonych rozmów nic się nie dzieje. Dąży w nich autor do jasnego wypowiedzenia się przy jak najmniejszej fatydze i do podania „ekspozycji”, co robi świetnie. Używa chętnie niebanalnych, wyrazistych zwrotów, ale zupełnie nie dba o to, aby były piękne. Dbałość o to występuje tylko, kiedy chodzi o przyrodę lub jakiś ulubiony przezeń „kawałek”, jak wyścigi Wrońskiego, kośba Lewina lub nagły kaprys przy opisie jakiejś osoby lub sytuacji. Tłumacz takiego olbrzyma jak Tołstoj ma rolę niewdzięczną. Geniusz ten mówił zarówno jak jego bohaterowie – po francusku, co odbija się ogromnie na stylu rozmów, w którym grasuje oprócz rosyjskiego „wy” jeszcze francuskie „vous”, właściwie stoi się ciągle z palcem w buzi. „Poprawiać” geniusza niepodobna, przełknąć tego nierównego, często jakby nieporadnego stylu – również niepodobna [...]. Cóż, kiedy wtrąca się jeszcze tylu poprawiaczy, że w końcu obawiać się można, że rzecz nie będzie ani tołstojowska, ani iłłakowiczowska, ale zlepek bez życia, bojaźliwie i martwo urodzony. Kto wie – zastanawia się poetka – czy tłumacz, chcąc być sumienny, nie powinien tłumaczyć Anny Kareniny najpierw na francuski, dopiero potem na polski. Jak wybrnąć z powtórzeń stosowanych przez Tołstoja? „Czy zabrać się do powtarzania co krok tych samych wyrazów w rodzaju, np. «wynalazca wynalazł wynalazek»?”. Dylemat kolejny: „Czy utrzymać tę dysproporcję, jaka istnieje u Tołstoja, gdzie pomiędzy ustępy językowo bezbarwne powtykane są mocne, wyraziste, nieraz prostackie określenia, jaskrawo wyskakujące z szarzyzny, gdzie po długim nudziarstwie światowej rozmowy, żywcem zapożyczonej z francuskiego, przychodzi mocny, barwny, czarujący opis przyrody lub jakiejś osoby, w którą się autor szczególnie wpatrzył?”. List do Juliana Tuwima, 1949 rok. Inna kwestia: czy polszczyć imiona, czy nie? „Dlaczego mamy mówić «Sasza, Stiopa, Grisza», kiedy istnieją ekwiwalenty: «Mania, Stefek, Grześ»”? Można i tak, i tak – trzeba zdecydować. „Wybór, wybór i wybór: twórczość sprowadza się do wyboru, a cóż dopiero przekładowstwo, to popychadło, ta wzgardzona pomywaczka w czeladnej kuchni u pani twórczości” – pisała Iłłakowiczówna. Proponowała tłumaczyć imiona na polskie: nie „Warieńka”, tylko „Basia”. Jednak wydawnictwo pozostawiło imiona zgodne z oryginałem. Kolejne dwa pola sporu to tytuł i patronimiki, tak zwane otczestwa – nazwiska utworzone od imienia ojca. Co do tytułu – Iłłakowiczówna nigdy nie zaakceptowała formy Anna Karenina, dla niej była to – i tak też pisała w listach – Anna Karenin. Nie dostrzegała żadnego powodu, aby do końcówki „in” dodać przy żeńskiej formie „-a”, i za przykład podawała polskie nazwiska: Dunin, Suzin, Suryn, Jagmin, które nie zostały sfeminizowane. Jednak redaktorzy upierali się przy swoim, więc utrzymała tytuł tak, jak brzmi on w rosyjskim oryginale. Patronimikom sprzeciwiała się zdecydowanie, optując za ich ograniczeniem i stosowaniem ich tylko, aby pokreślić inność obyczaju. Zwłaszcza wołacz rodzaju męskiego wydawał jej się ohydny. „«Konstanty Filipowiczu!» wolę zmienić na «mój drogi» albo na «kochany panie»”. Jeszcze nim zaczęła tłumaczyć, postanowiła zasięgnąć rady u Tuwima, który także tłumaczył i świetnie wyczuwał język rosyjski. Ten przysłał jej zabawny list w sprawie patronimików: Sapho Słowieńska! Iłło dobra i kochana! Uważam, że patronimików należy w przekładzie na polski starannie unikać, ale tylko w wołaczu i celowniku. Iwan Iwanowicz, Iwana Iwanowicza, z Iwanem Iwanowiczem – w porządku. Ale Iwanowi Iwanowiczowi lub Iwanie Iwanowiczu! – to już po prostu grzech. Trzeba szukać innych form. [...] Gdy mam zawołać jakąś Arinę Pantelejmonownę, to: 1. Jeżeli jestem jej mężem, krzyknę: Arino!, nawet Arina! – ale, gdyby była Marią, to tylko Mario!. 2. Jeżeli jestem jej służącym, ryczę: Proszę pani!, Pani doktorowo! Pani generałowo!, jeśli jest żoną generała, ale w żadnym wypadku Arino Pantelejmonowno!, bo to brzmi potwornie. Iłłakowiczówna zgadzała się z opinią Tuwima i starała się patronimiki stosować podczas tłumaczenia umiarkowanie. Redakcja wydawnictwa uznała jednak, że powinno być ich w tekście więcej i mimo perswazji tłumaczki uzupełniła o nie tekst, ku jej niezadowoleniu. „Miałam z nią tyle zażartych kłótni, że nie mogłam się wdawać w subtelności na tym polu. Po prostu zrzekłam się ingerencji do patronimików” – wspominała. Nadzorujący tłumaczenie Paweł Hertz doskonale radził sobie z pretensjami tłumaczki i jej apodyktycznym tonem. W odpowiedzi na jej „instrukcję” tłumaczył spokojnie, że wydawnictwo ma prawo czuwać nad przekładem, nawet w przypadku takiego tłumacza jak ona, stąd żmudne adiustacje, narady, rzeczoznawcy, korespondencja i propozycje zmian, które jej składa redakcja. „To wszystko jest skomplikowane, ale jestem pewien, że będzie Pani mimo wszelkich cierni, podobnie jak i ja – zadowolona z tej Anny, po raz pierwszy na nasz język naprawdę przełożonej. To, że oboje jesteśmy, excuzez le mot – «bodliwi», da na pewno dobre rezultaty” – pisał we wrześniu 1951 roku. Pierwsze polskie wydanie Anny Kareniny z 1898 roku w przekładzie Jana Wołowskiego zostało ocenione krytycznie. Za nieudane uznano też kolejne – Aleksandra Wata z 1928 roku. „Przekład jest tak lichy – pisał W. Batkin – że trudno poznać Annę Kareninę”. Natomiast przekład Iłłakowiczówny zachwycił krytyków od razu. Seweryn Pollak, tłumacz i znawca literatury rosyjskiej, pisał: Prostota i niezwykła czystość języka, całkowicie wolnego od wszelkich naprężeń stylistycznych, które są prawie nieodzownym produktem przekładu, autentyczność tonu, a jednocześnie swoboda, z jaką tłumaczka osadza dzieło w polszczyźnie, czynią z przekładu Anny Kareniny już nie tylko wzór doskonałego tłumaczenia, ale stawiają go w rzędzie najlepszych oryginalnych wzorów polszczyzny. Już po wydaniu Anny Kareniny Paweł Hertz, z którym pozostali w serdecznych relacjach, napisał Iłłakowiczównie, jak cieszy się, że ich współpraca mimo początkowych trudności w końcu dobrze się ułożyła, „zwłaszcza że całość bardzo jest imponująca, oczywiście dzięki pracy Pani przede wszystkim, a zwłaszcza dzięki wielkiej Pani miłości do polszczyzny, co w pełni ocenić może każdy dzisiejszy i przyszły czytelnik przekładu”. Hertz słusznie przeczuwał, że doskonały przekład Iłłakowiczówny przez długie lata zachowa świeżość i niełatwo go będzie zastąpić – dotąd nikt nie zmierzył się na nowo z tłumaczeniem tej powieści. Iłłakowiczówna natomiast była tą pracą rozczarowana i wykończona, przez kilka tygodni miała niesprawną rękę, jednak jej rozgoryczenie wynikało przede wszystkim ze strat finansowych. Nałożyły się na to dwie niesprzyjające okoliczności. 28 października 1950 roku władze ogłosiły reformę walutową, polegającą na wymianie pieniędzy i częściowej denominacji. Ta operacja, wymierzona w spekulantów i waluciarzy i przeprowadzona z dnia na dzień, zapamiętana została przez Polaków jako skok na kasę. Iłłakowiczówna zdążyła odebrać dużą zaliczkę z wydawnictwa – sto tysięcy złotych. Po operacji rządu, jak inni, straciła aż dwie trzecie oszczędności. Z kolei w następnym roku wprowadzona została uchwała o zmianie wynagrodzeń autorskich, więc poetka znów straciła, ponieważ wbrew pierwotnym ustaleniom obniżono stawki za kolejne wydania przekładu. Wciąż miała pieniądze na książeczkach PKO, ale liczyła, że będzie miała zabezpieczenie do końca życia. Pytana potem o Annę Kareninę w wywiadach opowiadała, że „czuje się orżnięta”. Być może to rozczarowanie i poczucie krzywdy wpływało także na jej stosunek do bohaterki powieści, którą uważała za antypatyczną, a nawet obrzydliwą. Rzeczywiście, Anna nie była kobietą pokrewną jej duchem, rozterki miłosne, a zwłaszcza niewierność małżeńska, nie należały do zagadnień, którymi Iłłakowiczówna chciałaby się zajmować. A już w najmniejszym stopniu nie zamierzała wyrażać empatii wobec targanej namiętnościami złej żony i matki. „Nienawidziłam tej obrzydliwej Anny. Byłam po stronie Karenina” – oznajmiała tłumaczka zdumionym dziennikarzom. Wbrew obawom Iłłakowiczówny przekład Anny Kareniny nie tylko nie okazał się „niezadowalającą bryłą słów”, lecz uznawany jest za przekład kongenialny – dorównujący oryginałowi. Do dziś jest powszechnie czytanym i wysoko ocenianym tłumaczeniem tej powieści. Przekład Kazimiery Iłłakowiczówny olśniewa urodą języka. Gdyby nie zwierzenia tłumaczki, nie można by się domyślić, jak wiele trudu i namysłu wymagało mistrzostwo, jakie osiągnęła w Annie Kareninie. W 1954 roku została za to tłumaczenie nagrodzona przez PEN Club, co ją zaskoczyło – nie była świadoma, że książka jest tak doceniana. Jednak jeszcze bardziej ją cieszyło, że świetnie się sprzedaje i często jest wznawiana. Mimo to Iłłakowiczówna nigdy nie polubiła ani powieści, ani jej bohaterki. Do końca trzymała z Kareninem. W 1950 roku poznański poeta Wojciech Bąk próbował się zabić. Odratowano go i zamknięto w szpitalu psychiatrycznym w Kościanie. Ten poeta religijny podczas okupacji pracował przymusowo w fabryce amunicji w Cottbus, a po wojnie razem z Jarosławem Iwaszkiewiczem redagował w Poznaniu „Życie Literackie”, był kierownikiem literackim Teatru Nowego i pracował w wydawnictwie brata Władysława. Pełnił też funkcję przewodniczącego poznańskiego oddziału ZLP. Stracił te wszystkie stanowiska przed 1948 rokiem w ramach szykan, ponieważ nie chciał podejmować współpracy z aparatem partyjnym, między innymi nie godził się na cenzurowanie spotkań w ramach Literackich Czwartków, które Związek Literatów Polskich organizował, zgodnie jeszcze z przedwojenną tradycją. Jego wiersze przestały być publikowane. Kiedy Bąk zażył pięćdziesiąt tabletek luminalu, mówiono, że miało to związek z wymianą pieniędzy: stracił podobno osiemdziesiąt tysięcy złotych. Koledzy pisarze z ZLP natychmiast się zainteresowali sprawą – postanowili zająć się mieszkaniem Bąka, ponieważ uznali, że jego postawa jest aspołeczna, skoro jako osoba samotna zajmuje dwa pokoje z kuchnią. Ustalili, że należy przenieść Bąka do jednopokojowego lokalu na parterze, a jego mieszkanie oddać innemu pisarzowi, który ma rodzinę. Zarząd główny ZLP – Jerzy Putrament i Leon Kruczkowski – zgodził się na to. Kiedy więc Bąk wyszedł ze szpitala, stwierdził, że rzuca to wszystko i wyjeżdża z Polski, ale nie dostał paszportu. Napisał wtedy list do Bolesława Bieruta, w którym tłumaczył, że chce wyjechać, ponieważ cenzura uniemożliwia mu działalność pisarską. „W takim stanie rzeczy uważam za najlepsze wyjście wyjazd na Zachód – wyjaśniał. – Ani tutaj nie mogę rozwijać normalnej działalności literackiej, ani też czuć się swobodnie. Szkoda z powodu mego wyjazdu nie stanie się dla Państwa żadna, gdyż nic prócz rękopisów nie zamierzam zabrać ze sobą”. Choć list do prezydenta był rzeczowy i umiarkowany w tonie, poznańskie ZLP uznało, że należy Bąka izolować, ponieważ oświadczenie w liście zdradza anormalność i zawiera „szereg fantastycznych inwektyw” przeciwko rzeczywistości Polski Ludowej. Wkrótce z inspiracji poznańskiego oddziału ZLP i przy aprobacie zarządu głównego Bąk został przewieziony do szpitala w Dziekance pod Gnieznem, a do prokuratury skierowano wniosek o ubezwłasnowolnienie poety. Został on za zgodą Leona Kruczkowskiego skreślony z listy członków ZLP. Iłłakowiczówna, która znała i ceniła Bąka, patrzyła na tę kuriozalną sprawę ze zgrozą. Wprawdzie – jak wynika z jej listów do siostry – również uważała Bąka za szalonego, ale działanie związku uznała za niegodziwe. W 1953 roku pisała do Wacława Kubackiego: Trapi mnie bardzo myśl o Bąku. Oto jest prawdziwy dramat, dramat poety z awansu społecznego, zadziobanego przez małych klerków z inteligencji, zawistnych o to, że dorobił się dwóch pokoi z łazienką, on, syn ślusarza! Kiedy zaczęła się odwilż, Iłłakowiczówna domagała się od zarządu wycofania wniosku o ubezwłasnowolnienie Bąka. Oskarżała literatów o to, że przyczynili się do pogorszenia jego stanu zdrowia: Wydaje się rzeczą niesłychaną, by grono kolegów zamiast bronić pisarza, przyczyniało się do zaszczuwania go. Rolą związku winna być pomoc, zabezpieczenie praw ludzkich pisarza, troska o jego byt, o jego stare lata, stawanie pomiędzy nim a surową codziennością, z którą wrażliwy artysta więcej się łamie niż kto inny. Ten Zarząd, który przyczynił się do zamknięcia Bąka w Dziekance i wykluczenia go ze Związku, działał pod przymusem z góry w epoce, która wiele krzywd ma w swoim rachunku [...]. Nie jest rzeczą Związku obserwować kolegów, badać ich stan psychiczny, zamykać ich i ubezwłasnowolniać. Iłłakowiczówna domagała się anulowania decyzji o sunięciu Bąka z ZLP i procedury ubezwłasnowolnienia. I faktycznie – poznański oddział ZLP po jej liście wycofał się z tego wniosku i zaproponował Bąkowi ponowne członkostwo. Ten jednak odmówił. Niedługo potem znów próbował się zabić. „Popędliwy jest też ten Wojciech Bąk, który w niedzielę został odratowany po ponownym targnięciu się na życie za pomocą 50 tabletek luminalu. Leży zarośnięty po uszy i klnie farmację Polski Ludowej” – pisała Iłłakowiczówna do Anny Kowalskiej. Spotkanie literatów. Od lewej: Wojciech Bąk, Ferdynand Goetel, Zofia Nałkowska, Józef Wittlin, Kazimiera Iłłakowiczówna, Światopełek Karpiński. Wkrótce, kiedy Bąk zostanie aresztowany za rzekome szkalowanie Polski za granicą, poetka poprosi Kowalską o pomoc, tłumacząc, że jest to „człowiek łagodny jak jagnię, który nikomu i niczemu zaszkodzić nie może. Jeśli się chce go do fiksacji doprowadzić, to oczywiście trzeba go trzymać w zamknięciu”. Interwencja Anny Kowalskiej pomogła, Bąk został zwolniony z aresztu. Często potem odwiedzał poetkę na Gajowej, ona też bywała jego gościem, czasem nawet mu sprzątała i gotowała, choć samej sobie gotować nie lubiła, a przede wszystkim nie miała do tego warunków – w mieszkaniu na Gajowej kuchnia, podobnie jak łazienka, była tylko jedna. Na początku lat pięćdziesiątych Iłłakowiczówna pisze dramat Ziemia rozdarta. To historia biskupa Jana Kołdy Nankiera, urodzonego w XIII wieku na Śląsku biskupa krakowskiego, a potem wrocławskiego, uchodzącego za obrońcę polskości. Ten obstalunek – jak poetka lubiła nazywać prace zlecone – zamówiło u niej biskupstwo wrocławskie w związku ze wznowieniem procesu beatyfikacyjnego Nankiera. Najpierw spektakl wystawiono z udziałem kleryków z tamtejszego seminarium, a na zaproszenie rozmaitych zakonów poetka czytała swój dramat. W 1962 roku został on wystawiony w Teatrze Nowym w Poznaniu. Religijność Iłłakowiczówny manifestuje się na rozmaitych poziomach. Coraz chętniej bierze udział w rekolekcjach, często jeździ do Nałęczowa do sióstr urszulanek szarych. Religia – tłumaczy siostrze, gdy pojawiają się pierwsze incydenty choroby psychicznej jej córki Krzysi – „daje wielki hart wewnętrzny i na co dzień, i od święta, a w leczeniu psychoz miewa olbrzymie znaczenie. Tak, że nie wykluczam po prostu łaski Boskiej”. Ale nieczęsto pisze o swoich doświadczeniach i przeżyciach, choć w listach dźwięczą sformułowania mistyków, świadczące o tym, że poddaje się ćwiczeniom duchowym i coraz łatwiej jej znosić „ciemne noce duszy”. Od końca lat czterdziestych Iłłakowiczówna regularnie czyta Biblię i nie rozstaje się z popularnym podręcznikiem życia religijnego O naśladowaniu Chrystusa Tomasza à Kempis. Listy do przyjaciół kończy często „Gloria in excelsis Deo” lub „tysiąc błogosławieństw”, ale nie ma w nich śladów nachalności. Przyjaźni się z księdzem Janem Zieją, autorytetem wielu pokoleń, kapelanem Lasek (Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi, założonego w latach dwudziestych przez Różę Czacką), Szarych Szeregów, a potem członkiem Komitetu Obrony Robotników. Prawdopodobnie to pod jego wpływem bliska stanie się jej idea walki o zniesienie kary śmierci. Religijność poetki budziła respekt i niekiedy podziw. Nawet nielubiąca Iłłakowiczówny Dąbrowska potrafiła zauważyć jej podobieństwo do średniowiecznych katoliczek, które łączyły w sobie mistycyzm z praktycznym umysłem. Przyjaźń Iłłakowiczówny z Margaret Nowak-Solińską zaczęła się od festynu zakonnic. Poetka spotkała tam młodego mężczyznę, który zwierzył jej się, że właśnie wrócił ze Szkocji, gdzie zakochał się w pewnej pannie, ale nie wie, czy ściągnąć ją do Polski, skoro sytuacja jest trudna i w dodatku on nie ma mieszkania. Iłłakowiczówna się oburzyła: Więc jak to? Zawrócił pan jej w głowie i teraz chce się wymigać? Czego się pan w ogóle namyśla? Szkotka to skarb, tam jest inna niż u nas tresura. Ten rodzaj żony będzie oparciem, nie – zatruwającą życie histeryczną osobą z wymaganiami i ciągłym wymawianiem niespełnionych rzekomo obietnic. „Ach ja nieszczęśliwa, i po co ja za ciebie wychodziłam!”. Zobaczy pan, ona zakasze rękawy i nie ma rzeczy, której by dla domu nie zrobiła. A przy tym żadnych fochów czy dąsów, bo tam u nich to jest nie przyjęte... Z wesołą twarzą i dobrym humorem. Szkotka rzeczywiście przyjechała i wtedy Iłłakowiczówna przestraszyła się, jak ta dziewczyna „w cudownych lokach, eleganckich sukienkach, z malinowymi paznokietkami, różaną cerą i promiennym zaiste humorem” poradzi sobie w socjalistycznej rzeczywistości. Był 1949 rok. Margaret tymczasem była szczęśliwa i adaptowała się bez trudu. Narzeczony ulokował ją u przyjaciółki z lat dziecinnych, na wspólnym tapczanie. „Jak ona dobra, jak ofiarna dla mnie obcej” – cieszyła się Margaret. Iłłakowiczówna była nią zachwycona. Lubiła osoby optymistyczne, potrafiące znosić niewygody z uśmiechem, ponieważ sama miała podobną naturę. Zaprzyjaźniła się bardzo z tą dziewczyną, która mogłaby być w wieku jej późno urodzonej córki. Dla Margaretki, jak ją nazywała, poetka była niczym matka, z którą się nie dyskutowało, której polecenia się wykonywało, korzystając z jej mądrości i życiowego doświadczenia. „Wymieniałyśmy się językami” – wspominała Iłłakowiczówna, która uczyła dziewczynę polskiego w zamian za angielski. Namówiła ją też, żeby dorabiała sobie, udzielając lekcji. Zaproponowała, że pokaże jej, jak to robić: ona przyjdzie do niej na lekcje i schowa się za parawanem, żeby nie peszyć ucznia. Margaret pomysł wydał się dziwaczny, ale z Iłłą się przecież nie dyskutowało. „Wszystko, co pamiętałam z tej lekcji, to było uczucie strachu, aby się nie poruszyć i tym nie zdradzić swojej obecności. Cała ta rzecz była zupełnie śmieszna. Czułam się jak idiotka, ale siedziałam przez całą godzinę nie poruszywszy ani jednym mięśniem” – wspominała Margaret. W Szkotce znalazła też Iłła towarzyszkę spacerów, choć to, co ona określała słowem spacer, w Szkocji nazywane było hike, czyli długą włóczęgą. Wyjeżdżały za miasto pociągiem lub autobusem i wędrowały cały dzień, odwiedzając miejsca dobrze znane Iłłakowiczównie sprzed wojny: dwory w Rogalinie czy Puszczykowie. Zafascynowana Margaret słuchała opowieści o Polsce, o której nie miała pojęcia. Kiedyś przywędrowały do Kobylegopola, wyszli im naprzeciw jacyś ludzie, padli przed Iłłą na kolana i całowali ją po rękach, a następnie padli przed Szkotką. Była to służba z dworu, która rozpoznała poetkę. Nie wiedząc nic o przedwojennej Polsce i o jej półfeudalnym charakterze, Margaret była zszokowana. Potem podeszłyśmy do ruin. Iłła pokazała mi parasolką resztki wieży i powiedziała: „Na tej wieży był duży zegar. Kiedy tu przyjeżdżałam, prosiłam gospodarza, aby zatrzymał ten zegar, bo mnie denerwowało jego tykanie i bicie godzin. W nocy nie mogłam usnąć. Oczywiście gospodarz zegar zatrzymywał. Byłam zawsze przyjmowana z honorami i z całym ceremoniałem. Odbywały się tu wielkie zabawy i spotkania. Zjeżdżali się właściciele okolicznych dworów, bywali dyplomaci, politycy, goście zagraniczni”. Iłła śmiała się głośno, wspominając swoją młodość. Była kiedyś wielką damą. Należała do elity socjalnej. Do wybranych. Słuchałam jej opowiadania o tamtym, przeszłym świecie z ciekawością i niedowierzaniem. Polska, w której żyłam, była zupełnie inna. „Gdy chciałam być sama, kazałam przynieść mój leżak na odległy trawnik i mówiłam innym gościom, aby mi nie przeszkadzali”. „Oczywiście nie przeszkadzali”, wtrąciłam. „Oczywiście, of course, nikt by się nie odważył, ja byłam wtedy wielką damą”. Wydawało mi się, że wchodzę za kulisy historii. Mało wówczas jeszcze o Polsce wiedziałam, ale jedno było dla mnie bardzo jasne: Polska przeszła nie tylko straszną wojnę, która ją zrujnowała. Polska przeszła także metamorfozę społeczną. Klasa kiedyś rządząca i posiadająca była dzisiaj niczym. Jeszcze jej cienie błądziły po tej nowej rzeczywistości, ale były to już tylko cienie, jak w Hadesie, po drugiej stronie Styksu. Podczas tych spacerów śladami świetności we wspomnieniach Iłłakowiczówny pojawił się też tajemniczy hrabia, który oświadczył się jej pod tysiącletnimi dębami, przy jednym z dworków. „Powiedział, ofiaruję ci moją skromną osobę, mój tytuł książęcy, moje posiadłości, stanowisko, pozycję socjalną w kraju i za granicą. Wiesz, powiedział, że mam krewnych, przyjaciół i znajomych na całym świecie”. Margaret słuchała tych rewelacji z wielkim zainteresowaniem. Może byłaby dziś księżną Kazimierą taką a taką? I wszyscy kłanialiby się jej w pas i cisnęli do całowania delikatnych rąk jej książęcej mości, jaśnie pani, czy jak tam mówiło się wtedy w Polsce. Iłła zdawała się niezdecydowana, czy jeszcze coś dodać. Stała przede mną w swojej krasnej chusteczce na głowie, z koszykiem na ręce i parasolką rozpiętą nad głową, choć byłyśmy w głębokim cieniu prastarych dębów. „Roześmiałam mu się w oczy i powiedziałam: «Nie». To wszystko”. Relacja Nowak-Solińskiej przyczyniała się do legendy o miłości Iłłakowiczówny i Rogera Raczyńskiego, ale dziś trudno tę informację zweryfikować. Nazwisko arystokraty w tej opowieści nie padło, są to więc jedynie domniemania. Przyjaźń z Margaret Nowak-Solińską trwała do końca życia Iłłakowiczówny. Kiedy Szkotka urodziła troje dzieci, poetka podesłała jej do pomocy swoją ulubioną gosposię – panią Zugerhör. Sama zjawiała się czasem z wizytą, aby skorzystać z łazienki – na Gajowej długa i bezstresowa kąpiel nie była możliwa. Tu czuła się swobodnie, przynosiła ze sobą prześcieradło, w które się zawijała, i leżała na tapczanie, wypoczywając. Pewnego dnia Margaret usłyszała z łazienki krzyk Iłły: „Czy ktoś może powiedzieć temu głupiemu chłopcu, żeby przestał mi gasić światło?”. Chodziło o trzyletniego synka Margaret, Zygmunta, który bawił się wyłącznikiem. Zaraz potem zaprzyjaźnili się i rozmawiali sobie, ona zawinięta w prześcieradło, on zachwycony, bo dotąd nikt z nim nie rozmawiał jak z dorosłym. Po wyjeździe Szkotki po siedmioletnim pobycie w Polsce znajomość zamieniła się w korespondencyjną, ale bardzo ciepłą i serdeczną. Zostały po tej przyjaźni krótkie wspomnienia – spisane przez obie panie – i wzruszające listy. W jednym z ostatnich Iłłakowiczówna pisze: Przeżyłyśmy razem, a może jednocześnie, ogromny okres czasu i to nas, jak sądzę, połączyło już do końca życia. Cieszę się, że jesteś taka stała i że w każdej chwili można Ciebie dawną odnaleźć. Z Polakami pod tym względem bywa bardzo rozmaicie, ale ja jestem Litwinką [...]. Ściskam Cię z całego serca, wszystkich Twoich pozdrawiam, Twoja, zawsze ta sama Kazimiera Iłłakowiczówna. Większość powojennych przyjaźni Iłłakowiczówny miała właśnie charakter przede wszystkim korespondencyjny. Lubiła pisać listy od wczesnej młodości, a teraz, gdy mieszkała w Poznaniu, kontakt ze znajomymi rozsianymi po Polsce mogła jej zapewnić tylko poczta. Chociaż poetka odwiedzała czasem znajomych i dalekich krewnych we Wrocławiu, Krakowie, Szczecinie, lubiła wypoczywać w Nałęczowie. Stara się jak najmniej krępować sobą, więc domaga się podziału kosztów za jedzenie, gdy przyjeżdża na kilka dni. Kiedy Stefania Naczko-Iłłakowicz nie chce słyszeć o tym, żeby płaciła za gościnę, Iłłakowiczówna jej wyrzuty. „Nie bądź tak ohydnie staromodna [...] To i tak ogromny prezent, że nie trzeba iść do restauracji, nie zmywać [...] I daleko prościej jest zapłacić, niż łamać sobie głowę nad rewanżem, który jest zwykle tylko irytujący dla obdarowanego, a pieniądze zawsze się przydadzą i ciągle jest ich mało dla obdarowanego”. W Toruniu, 1948 rok. Kiedy przyjeżdżała do Warszawy, spotykała się między innymi z pisarką Anną Kowalską, przyjaciółką i partnerką Marii Dąbrowskiej, tuż po wojnie z Polą Gojawiczyńską, z którą przyjaźniła się od dawna, oraz z księdzem Janem Zieją. W kwietniu 1951 roku, kiedy Maria Dąbrowska przyjechała do Poznania na spotkanie z czytelnikami, Iłłakowiczówna zaproponowała, że pokaże jej miasto. Przywitała mnie jakoś owacyjnie, co mnie zmieszało i czego się po niej nie spodziewałam. Z nią więc spędziłam czas do trzeciej. Najpierw oprowadziła mnie po starym Poznaniu, który jest bardzo zrujnowany, o wiele więcej niż myślałam. Potem z Iłłą na obiedzie w jednej z tych trzech gospód w Continentalu, niegdyś ponoć świetnej restauracji, dziś zaledwie nieco lepszej stołówce. Potem poszły do poetki na kawę „z paczek” i zwiedzały kościoły („bo Iłła bez tego nie może”). Dąbrowska relacjonowała to spotkanie w dzienniku: Jest bardzo ekscentryczna. Mówi zawsze co innego, niż się oczekuje, wprost uosobienie przekory, dziwaczność niesympatycznego rodzaju, przesadne i bezustanne akcentowanie swojej odrębności od wszystkich, nieszczerość i pretensjonalność, pełno jakichś urazów, dużo zjadliwości, a już biada, gdy coś albo kogoś chwali. Gorzej to brzmi, jak obelgi. Nic dziwnego, że wszyscy się z nią źle czują. A mimo to wielka poetka, świetnie opowiada i nawet w jej sposobie oprowadzania mnie po mieście była autentyczna poezja. A potem w liście do Iłłakowiczówny pisała: Droga Pani – przepraszam za ten zwrot bezceremonialny, ale w ogólnym wrażeniu, jakie z Poznania wyniosłam, była mi Pani drogą – choć może wskutek tremy, która mnie zawsze dręczy w dniu „występów” – nie umiałam tego okazać, jak byłam Pani wdzięczna za czas mnie poświęcony. Mimo że nie jestem religjantką, najlepszą i najcichszą chwilę przeżyłam w kaplicy Nieustającego Wystawienia i chętnie byłabym tam dłużej posiedziała. Dziękuję Pani i Bogu za tę chwilę. Dąbrowska w swoim dzienniku przyznaje się do ambiwalencji wobec Iłły: docenia ją jako wybitną poetkę, ale z trudem znosi jej ekscentryczne zachowania; jej wypowiedzi są dla Dąbrowskiej często niezrozumiałe, więc interpretuje je jako złośliwości. Pisarka zapamiętała jej, że gdy – już po wojnie – przeczytała Noce i dnie, powiedziała jedynie „że jest tam tylu facetów z brodami”. Dąbrowska żachnęła się: „Chociaż jest tylko dwóch”. Drażnił też Dąbrowską stosunek Iłłakowiczówny do własnej twórczości, umniejszanie swojego znaczenia jako poetki. Dlatego po jednym ze spotkań postanowiła w liście zwrócić Ille uwagę: Niech Pani się nie gniewa, ale niech Pani nie mówi nigdy więcej, że była Pani tylko urzędniczką MSZ, a jest „emerytką”. Była Pani, jest i będzie do końca życia i po śmierci Wielką Poetką, choćby Pani nie miała już nigdy wiersza napisać. Nadto dla mnie osobiście była Pani od najwcześniejszej mojej młodości poetką ulubioną, jak i dla mojego św. pamięci męża, którego Pani zaledwie ledwo pamięta, tak samo, jak dla p. Stanisława Stempowskiego (nie mówiąc o Jerzym), który wiele Pani wierszy umie na pamięć. Pani książki są w moim domu po dziś dzień po sto razy odczytywane, zawsze z tą samą lubością i tylko dziwię się, że jakoś nigdy w życiu Pani tego nie powiedziałam. Wypisuję się teraz już za wszystkie czasy. Jest Pani osobą ekscentryczną i nieraz zdumiewała mnie Pani różnymi rzeczami, które dostrzegałam, lub o których słyszałam, ale koniec końców – wolno wielkiej poetce być na wszelki sposób ekscentryczną. W Dziennikach przytacza Dąbrowska scenę, gdy w 1952 roku zaprosiły z Anną Kowalską Iłłakowiczównę na obiad i Anna zapytała, jakich potraw poetka nie jada. Dąbrowska: Uważaj Anna, bo pani jest bardzo kapryśna. Iłła: A skąd pani wie? Dąbrowska: Cała Polska o tym wie. Ale już następnego dnia po wizycie Iłłakowiczówny pisze, że rozmowa z nią była zajmująca, a poetka jest tak sympatyczna, jak tylko być potrafi, kiedy zechce. Lubię jej powierzchowność, uśmiech, przezroczyste spojrzenie. Bardzo mi się tym razem podobała. Iłła jest dobrą katoliczką w stylu wielkich zakonnic średniowiecza i XVI wieku, którym mistycyzm nie przeszkadzał mieć wielki rozum praktyczny. Właściwie one – np. św. Klara i św. Teresa były pierwszymi emancypantkami. Aleksander Rogalski, krytyk poznański i poeta, który poznał Iłłakowiczównę na początku lat pięćdziesiątych, przede wszystkim dostrzegał jej niezwykłość. Była jedną z najdziwniejszych istot, jakie dane mi było spotkać w swym życiu. Nie miała w sobie nic egocentryzmu, była bardzo zwyczajna, bardzo trzeźwa, chodziła mocno po ziemi. Zdarzało mi się odkrywać skłonność do uniesień, do marzeń, nawet do egzaltacji u uniwersyteckiego profesora matematyki: u niej nigdy. I jak profesora matematyki cechowała ją ścisłość, dokładność, niemal pedantyczność w relacjach z wydarzeń i w opowieściach z życia. Większość wielkich i dobrych przyjaźni Iłłakowiczówny wywodzi się jeszcze sprzed wojny, na przykład z wilnianką Aliną Augustowską, czy nawet z lat wczesnej bardzo młodości, jak z Marią Niklewiczową z Wydżgów, pisarką i redaktorką. Ale pojawią się i nowe, a niektóre z nich sama inicjuje. W 1957 roku magazyn satyryczny „Szpilki” zamieścił wiersz młodej poetki Joanny Kulmowej, która od pięciu lat tułała się z mężem bez mieszkania i przeżyła kilka eksmisji. W wierszu poetka roztaczała wizję, że prawdopodobnie znajdzie lokum dopiero na cmentarzu: Skończą się ciągłe interwencje nie trzeba już płakać przed nikim. Sam premier krzyknie: „Znaleźć miejsce”. Znajdą miejsce. Nad miejscem słowiki... Niedługo potem dostała list od Kazimiery Iłłakowiczówny: Łaskawa Koleżanko, z prawdziwym zachwytem przeczytałam Pani utwór o kimś, kto nie dopuszczony do mieszkania w Warszawie, przynajmniej kupił sobie grób na Powązkach, bo ja to właśnie zrobiłam d. 4.II.1957 (kwatera 81, rząd 3, nr 24). Z serdecznym uznaniem Kazimiera Iłłakowiczówna. Tak zaczęła się przyjaźń, która trwała do śmierci Iłłakowiczówny; przyjaźń głównie korespondencyjna, ale istotnie wzbogacająca życie obu poetek, serdeczna bardzo, pełna obopólnej troski. „Myślę, że może to nawet była miłość” – Joanna Kulmowa uśmiecha się, mówiąc o swojej przyjaciółce, która była starsza od jej matki. „Była wymagająca i samowolna, ale to, co wielu uznawało za despotyzm, w istocie wynikało z jej nienagannych manier. Miała doskonałe wychowanie, wiele wymagała od innych, ale przede wszystkim od siebie”. Joannie Kulmowej Iłłakowiczówna kojarzyła się z matką – obie przedwojenne, wykształcone inteligentki miały w sobie ducha lepszego świata. Również mężowi pisarki Janowi Kulmie udało się zdobyć serce ekscentrycznej poetki: „Znaleźliśmy do niej klucz. Wiedzieliśmy, że jest przekorna i że nie chce sobą absorbować, ale jednocześnie lubi, kiedy ktoś roztacza nad nią opiekę. Kiedy więc odjeżdżała i nie zgadzała się, abym ją odwiózł na dworzec, mówiłem jej: «Pani Kazimiero, w Poznaniu pani dyryguje, ale tutaj my dyrygujemy i musi być pani posłuszna». I cieszyła się, gdy czekaliśmy, aż pociąg odjedzie”. Iłłakowiczówna była zachwycona, gdy Kulmowie zabierali ją do domu letniego, który dzierżawili w Strumianach, nieopodal Szczecina, w dolinie rzeki Iny. Wstawała jak zawsze o świcie i jeszcze przed śniadaniem potrafiła przejść przez las na mszę. Wprowadzała w ich domu swoje porządki; machała wielką szkocką chustą na widok każdego zwierzaka tak długo, aż wszystkie koty i psy pochowały się po kątach. Pewnego lata spędzała u nich wakacje Malina, córka Aleksandra Bardiniego, ponieważ gospodarze uchodzili za specjalistów od młodzieży. „Teraz pani wyjdzie, bo muszę porozmawiać z Kulmami” – oświadczała Iłłakowiczówna i dziewczyna mająca już ponad dwadzieścia lat wychodziła natychmiast. Jan Kulma: „Iłła lubiła się tak wypowiedzieć sucho, ostro, kochałem ją za to «brusque» (szorstkość)”. Kiedy Joanna Kulmowa reżyserowała spektakl w Poznaniu, Iłłakowiczówna bardzo chciała przyglądać się próbom. Reżyserka wiedziała, że to zły pomysł: aktorzy byliby niechętni, aby ktoś im się przyglądał, w dodatku znana poetka – to pierwsze. Po drugie była świadoma, że ma w ekipie aktorskiej tykającą bombę w postaci skłóconych aktorów. Iłła się uparła, ale zaproponowała ustępstwo: To niech mnie pani gdzieś schowa, w loży albo na balkonie. – Ale to jest teatr bez lóż i balkonów. – To za kotarą! Kotara była. Zgodnie z przeczuciem reżyserki i tradycją aktorów podczas próby poleciały inwektywy oraz wiązki. Reżyserka postanowiła otrzeźwić awanturników jednym ruchem. Krzyknęła na całe gardło: – Co to ma być, do cholery, myślałam, że pracuję w teatrze, a to jest burdel! Wszystko wróciło do normy. Kiedy po spektaklu poszła do Iłły za kotarę, wyjaśnić i przeprosić, ta się tylko uśmiechnęła i stwierdziła spokojnie: – Znam teatr. ===Lx0oGS4dJFdkVmZQYgg+CD9eZl44WW1bbg04WTsPa1hoW29dPw4= 12 N I E C H L E P I E J Ś N I Ę . P OZ NA Ń 1956 Kazimiera Iłłakowiczówna siedziała na zebraniu ZLP w Poznaniu, gdy ktoś przyniósł wiadomość, że umarł Stalin. „W imię Ojca i Syna...” – przeżegnała się. Może to tylko anegdota, ale wpisuje się bardzo dobrze w jej niekonwencjonalne zachowanie. Nikt prawdopodobnie nie byłby zdziwiony, gdyby rzeczywiście ten gest wykonała. Śmierć Stalina była początkiem liberalizacji prowadzącej do tak zwanej odwilży. Pierwsze jej symptomy pojawiają się w 1954 roku: zlikwidowane zostaje Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego. Jednak dziesiątą rocznicę PRL-u komuniści obchodzą hucznie, chwaląc się osiągnięciami, i oczekują, że pisarze włączą się w to święto. „Nowa Kultura” drukuje ankietę Pisarze wobec 10-lecia. Swój pogląd o minionych dziesięciu latach w socjalizmie przedstawia też Kazimiera Iłłakowiczówna, wskazując na trzy obszary, w których jej zdaniem zaszły pozytywne zmiany. „Olbrzymia to zdobycz, że zmora bezrobocia przygniatająca bezpośrednio lub pośrednio życie każdego w latach poprzedzających drugą wojnę światową przestała być klęską dla jednych, a dręczącą troską i wyrzutem sumienia dla drugich. Dziś problem pracy wydaje się całkowicie rozwiązany” – pisze. Podkreśla, że pracę można zdobyć bez względu na płeć, wiek i pochodzenie. Jako drugą, „imponującą zdobycz minionego dziesięciolecia” wymienia umasowienie nauki – w szkołach podstawowych, średnich i wyższych. Trzecie osiągnięcie polskiego socjalizmu wynika jej zdaniem z drugiego: jest nim dostęp do książki i jej rozpowszechnienie. „Wzruszający jest zapał i ciekawość, z jaką nowi czytelnicy sięgają po książkę i na kształt zdobywców nowych lądów odkrywają takie pozycje literatury klasycznej, jak Faraona, Chłopów, Ojca Goriot, Annę Kareninę, ba, nawet Pana Tadeusza”. W marcu 1955 roku pisze siostrze: Wróciła z więzienia ostatnia osoba z rodziny Żyndów w niezłym stanie, ale trochę jak 7 braci śpiących po obudzeniu. Obwieszaliśmy ją wszyscy jak choinkę, bo jej nieliczne rzeczy są z 1946 r., więc nieopisanie kuse. Teraz wszystko pięcioro więźniów jest na wolności. Chwilowa odwilż obejmuje też pisarzy. Minister kultury Włodzimierz Sokorski ogłasza prawo literatów do wyboru tematów, bohaterów i opisywanych konfliktów, socrealizm przestaje obowiązywać. Ukazuje się wiele zakazanych dotąd książek. Dyskryminowani pisarze mogą publikować, wśród nich Iłłakowiczówna. Czas pokuty za sanacyjną przeszłość się skończył. Między 1954 a 1957 rokiem, które przyjmuje się za okres tej rychło skończonej odwilży, ukazują się cztery tomy wierszy poetki i tom jej prozy poetyckiej Z rozbitego fotoplastykonu. To bardzo dużo. Dotąd, przez dziesięć lat PRL-u, wydany został tylko jeden tomik w prywatnym wydawnictwie, i w dodatku został słabo rozkolportowany. Ale i z publikowanymi teraz są problemy: cenzura zatrzymuje niektóre wiersze i nie jest zadowolona z wydźwięku utworów poetki. W 1955 roku cenzor Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk zaleca wiele zmian w tomiku Iłłakowiczówny oraz usunięcie całego wiersza Wigilia powrotu 1917 roku, a mimo to jest bardzo zdziwiony, że zbiór „nie zawiera żadnych wierszy o wyraźnie wrogich elementach (gloryfikacja Piłsudskiego, nienawiść do Związku Radzieckiego) tak charakterystycznych dla twórczości Iłłakowiczówny z okresu międzywojennego”. Niemniej nie podoba się cenzorowi, że w poezji pojawiają się liczne akcenty religijne, „akcenty, których państwowe wydawnictwo nie ma potrzeby propagować”. Nie zgadza się na publikację groteskowego wiersza, w którym poetka we śnie widzi to, czego nie może dostrzec w Polsce. Być może ostatecznie głębsza analiza wiersza przekonuje cenzora, że wiersz nie jest wrogi systemowi, a nawet w jakimś sensie jest wyrazem jego akceptacji, choć nie ze względu na „zdobycze”, tylko z powodu przywiązania do Polski i tego, co własne, choć nie tak powabne – bo uboższe, brzydsze. Postawa „patriotyzm mimo wszystko” była bardzo powszechna nawet wśród wrogów socjalizmu: tam, na Zachodzie, mają może banany i limuzyny, ale ja kocham Polskę i tu tyko mógłbym mieszkać. W tym duchu napisany jest wiersz Śniło mi się. Śniło mi się, że leżę bez ruchu w huśtawce wygodnej, jak w puchu, zaondulowana, W różowy jedwab ubrana. Koło mnie – szynki, sardynki, banany i kawa Neska i Brazil, a jeśli zechcę – jutro Nil, Nebraska, Alaska – wszystko jak z obrazka. Skinąć tylko – wnet sala jak La Scala i (bez niczyjej łaski) Oklaski, oklaski, oklaski! I śni mi się, że to wszystko, choć moje, lecz cudze, I ledwo oczy otworzę – o Boże! jak ja się nudzę! Nudzi mnie curaçao i kakao, wszystko, co się stać ma, i wszystko, co się już stało, obojętne – cudzoziemskie zęby na wierzchu i jarzące wystawy o zmierzchu, i Rolls Royce, i Riviery, że aż na płacz mi się zbiera. Więc somnifer do szklanki sypię, bo już chyba lepiej zasnąć... I zasypiam. I śnią mi się piaski i laski, nie wiadomo – poznańskie? warszawskie? i kościółki niskie, i mogiłki płaskie, i ubóstwo, i nieład, wszystko, co też nie zginęło... Człapią po stolicy w ciężkim obuwiu, za mało myślą, za wiele mówią, kupują, czego nie potrza... I ja z nimi, chociem nie najmłodsza! Suknię mam łataną, w mieszkaniu – piekło: za dużo nas, a każdy narzeka. I właśnie zapłakać mam łzami wielkości grochu, gdy nagle wiem na pewno, że ja to wszystko kocham: i piaski, i ubóstwo, i nieład jak wszystko – co nie zginęło. Wszystko – co na pewno moje, nie cudze... Więc niech lepiej śnię, niech lepiej się nie budzę! W 1955 roku powstaje list intelektualistów do emigracji, znany jako Apel „Kraj”, w którym pięćdziesiąt osób ze świata kultury i nauki wzywało do powrotu Polaków pozostających za granicą. Tę propagandową akcję, jak się okazało, inspirował Urząd Bezpieczeństwa i to tam powstała ostateczna wersja apelu, który podpisali między innymi Maria Dąbrowska, Antoni Słonimski, Paweł Jasienica, Aleksander Ford. Zwracamy się do Was jako ludzie, którzy teraz współtworzą nową Polskę i pragną widzieć Was w tej pracy. [...] Na wszystkich tych, którzy wrócą, czekają warsztaty ich pracy zawodowej – fabryki, gospodarstwa rolne, laboratoria naukowe, pracownie techniczne i uczelnie. Czekają możliwości pracy w dziedzinie kultury. Dla wszystkich, którzy wrócą, otwierają się perspektywy doskonalenia swych kwalifikacji, perspektywy rozjaśnione rozwijającym się nieustannie ekonomicznym i kulturalnym życiem naszej ojczyzny. Wracajcie więc, a będziecie powitani gorąco przez Waszych bliskich – życzliwie przez całe społeczeństwo. Z uzyskaniem podpisów nie było większego problemu, jednak nie ze wszystkimi się udało. UB przygotowało listę najcenniejszych ewentualnych sygnatariuszy i przez swoich współpracowników w środowiskach kultury próbowało pozyskać ich akces. Na liście znalazła się także Kazimiera Iłłakowiczówna, ale jak wynika z raportu, świetnie poradziła sobie z namolnym agentem, który po przejściach z poetką relacjonował, że wprawdzie oświadczyła, że rozumie potrzebę tego typu akcji i ją popiera, ale podpisze apel, tylko jeśli dostanie polecenie przewodniczącego Wojewódzkiego Komitetu Frontu Jedności Narodu, profesora Józefa Kwiatka. Relacja emisariusza pokazuje, że Iłłakowiczówna zastosowała fortel i że nie miała najmniejszej ochoty podpisać odezwy. Tłumaczyłem [...], że chodzi o jej osobisty akces w tej sprawie i decydować powinien indywidualny stosunek każdej osoby do złożenia podpisu pod apelem. Złośliwie stwierdziła, że po 10 latach uczenia myślenia i robienia na komendę trudno od niej wymagać, aby dzisiaj indywidualnie i osobiście decydowała. „Każą – to proszę bardzo – sprzeciwiać się nie będę”. Bardzo rekomendowała mi rozmowę z Kwiatkiem, nawet łączyła mnie telefonicznie z jego mieszkaniem – na szczęście nie zastałem go w domu [...]. Zapisała sobie mój adres – sytuacja w rozmowie była taka, że nie mogłem go nie podać – na Ministerstwo Kultury i Sztuki. Mówiła, że chce wiedzieć, gdzie przesłać swój akces, o ile taką decyzję podejmie. Tym niemniej rozmowę zakończyłem bardzo pokojowo. Chciała podejmować mnie kawą i śniadaniem – pożegnałem się z babsztylem bardzo uprzejmie (na ile w takiej sytuacji było mnie stać). Iłłakowiczówna nie zdecydowała się na podpisanie apelu. Po jego publikacji emigracja londyńska była zszokowana, także w kraju dziwiono się, zwłaszcza podpisom Słonimskiego i Dąbrowskiej. Jan Lechoń komentował w Dzienniku: To wezwanie, gdy się pomyśli, co się za tym kryje, budzi wstręt wyjątkowy, celem jego bowiem jest w najlepszym razie zlikwidowanie emigracji jako idei. Ale mogłoby się też skończyć zsyłką zaproszonych przez Słonimskiego frajerów. „Cały Poznań stoi w kolejkach i na pniu nabywa wszystko, co się da. Literaci dostali po krótkiej walce kartki. Nie umiem się tym przejąć dostatecznie i wcale się nie zdziwię, jeśli nam te kartki znowu odbiorą” – pisała Iłłakowiczówna na początku lat 50. do siostry. Sytuacja gospodarcza w połowie lat pięćdziesiątych staje się coraz bardziej rozpaczliwa; plan sześcioletni, który miał wydobyć Polskę z zacofania, okazał się nierealny. W Wielkopolsce jest szczególnie trudno. Poznań, pomijany przez władze centralne, dostaje najmniej pieniędzy na infrastrukturę i rozwój spośród miast wojewódzkich. Zawsze był jednym z najbogatszych regionów, teraz zarobki są tu o osiem procent niższe niż w pozostałych województwach; roczne dochody w Wielkopolsce wynoszą dziesięć tysięcy złotych na mieszkańca, podczas gdy w kraju jest to dwanaście tysięcy. Drożyzna sprawiała, że poznaniak wydawał na trudno dostępną żywność ponad sześćdziesiąt procent swoich zarobków. Od końca 1953 roku kartki na mięso zostały zlikwidowane, co miało poprawić zaopatrzenie, ale stało się odwrotnie: zmniejszono o dziesięć procent dostawy mięsa dla Poznania, o dwadzieścia pięć procent dostawy środków czystości i o pięć procent – mąki. Wiosną 1956 roku brakowało nie tylko mięsa, lecz także masła i węgla. I choć poznańskie realizowało z nadwyżką dostawy żywca, do sklepów mięsnych trafiały najgorsze gatunki mięsa, głównie boczek i nóżki. Władze centralne bagatelizowały ten problem, licząc na to, że poznaniacy jako społeczeństwo zdyscyplinowane lepiej rozumieją trudności gospodarcze. Dodatkową frustrację budziły znajdujące się tuż obok sklepów z pustymi półkami kuszące kolorowym towarem luksusowe sklepy, jak Galluxy i Delikatesy, z bardzo wysokimi cenami, czyli poza zasięgiem przeciętnego człowieka. Do tego wszystkiego Międzynarodowe Targi Poznańskie, prezentując osiągnięcia „zgniłego kapitalizmu”, dowodziły polskiego zacofania. Jedyna z nich korzyść dla mieszkańców to pojawianie się w sklepach podstawowych produktów, ponieważ tuż przed targami „rzucali towar”, aby zagraniczni korespondenci nie zauważyli zwyczajnej nędzy. Sytuacja gospodarcza tak bardzo nie dotyka Iłłakowiczówny, ponieważ nie prowadzi domu, ma nieduże wymagania i wcale nie z niedoboru, ale świadomie jada bardzo skromnie: kaszę, ryby (jeśli są), owoce, kompot, wieczorami pije bawarkę. Ponadto dostaje paczki („żyje z paczek z zagranicy i ubiera się z paczek” – jak pisze Dąbrowska): ze Szwajcarii z Fryburga („od katolików” – prawdopodobnie ze stowarzyszenia katolickiego), od znajomej z Peru, czasem z Anglii. W jednym z listów do koleżanki z Londynu składa zamówienie (za swoje pieniądze, które za publikacje w „Wiadomościach” miał jej wypłacić Mieczysław Grydzewski). Prosi o: niewidoczne siateczki do włosów, ołówki miękkie do korekty, bibułę, kalki, koperty, pomarańczową „marmaladę In thins. Norwegian biscuits Ideal”, czekoladę, ale tylko „Cadbury burnt czy roastedalmonds”, ostrzałki do ołówków, pończochy Pretty Polly, ale tylko siatkowe; skarpetki białe, bawełniane, herbatę Pickwick Tea, używane torebki papierowe, klej do plastiku, mydło dziecięce i mydło lawendowe. Część towarów z paczek przekazuje siostrze i jak zawsze wspiera ją też finansowo. Opiekuje się również swoją przedwojenną służącą, raz na trzy miesiące przesyła jej paczki z żywnością (w 1955 roku w jednej paczce śle: dwa kilo mąki, dwa kilo cukru, kilo boczku, pół kilo masła, pół kilo miodu, mydło dla dzieci, kawę, kakao, rodzynki, cynamon). W przaśnej rzeczywistości Iłłakowiczówna stara się trzymać klasę, za podstawę dobrego samopoczucia uważając dbałość o porządek wokół siebie i o siebie. Prawdopodobnie dostaje w paczkach i odzież, ale przede wszystkim zamawia ją u swojej jeszcze przedwojennej krawcowej, z której jest bardzo zadowolona, więc poleca jej usługi znajomym paniom. Ma już dosyć kupnych, źle skrojonych ubrań. W liście do Danuty Kubackiej tłumaczy: Pani zdziwi się, bo przecież i tak nago nie chodzę, ale nie ma Pani pojęcia, jak te źle uszyte, a zwłaszcza nie na mnie skrajane, rzeczy mi obrzydły. To, co robi taka „pierwszorzędna”, odznacza się przede wszystkim tym, że suknie te 1) nie wyglądają na „nowe”, 2) nie piją, nie ciągną, w ogóle nie zawadzają, 3) nie prują się, guziki im nie odlatują, nitki nie wiszą, 4) człowiek nie potrzebuje wcale o nich myśleć. Trwały właśnie targi międzynarodowe, gdy 28 czerwca 1956 o szóstej rano w Zakładach Metalowych im. Józefa Stalina w Poznaniu zaczęły wyć syreny. Upokarzani robotnicy, którym od dawna podwyższano czas pracy i nieprawidłowo naliczano podatek od wynagrodzeń, postanowili wyjść na ulicę po kolejnych nieudanych rozmowach z kierownictwem fabryki. Tak się zaczął poznański Czerwiec – pierwszy tak ostry, masowy i o bardzo dramatycznym przebiegu protest polskich robotników w PRL-u. Z manifestacji o charakterze socjalnym szybko przerodził się w demonstrację przeciw komunizmowi. Oprócz haseł „Jesteśmy głodni”, „Chcemy chleba” pojawiły się: „Precz z bolszewikami”, „Wolności”, „Precz z Rosjanami”, a nawet „Żądamy religii w szkołach”. Dziesięć tysięcy manifestantów wyszło z fabryki, z bramy głównej usunięto tablicę z napisem „Zakłady im. J. Stalina”. Tłum szedł pod zamek, gdzie siedzibę miały władze partyjne. Po drodze do pochodu dołączali robotnicy z innych przedsiębiorstw. O godzinie ósmej ulicą Zwierzyniecką manifestanci przeszli do Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego na ulicy Gajowej, którą Iłłakowiczówna widziała z okna. Setki tramwajarzy natychmiast przyłączyło się do protestu, a kiedy dyrektor MPK próbował ich zatrzymać, wepchnęli go do kanału montażowego. Tramwaje stanęły, sparaliżowane zostało całe miasto. Manifestanci dostali się do kilku budynków rządowych i Komendy Wojewódzkiej milicji, a z gmachu więzienia przy ulicy Młyńskiej udało im się wynieść broń. Gdy przyszli pod gmach dawnego Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, z okien padły starzały. Robotnicy odpowiedzieli bronią. Strzelanina ucichła dopiero nad ranem. Miasto pacyfikowało dziesięć tysięcy żołnierzy przy udziale trzystu sześćdziesięciu czołgów. Premier Józef Cyrankiewicz następnego dnia w radiu groził: „Każdy prowokator czy szaleniec, który odważy się podnieść rękę przeciw władzy ludowej, niech będzie pewny, że mu tę rękę władza ludowa odrąbie”. Podczas zamieszek zginęło około sześćdziesięciu osób, ponad czterysta zostało rannych, aresztowano około siedmiuset demonstrantów. Wstrząśnięta była cała Polska, ale i za granicą nie brakowało gestów poparcia dla polskich robotników: protestowali związkowcy i intelektualiści, domagając się wypuszczenia aresztowanych. Francuski pisarz Albert Camus na wiecu w Paryżu mówił: W normalnym kraju prawa związków zawodowych pozwalają na pokojową rewindykację żądań robotniczych. Ale tam, gdzie nie istnieje prawo do strajków, gdzie robotnikom decyzją rządu zmniejsza się pensje, wystarczające i tak zaledwie na zaspokojenie minimalnych potrzeb życiowych – co im pozostaje innego – niż krzyk i bunt? Dodał, że rząd i jego biurokraci nie tylko podnieśli rękę na lud, lecz „zadali mu cios, powalili w kałużę krwi”. Kilka dni po tragicznych wydarzeniach Iłłakowiczówna pisze jeden z ważniejszych swoich wierszy – Rozstrzelano moje serce w Poznaniu: Chciałam o kulturze napisać naprawdę inteligentnie, lecz zaczęły kule świstać i szyby dygotać i pękać. „Pochyliłam się” – jak każe przepis – nad dziejami dwudziestolecia, ale z pióra kleks czerwony zleciał i kartki ktoś krwią pozlepiał. Rym się na gromadę zwlókł; jest go dosyć... Tyle pokoleń... Lecz zbryzgano mózgiem bruk i bruk się wzdyma powoli. Myśleć zaczął, choć ledwo się dźwiga i do zapytań ośmiela – – „Czemu zawsze rządzi inteligent, a do robotników się strzela?” Niemy dotąd warknął koci łeb, splunęła granitowa kostka: „Znowuśmy się dali wziąć na lep, położono nas – jak zawsze – mostem”. A ja na tym moście jak kiep do essayu oczy przysłaniam, krew nie płynie już, już tylko skrzep... Rozstrzelano moje serce w Poznaniu. O kulturze... Próba wzniosłych syntez, artystycznych intuicji zgranie... Ja nie mogę... Ani kwarty, ani kwinty. Rozstrzelano moje serce w Poznaniu. Ni gorące ono ni zimne. Szkoda kul. Szkoda leków na nie. Moje serce – wszak to tylko rymy... Rozstrzelano moje serce w Poznaniu. 4 lipca 1956 Pierwsza część wiersza jest kreacją – dramatyczne wydarzenia działy się kilka przecznic od jej mieszkania, ale poetka nie była ich świadkiem, ponieważ parę dni wcześniej wyjechała z Poznania, jak miała w zwyczaju, aby sobie oszczędzić zamieszania podczas targów. Wróciła z Sopotu do Poznania 3 lipca, wiersz napisała dzień później, najwyraźniej poruszona dramatem robotników. W liście do siostry z 9 lipca na temat wypadków poznańskich zawarła tylko jedno zdanie: „Wróciłam 3 lipca, wśród znajomych nie ma wcale zabitych, w mieszkaniu u nas żadnych kul”. Wiersz Rozstrzelano... ma co najmniej dwie wersje. W pierwszej znalazła się fraza „pochyliłam się na dziejami dwunastolecia”, w drugiej zastąpiona (być może na żądanie cenzury) słowami „pochyliłam się nad dziejami dwudziestolecia”. Wersja pierwsza mogła być oryginalną, odnoszącą się do okresu 1944–1956, byłaby też przez to sformułowanie mocniejsza w wydźwięku. Wcześniej Iłłakowiczówna pochyliła się z dobrą wolą nad dziejami dziesięciolecia, dostrzegając osiągnięcia tego okresu, dwa lata później, „osiągnięciem” socjalizmu było strzelanie do robotników. Dosyć niezwykły, uwzględniając realia, wydaje się pomysł poetki, aby prosić redakcje gazet o druk wiersza. Oczywiście odmawiają. A jednak, po perturbacjach i odrzuceniu przez cenzora (który docenił wartości artystyczne wiersza), ukazał się on w tygodniku szczecińskim „Ziemia i Morze”, prowadzonym w odwilżowym duchu przez odważnych ludzi. Dopiero w 1981 roku wydrukował go lokalny „Głos Wielkopolski” i w tym samym roku naprzeciw domu, w którym poetka mieszkała, a tuż przy zajezdni umieszczono tablicę poświęconą ofiarom Czerwca, z cytatem: Lecz zbryzgano mózgiem bruk i bruk się wzdyma powoli. Krew nie płynie już, już tylko skrzep rozstrzelano moje serce w Poznaniu Iłłakowiczówna lubiła swój wiersz. Pod koniec lat sześćdziesiątych mówiła: Dalej uważam ten wiersz za dobry. Jest w nim pytanie „Dlaczego rządzi inteligent, a do robotnika się strzela”. Ja zawsze byłam i jestem gorąco po stronie robotników, chociaż pochodzę z rodziny inteligenckiej. Robotnicy byli mi bliżsi, bardziej zrozumiali, także w swojej religijności. Wiersz stał się najcenniejszym dokumentem literackim poznańskiego Czerwca i najbardziej znanym utworem poetki. W listopadzie 1956 roku przeżywa tragedię. Córka siostry – Krysia – zabija się. Iłłakowiczówna pisze do przyjaciółki: Miesiąc temu o świcie moja siostrzeniczka Krysia w przypływie obłędu rzuciła się z 3-go piętra na bruk i zabiła się na miejscu. Pochowałyśmy ją 3.12. na Powązkach [...]. Nie mogę się po tej katastrofie pozbierać. Spędziłam święta w całkowitej samotności pod opieką bożą naturalnie i starając się nic nie zaniedbać. Odbyłam nawet z góry ustalone trzy „występy” – w Warszawie (nazajutrz po pogrzebie), w Jarocinie i w Olsztynie. Pociesza siostrę i siebie: Mam pewność, że z tej swojej tak bolesnej, a tak urojonej rzeczywistości skoczyła wprost w miłosierdzie Boże. Co taki pomylony człowiek cierpi, strach pomyśleć. My – Ty i ja – możemy to nawet sobie w przybliżeniu wyobrazić, bo obie ulegamy przywidzeniom i tzw. natrętnym myślom od dzieciństwa. To urocze, najmilsze Twoje, pierworodne, już się przynajmniej nie morduje tak okropnie. Jesteśmy stare, rozstanie będzie króciutkie. Kilka miesięcy później obok grobu Krzysi na Powązkach Iłłakowiczówna wykupuje kwaterę dla siebie. Nie myśli wcale o swojej śmierci, jest pełna wigoru, na razie chodzi o to, aby siostra miała trochę miejsca na ławkę i kwiaty. Siostra pozostaje najbliższą osobą dla Iłłakowiczówny, ale ich relacja nadal jest obciążona napięciami i wzajemnymi pretensjami. Zachowane listy do Barbary są nie tylko cennym świadectwem siostrzanej więzi, lecz także zapisem codzienności poetki[1]. Kazimiera na swój sposób troszczy się o Barbarę, chce ją uchronić przed kłopotami, ale dobre intencje często niszczy przykry ton jej uwag i porad. Irytuje się z powodu niezaradności i nadwrażliwości siostry, zarzuca jej brak rozsądku i przewidywania (kilka razy monituje, aby sporządziła testament, by jej córka nie miała problemu), niechęć do wysiłku („Twój wstręt do normalnego zarobkowania przy pomocy intelektu jest Twoją jakąś specjalną właściwością i wnioski, jakie z tego wyciągasz, nie ułatwiają życia. Bóg z Tobą!”). Uznaje, że wie lepiej, czego potrzebują Barbara i jej dorosłe córki („Pilnuj, żeby Janka systematycznie jadła rano łyżeczkę Milo lub sypała Milo do kawy czy kakao. Dla Ciebie – niewskazane zupełnie. Lepiej byłoby, żeby Janka znalazła dobre obiady na mieście, zamiast je w domu wieczorem jadać. To by jej lepiej służyło”). Ma też swój zadawniony żal do siostry, która nie jest i nie była nigdy dla niej oparciem („Przez całe życie pomagali mi tylko obcy i bardzo to sobie chwalę, a na Ciebie rzecz jasna nigdy nie liczyłam i nie liczę”). Ich więź jest relacją osoby wewnętrznie mocnej z bezsilną, pragmatycznej z niezaradną, realistki z pesymistką. Iskrzenia są nieuniknione. Poznań, 19 IX 1948 Moja droga Basiu, otrzymałam Twój list z 17. bm. i bardzo mi Ciebie żal, że tak bez żadnej potrzeby się zadręczasz. Jestem pewna, że pochodzi to – z niewyżytej twórczości i z monotonnego życia, pełnego zajęć, które Ci nie odpowiadają i sprawiają Ci trud nad siły. Nie ma najmniejszego dramatu w tym, że jak trzy osoby mieszkają w jednym pokoju z kuchnią, to czwarta się tam nie mieści, tak jak nic tragicznego nie widzę w swoim osiedleniu się w Poznaniu. Zetknięcia Twoje z rzeczywistością sprawiają Ci ból i zadają szoki, którym nikt nie jest winien. Winne jest Twoje niesłychane przeczulenie i tendencja do tragicznego haftowania na zupełnie zwyczajnym tle. Ja nie odczuwam i nie chcę odczuwać rzeczy w ten przesadny sposób, ale rozumiem ten stan i wcale go nie deprecjonuję, ani nie pragnę go pogarszać... Że coś mi nie robi przyjemności – to inna rzecz. Nie wdając się w szczegóły i prostowanie takich rzeczy, które są nieuchwytne – pragnę à propos Twoich ostatnich listów stwierdzić stanowczo, że: – Nigdy nie twierdziłam, że jestem córką jakiegoś Platera. Po prostu nigdy mi to nie przyszło nawet do głowy [...] – naprawdę nigdy w życiu niczego Ci nie zazdrościłam i nawet bym nie wiedziała, czego zazdrościć bym mogła... – nigdy nie unikałam Ciebie dlatego, że „nie jesteś hrabiną”, ale dlatego, że byłaś nieopisanie dla mnie przykra i zawsze pełna pretensji i rozżalenia, im bardziej starałam się Ciebie podeprzeć. Nie twierdzę, że miałam rację tak się od Ciebie odgradzając, ale jest faktem, że to nic nie miało wspólnego z tym, że nie byłaś hrabiną. To, że mogłaś tak myśleć, jest naprawdę fantastyczne! Piszę to wszystko z wielkim niesmakiem, nie cierpię bowiem takich bebechowych wynurzeń i tłumaczeń. Są one bezużyteczne. Może jednak stan faktyczny uspokoi Ciebie. Wydaje mi się, że i tak dość jest ciężko, po co sobie jeszcze wyobraźnią dodawać kłopotu i tyle nieprzyjemnej pisaniny! Szkoda czasu. [...] Niestety, nie zdążyłam zgarnąć spod siennika mnóstwa śmieci. Ponieważ materac jest z trzech kawałków, można łatwo każdy z nich usunąć i obmieść kanapę, na której sypiasz. Jeśli tych watowych kołder i materaca nigdy nie będziecie trzepały, będą one wkrótce straszliwymi brudnymi łachami, a ja już się nowych na pewno dla Was nie dorobię. [...] Bardzo pragnę pogody i spokoju, i korespondencję moją usiłuję też w tym duchu prowadzić. Każdy z nas ma swoje hausse’y i baisse’y w humorze, zdaje mi się jednak, że wylewać je na bliźnich jest niewskazane, ponieważ każdy i tak ma swoją porcję z górą. Nie żywię do Ciebie żadnych pretensji ani żalów i ze swej strony proszę o to samo, a już w każdym razie o nieformułowanie ich na piśmie, bo odczuwam to zawsze jako nóż w plecy i mam bardzo za złe. Żałuję, że zamiast ucieszyć się z mojego przelotu przez Warszawę, bierzesz zeń tylko asumpt do tragicznych wyobrażeń, ale mam nadzieję, że Ci to już przeszło! Ściskam Cię serdecznie, Kazia Siostry często nie rozumieją się wzajemnie, nie potrafią odczytać swoich intencji i przypisują sobie mylne motywacje. Kazimiera reaguje irytacją. „Piszesz jak w malignie – strofuje siostrę – błagam o normalne kartki!”. Kiedy indziej usprawiedliwia się, gdy siostra czuje się po jej liście urażona: Zupełnie się nie poczuwam do listów wrogich, przeciwnie, wytężałam cały mój dowcip, żeby wypadały tak jak trzeba, jest jednak znaną rzeczą, że absolutnie nie umiem pisać listów. Polski język wymaga tyle niedomówień, dopełnień, uwarunkowań, żeby rzeczy nie wypadały szorstko, że zupełnie nie mam cierpliwości się z tym peckać i – nie mam racji. Jeśli Ci czymś niechcący dokuczyłam, to bardzo przepraszam, zamiar był jak najlepszy. Zwykle zaczyna swoje listy do siostry zwrotem: „Moja Basiu”, nawet jeśli dwa zdania dalej krytykuje ją lub poucza. Czasem jednak, gdy jest bardzo wzburzona, tytułuje siostrę: „Moja Droga”, i list wówczas jest zimny. Moja Droga, stosunki, których bliskość ma polegać na tym, że się komuś co pewien czas wylewa kubeł pomyj zza płotu na głowę – są mi zupełnie dalekie. Sama tej potrzeby złości i nienawiści nie znam i żadnej ulgi by mi to nie sprawiało – przeciwnie! Sądzę, że należy ludziom mówić to, co się o nich myśli tylko wtedy, kiedy się myśli coś przyjemnego, a myśli tak często się zmieniają... Życzę Ci lepszego humoru! W innym liście pisze: Nigdy Ci nie umiałam w niczym dogodzić, mimo olbrzymiego zaabsorbowania Twoją osobą i Twoim losem; dawałam Ci i daję na nerwy w najstraszniejszy sposób. Nie winię Ciebie o to, ale trudno, żebym szukała okazji, żeby znów deklauszować u Ciebie jakąś maniaka pretensję [...]. Przestań się dziwaczyć, dziękuj Bogu i nie dokuczaj mi urojeniami, na które muszę tracić potem czas. W liście do krewnej z Krakowa Iłła pisze, że jej siostra zawsze wybiera to, co trudne i przykre. „Basia nigdy nie była ładna, bo strasznie źle się trzymała i będąc jeszcze młoda straciła wszystkie zęby. Poza tym do 1938 roku nosiła na twarzy dwie olbrzymie brodawki: na nosie i na czole”. I że jako podlotek miała śliczne włosy, białe i strasznie kręcone, których za nic nie chciała uczesać. I że mogłaby być ładna, gdyby ją ubrać po ludzku i wstawić zęby, ale „cóż, dać jej aksamitną suknię, to w niej właśnie będzie nosiła węgiel albo kartofle, kapelusz włoży na tył głowy, a palta nie dopnie, albo zapnie nie na ten guzik...” Z korespondencji wynika, że Iłłakowiczówna wspierała siostrę finansowo – w 1958 roku pisze, że prześle jej pieniądze za cały rok z góry; płaci za węgiel, dofinansowuje podróże. Obie obdarowują się prezentami, przesyłają sobie żywność, własnej roboty ciasta lub dżem (ulubiony poetki to poziomkowy). Być może tak rekompensują sobie wzajemne animozje, prezenty wyzwalają wdzięczność, a może i chęć poprawy relacji. „Posłałam Ci wczoraj trochę ciasta własnego wypieku. Uprzedzam, że jest tłuste i z jajami, a przy tem mało słodkie. Radzę Ci polukrować je grubo, to będzie dobre w smaku”. I w innym: „Cieszę się, że jesteś zdrowa i możesz tyle się krzątać. Wyobrażam sobie, ile sobie fatygi zadałaś, żeby dostać czekoladę (tutaj jej nie ma), taki piękny papier i – koronę – wszystkie – ten uroczy nożyk, tak bardzo «w moim duchu»”. Zdarza się, że prezenty – niechciane – wytrącają poetkę z równowagi, ponieważ źle znosi presję i nierespektowanie jej zasad. Tak właśnie było z kaszą, którą w 1957 roku zamierzała jej przesłać siostra. Poznań, 8 VI 1957 Kochana Basiu, szczerze jestem zaalarmowana projektem przysłania mi jakichś kasz. Poznań jest zawalony prowiantami, a ja mam wielki worek kaszy gryczanej, która leży, bo ja nie gotuję w domu. Tyle razy prosiłam Was o nie przesyłanie mi nic poza ewentualnymi dziełami rąk własnych. Mam wszystkiego po dziurki w nosie. Jeśli czegoś macie za dużo, to raczej dajcie Izie, która bardzo bieduje i jest chora na serce i wątrobę. Sprawa kaszy ciągnie się w kilku listach, ponieważ jednak nadeszła w paczce z Warszawy. Iłłakowiczówna jest wściekła: Kiedy godzinami – zamiast się zająć czymś sensownym – przebierasz kaszę z uczuciem, że im to jest trudniejsze i żmudniejsze – tym piękniejszy prezent – popełniasz błąd. Gdybyś ten czas poświęciła na upieczenie nawet zupełnie zbytecznego placka, to chociaż to też by była fantazja, przynajmniej sensowna, bo ten kto nie może gotować w domu, zwykle lubi rzeczy „domowe”. Tym bardziej, że przecież wyraźnie o tym mówiłam, zastrzegając się przeciwko wszelkim innym prezentom. Upór Twój jest mi przykry: stroisz fochy, jeśli Cię poprosić o najmniejszą, ale potrzebną przysługę, a wiecznie narzucasz rzeczy, o których wiesz ode mnie, że są mi uciążliwe... Nie gotuję, cukierków nigdy nie jem. Jeśli jeszcze raz mi coś takiego przyślesz, odeślę Ci to po prostu z powrotem. Jestem zajęta, pisanie w kółko o tym samym zabiera mi drogi czas. Po tym liście prawdopodobnie Barbara (jej listów nie znamy) poczuła się urażona, uznała też, że siostra wymusza na niej pieczenie ciast, więc Kazimiera w kolejnym liście tłumaczy: Upewniam Cię, że jestem daleka od domagania się od Ciebie placków, ponieważ jadam na mieście, a w Poznaniu jest doskonały keks. Po prostu nie życzę sobie, żebyście – Ty i Janka – przysyłały mi jakieś prezenty, bo ja nic nie potrzebuję. Jankę nieraz prosiłam o coś z jej prac, Ciebie o pomoc w tłumaczeniu i o przepisywanie – na to Janka obdarowała mnie papierem listownym, a Ty kaszą. Wygląda to na jakieś kpiny, toteż zirytowałam się, co jest i grzech, i bardzo niezdrowo. Teraz wyłonił się inny problem wynikający ze sprawy kaszy: Barbara zarzuca Kazimierze, że rozdawała obrazy jej córki Janiny. Kazimiera wyjaśnia: Kochana Basiu, w czasach trudnych dla Janki, kiedy nie zarabiała, zostawiła mi na sprzedaż kilka swoich szkiców. Wszystkie te szkice kupiłam (ratami, bo wtedy bardzo mało zarabiałam), od razu starając się je umieścić u amatorów, czego Janka pragnęła, boć przecie malarzowi jest przyjemnie, kiedy się podoba obcym, a nie, kiedy rozprzedaje swoje dzieła rodzinie. Były to akwarele. Dwie z nich zachowałam. Poza tym mam dwie w podarunku od Janki i szkic Irmy, który Janka wyrzuciła na spalenie, a który ja sobie wybrałam ze śmieci. Kopię Madonny kupiłam i ofiarowałam do kościoła, bo uważałam, że dla mnie jest zbyt piękna. To wyliczenie obrazuje mój stosunek do dzieł Janki i jej talentu, a Twoje sformułowanie, że rozdaję to, co ona mi ofiarowuje, jest oparte na zupełnym fałszu. Od najmłodszych lat Janki stawiałam na jej talent i jeden z jej pierwszych obrazków oprawiony wisiał u mnie na Lipowej, kiedy ona nie chodziła jeszcze do szkoły. Sprawa kaszy ma dosyć zaskakujący epilog. Z krańcowej irytacji po kilku dniach Iłłakowiczówna przechodzi w stan niezmąconego spokoju i opanowania, jakby nawraca się. Czy to wynik rachunku sumienia? Głębszej z kimś rozmowy czy ochłonięcia, racjonalizacji, pracy nad swoim charakterem, który jej samej czasem bardzo doskwierał? Uderza się w pierś: Moja Droga, niewątpliwie nie miałam racji w sprawie kaszy. Prezenty należy zawsze przyjmować z rezygnacją i podziękowaniem, ponieważ stanowią rezultat dobrej intencji. Można się zastrzec przeciwko prezentom, ale jeśli zastrzeżenie nie pomoże, a partner się upiera przy swoim, trzeba to uznać za coś nieodwracalnego i nie robić z tego kwestii. Doświadczenie uczy, że większość prezentów nie trafia w sedno, ale uczy również, że to nic nie szkodzi. Zupełnie niesłusznie pisałam do Ciebie w tej sprawie przykre rzeczy, zabierając czas i Tobie, i sobie tak bardzo potrzebny na inne sprawy, za co wyrażam szczere ubolewanie. Ściskam Cię, KI Siostry znały się doskonale, więc kryzysy w ich relacji nie skutkowały odsunięciem się od siebie czy przerwaniem korespondencji. Starały się mimo wszystko akceptować słabości drugiej lub godzić się z nimi ze świadomością, że cechy te są niezmienne, przemiana nie nastąpi, a ich kontakt dla obu był bardzo ważny. Mimo intensywności korespondencji – Iłłakowiczówna pisała co kilka dni, a czasem nawet dwa razy dziennie – poetka nie powierza jednak siostrze swoich zmartwień czy lęków. Piszesz, że nie wiedziałaś z kartek o moich chorobach. Mnie się zdaje, że nie wiedziałaś o nich przez całe życie... Po co miałaś wiedzieć? Co by mi to pomogło? Wszystkie moje choroby, nieszczęścia, smutki nosiłam sama i nic by mi nie było lżej przez to, żebyś Ty o nich miała wiadomość, Ty lub ktokolwiek inny. Każdy ma swoją porcję i musi się z nią uporać. Najmilsze słowa kieruje do siostry, kiedy współpracują nad tekstami i Barbara adiustuje jej tłumaczenia. Kazimiera ceni sobie talent siostry i jej oczytanie, prosi ją o uwagi: „Mam do Ciebie wielką prośbę. Chodzi mi, ażebyś napisała swoje uwagi: literackie, metryczne, a nawet moralne! do moich fragmentów Petőfiego. Mogą być unicestwiające, pełne inwektyw – właściwie im krytyczniejsze, tym lepiej”. Po skończonej współpracy jest bardzo zadowolona i chwali ją: „Bardzo miło jest tak z Tobą współpracować, nawet zabawnie, jak w «Sekretarzu». Twoja lotność i pomysłowość są zadziwiające”. Ale już kilka listów dalej: „Robota przy Twoim współudziale była olbrzymią wprost rozkoszą, zamąconą tylko wrażeniem, że Ty znowu «cierpisz» Bóg wie czemu, zamiast się cieszyć”. Kazimiera Iłłakowiczówna, lata pięćdziesiąte. Jeśli korespondencji sióstr towarzyszyło tak ogromne napięcie, można się domyślać, że kontakt bezpośredni groził jeszcze większymi wyładowaniami: Właśnie „pobyłam” dość dużo w tym roku z Wami. Jest trochę porządniej i czyściej, ale reperacje dotąd nie są w komplecie, ani Twoja mina dość pogodna i uprzejma na to, aby to „pobywanie” było rozweselające. Iłłakowiczówna bywa bezceremonialna, a jednak stara się chronić siostrę przed zmartwieniami, nie chce jej obciążać swoimi kłopotami, więc przemilcza problemy lub je bagatelizuje. Dopiero gdy Barbara ma ją odwiedzić w Poznaniu, po roku od wprowadzenia się poetki na Gajową, ta informuje ją, że część rodziny gospodarzy przebywa w więzieniu i że „oczywiście dom jest inwigilowany”, ale uspokaja natychmiast: „Ja się tym nie trapię”. Kiedy w 1950 roku wskutek wymiany pieniędzy traci dwie trzecie swoich oszczędności, pisze o tym do siostry, jakby zupełnie nie stanowiło to problemu: „Ojczyzna dała, ojczyzna zabrała”. Z innych listów i z wywiadów wiadomo natomiast, że bardzo przeżyła utratę pieniędzy, ponieważ miała nadzieję, że tłumaczenie Anny Kareniny zabezpieczy ją na najbliższe lata i będzie mogła mniej pracować. Kiedy Barbara Czerwijowska, będąc starszą kobietą, spisywała wspomnienia z dzieciństwa, wracała do krzywd, jakich zaznała od młodszej siostry, a jednak dostrzegała też głębokie uczucie, które je łączyło przez wszystkie te lata: Mimo wszystko co nas dzieli, my się zawsze naprawdę kochamy. Zewnętrznie dalsze życie urobiło każdą z nas na inną modłę, ale w głębi duszy pozostałyśmy zawsze te same – dwie tak bardzo podobne do siebie siostry. Listy do siostry stanowią istotną część bardzo obfitej korespondencji Iłłakowiczówny. Poetka utrzymuje kontakt listowny ze znajomymi w całej Polsce, czasem zresztą także z nieznajomymi, z którymi zapoznaje się właśnie poprzez korespondencję. Do tego śle mnóstwo pism do urzędów czy redakcji – w rozmaitych sprawach. Pisanie listów stanowi istotną część jej aktywności i jest podstawowym sposobem komunikowania się z ludźmi. To przecież bezpieczniejsze niż kontakt osobisty, pozwala na namysł i ważenie słów, ale i na okazanie serdeczności, co bywa łatwiejsze, gdy nie patrzy się w oczy rozmówcy. „Chodzi mi z ludźmi o to, żeby istnieli, żeby byli szczęśliwi i żeby w stosunku do mnie nie zmieniali się” – tłumaczy Iłłakowiczówna siostrze. W listach rzadko pozwala sobie na dłuższe wywody, opinie czy komentarze, nie lubi „bebechowych wynurzeń”. Najczęściej są to relacje z codzienności, z potyczek z PRL-owską rzeczywistością niedoboru i rozmaitych absurdów, dowcipne i z filozoficznym humorem. Do historyka Romana Aftanazego z sanatorium w Dusznikach-Zdroju pisze: „Jedzenie jest zupełnie nieszkodliwe, zabiegi również”. Przekazuje wiadomości o problemach z kominem, przez co marznie, i puentuje: „Muszę sobie radzić, skoro nie umiem wymurować komina”. Zwykle pisze na kartach pocztowych, odkrywkach z ciekawymi, czasem dowcipnymi obrazkami. Nazywa jej „biuletynami”, bo ich zawartość najczęściej jest informacyjna. Jak wyjaśnia siostrze: Dla mnie też świat drobiazgów jest najbliższy – co widać przez okno (nie pamiętasz już, jak boleśnie dopytywałam się o to bez rezultatu! – z Klużu!), co słychać przez nie, jacy są sąsiedzi, jakie ustawienie mebli, wszelkie zdarzenia w świecie przedmiotów, odcienie pogody, nawet stłuczenia ulubionych przedmiotów. Sama również pisze o drobiazgach: „Przychodził z powinszowaniem piękny jak zawsze kominiarz. Lodzia listonoszka zrobiła sobie ondulację w drobniutkie strączki na święta”. Pisze także podczas wyjazdów, a czasem do znajomych, nawet z Poznania. Z Aleksandrem Rogalskim, kontaktowała się korespondencyjnie. („Drogi Panie! Przypominam obietnicę odwiedzenia mnie, z której dotąd Pan się nie wywiązał. Godziny 7–8 rano, 2–4 po południu”). Jeśli się wobec kogoś otwiera i pisze o sobie, to najczęściej w listach do przyjaciółek: Aliny Augustowskiej czy Marii Niklewiczowej. Bywa samokrytyczna. Z listu do Marii Niklewiczowej, 1959 rok: Moja Droga, za dużo o mnie dobrego mniemasz. Nie jestem wcale godna ani Twojego dobrego mniemania, ani pewnego powodzenia, ani talentu – który jak sądzisz! – przeze mnie przemawia. Nie masz pojęcia, jak bardzo czuję się niezadowolona z siebie, jaką widzę w sobie jadowitą złość, w ogóle wszelkie najobrzydliwsze wady. Trudno mi ze sobą samą naprawdę wytrzymać. Czuję, jak mi jesteś bliska, dlatego mogę z Tobą swobodnie mówić. Znały się wtedy już ponad pięćdziesiąt lat. Maria Niklewicz należała do tych przyjaciółek, które akceptowały Iłłakowiczównę, nie przykładając zbyt dużej uwagi do jej sposobu bycia – ekstrawaganckiego, a czasem dziwacznego, jak uważali niektórzy. Mówiono o niej, że jest zarozumiała, arbitralna, nietaktowna, że nigdy nie wiadomo, czego się po niej można spodziewać, ponieważ ustawicznie zmieniają się jej przekonania, nastroje, sympatie, że chociaż uważa się za socjalistkę i demokratkę, w gruncie rzeczy jest snobem. Czego ja o Ille nie słyszałam! Wiele z tych zarzutów miało pozory słuszności. Ale ci, którzy ją tak ostro krytykowali, zapominali o jednym: że Iłła jest poetką i to poetką liryczną. Listy przede wszystkim służą opisywaniu swojej codzienności. Dzięki nim Iłłakowiczówna prowadzi bogate życie emocjonalne zamiast realnego. Wkłada w nie swoje uczucia i nie szczędzi czasu, tudzież pomysłowości, aby ukarać swego korespondenta złośliwymi uwagami, jeśli coś ją zdenerwuje. Czasem jej listy są bardzo rzeczowe, a niekiedy to bardzo dobra literatura, jak listy do poety Stanisława Grochowiaka, pisane z pasją, przypominające kwestie z przedwojennego kabaretu. Iłłakowiczówna koresponduje z nim, gdy Grochowiak, wówczas redaktor „Wrocławskiego Tygodnika Katolików”, zadiustował jej wiersze w sposób, którego nie zaakceptowała. Poznań, 28.05.1954 Kochany Kolego, scholastyka, jakiej się tam oddajecie, budzi prawdziwe współczucie. To musi być okropne borykać się z takimi urojeniami – i w końcu im ulegać. Oczywiście, nie mam za złe, żeście tych niewinnych wierszy nie umieścili [...] moje wiersze są wierszami prostymi i dla prostych ludzi pisanymi. Wiatr to wiatr, jesień to jest jesień, brat to jest brat, a nie jakieś w ząbek czesane symbole. [...] Proszę uprzejmie o zwrot mojego oryginału, bo to, coście mi przysłali, roi się od błędów i jeżeliście nad tym dyskutowali – to winszuję. Naprawdę, zażyjcie czegoś na większą prostotę, kochany młody kolego, i nie dajcie się starszym znieprawiać niezdrowymi komplikacjami, których by się nawet cenzor powstydził. Jeżeli tracę drogi czas na klepanie tego listu, to czynię to w najlepszej intencji niemilczenia na grzech cudzy. Łączę najuprzejmiejsze pozdrowienia i – bez urazy. P.S. To nic nie szkodzi, jeśli oryginał będzie podarty i zatabaczony. Stanisław Grochowiak nie przyjął listu z humorem, uznał go za obraźliwy, więc poetka mu odpisała: „Wielce Łaskawy Panie Kolego, wydaje mi się, że korespondencja nasza jest nieudana. Ja nie umiem do Was pisać uroczyście, tak jak tego wymagacie”. I wyjaśniła, że wyraz „scholastyka” nie jest obraźliwy, podobnie jak „zatabaczony”, chodziło jej po prostu o to, że jeśli tyle osób pochylało się nad jej rękopisem i były to osoby palące, to wiadomo, że będzie zatabaczony. Na koniec poinformowała, że skoro im tak nie wychodzi korespondowanie, to już więcej pisać nie będzie. Ale – i tu list stał się serdeczny, niemal przyjacielski – jeśli Grochowiak będzie kiedyś w Poznaniu, zaprasza go do siebie, aby się przekonał, że nie jest ona „tak wulgarna, jak mu się zdaje”. W Częstochowie, 1958 rok. W 1957 roku władze Poznania postanawiają zadośćuczynić Iłłakowiczównie, którą dotąd pomijały milczeniem – odznaczają ja Nagrodą Literacką. Gala odbywa się przy okazji dwunastolecia wyzwolenia Poznania przez Armię Czerwoną. Oprócz Iłłakowiczówny nagrodę dostają też profesor Stefan Vrtel-Wierczyński (naukową) i twórca teatru tańca Conrad Drzewiecki (artystyczną dla młodych). Zdegustowana uroczystością pisze siostrze: To makabryczne wręczenie nagród odbyło się wczoraj ze wszystkimi brakami gustu, zgrzytami i nietaktami – z okazji wyzwolenia Poznania przez wojska sowieckie. Byłam tylko na wręczeniu związanym, niestety, z koncertem orkiestry wojskowej, na raut po nim już nie poszłam i do dziś jeszcze otrząsam się z obrzydzenia. W 1961 roku Iłłakowiczówna sporządza pierwszą wersję testamentu. Wyjawia w nim, że są z Barbarą rodzonymi siostrami i w prostej linii wnuczkami Tomasza Zana: „Mierziły mnie zawsze te fałszywe papiery i chcę dać świadectwo prawdzie. Życie moje było bardzo ciężkie i trudne, zostawiam niewiele, a i to zdobyte mozolną pracą i staraniem”. Zapisuje siostrze i siostrzenicy zgromadzone sto pięćdziesiąt tysięcy złotych na książeczkach. To bardzo dużo (średnia pensja wówczas to 1625 złotych) i zawartość mieszkania. W tym samym roku dostaje rentę specjalną – dwa tysiące złotych – przyznawaną wybitnym twórcom. Dziękując za pomoc w jej uzyskaniu Jarosławowi Iwaszkiewiczowi, który szefuje wtedy Związkowi Literatów Polskich, pisze, że jej wspomnieniowa książka Trazymeński zając, którą nazywa wesołą autobiografią, dwa lata wcześniej została wstrzymana przez cenzurę. „Jeśli się kogoś jedną ręką nagradza, to nie można drugą zamykać mu ust” – pisze. Z Dzienników Iwaszkiewicza wynika, że interweniował w jej sprawie, ale Trazymeński zając ukazał się dopiero w 1968 roku. W 1964 roku w związku z coraz bardziej uciążliwą cenzurą Antoni Słonimski zainicjował protest, pisząc list do premiera, sprzeciwiając się cenzurze i domagając się zmiany w polityce kulturalnej. Niewinny tekst wywołał trzęsienie ziemi. Podpisało się pod nim trzydziestu czterech intelektualistów z rozmaitych środowisk, a wśród pisarzy: Maria Dąbrowska, Anna Kowalska, Zofia Kossak, Mieczysław Jastrun, Jerzy Andrzejewski, Adolf Rudnicki, Stanisław Mackiewicz, Stefan Kisielewski, Jan Parandowski, Melchior Wańkowicz. Osoby, które miały złożyć podpis pod protestem, dobierane były bardzo starannie. Słonimski konsultował listę nazwisk z Pawłem Hertzem, poetą i wydawcą, i uległ jego namowom, aby dopuścić też środowisko skupione wokół „Tygodnika Powszechnego”. „Uważałem, że list podpisany tylko przez Żydów i komunistów nie będzie miał żadnego znaczenia” – wspominał Hertz. Słonimski nie chciał, aby list podpisywał każdy, kto miał na to ochotę: zasadniczym kryterium były dokonania, ale znaczenie miał też wiek kandydatów na sygnatariuszy. Pozwolił jednak podpisać się Adamowi Ważykowi, byłemu marksiście, choć sprzeciwiała się temu Maria Dąbrowska. Propozycja, aby podpisała się pod listem także Kazimiera Iłłakowiczówna, była dosyć oczywista i prawdopodobnie nie budziła żadnych kontrowersji. Choć poetka trzymała się na uboczu życia literackiego, wciąż miała ogromny autorytet, była znaczącą postacią kultury, słynęła z odwagi i bezkompromisowości, co potwierdziła wierszem Rozstrzelano moje serce w Poznaniu. A jednak odmówiła, tłumacząc: „gestom jestem przeciwna. Na gesty mogą sobie pozwolić tylko możni, w nizinach to wygląda jak kiwanie palcem w bucie”. Tuż po złożeniu protestu w Kancelarii Premiera nic się nie działo, aż do chwili kiedy o liście poinformowało Radio Wolna Europa. Komunistom udało się wtedy zorganizować kontrprotest „przeciwko szkalowaniu Polski”. Wkrótce na skutek nacisków władzy dziesięciu naukowców wycofało swój podpis pod listem (profesorowie: Konrad Górski, Aleksander Gieysztor, Leopold Infeld, Julian Krzyżanowski, Kazimierz Kumaniecki, Edward Lipiński, Wacław Sierpiński, Jan Józef Szczepański, Władysław Tatarkiewicz i Kazimierz Wyka), a w „The Times” ukazał się ich list, w którym ubolewali, że Radio Wolna Europa wtrąca się w wewnętrzne sprawy Polski. Natomiast z inicjatywy organizacji partyjnej przy Związku Literatów Polskich powstał kontrlist, zwany złośliwie folkslistą, który podpisało aż sześciuset pisarzy. Tylko nieliczni odmówili, wśród nich należący do partii, między innymi Tadeusz Konwicki, Andrzej Kijowski, Jerzy Zawieyski, Wiktor Woroszylski, Marian Brandys i Kazimierz Brandys. Zachowały się oświadczenia pisarzy, którzy uzasadniali, dlaczego nie podpiszą kontrlistu. Niektórzy tłumaczyli, że są chorzy na oczy i nie mogą czytać, inni, że nie słuchali radia, więc nie wiedzą, o co chodzi, ktoś nie chciał podpisać, bo wolał pominąć milczeniem Radio Wolna Europa. Marian Brandys tak uzasadniał swoją odmowę: Świadectwem mego jednoznacznego stanowiska wobec antypolskich oszczerstw Radia Wolna Europa i innych zagranicznych środków propagandowych – jest moja dwudziestoletnia działalność pisarska. Mimo to przesłanej mi deklaracji nie podpiszę, ponieważ wyczuwam w niej ostrze skierowane przeciwko kilku wybitnym pisarzom polskim, których głęboko szanuję i od których uczyłem się pisać. Dlaczego Iłłakowiczówna, wbrew przeświadczeniu Słonimskiego, Lipskiego i Hertza, że zgodnie z jej życiorysem i prawym charakterem jest właściwą osobą do złożenia podpisu pod protestem, nie zgodziła się na to? Odpowiedzi można szukać w jej sytuacji życiowej i postawie, ale nie w konformizmie. Gdy poetka wróciła do Polski w 1947 roku, uznała, że zdana wyłącznie na siebie, musi usunąć się na obrzeża działalności publicznej i zarabiać poza literaturą, choć doskonale zdawała sobie sprawę z opresyjności państwa – otaczali ją przecież niewinni ludzie, którzy przebywali w więzieniach, znajome zdeklasowane ziemiaństwo głodowało, prześladowany był Kościół, a ona sama była nękana przez UB. Walec komunizmu całkowicie zmienił Polskę, którą znała, i wydawał się nie do usunięcia, a gesty przeciwko polityce państwa jawiły się jako niebezpieczne ze względu na nieobliczalność władzy, ale i nieskuteczne z powodu jej silnego umocowania, a więc niepotrzebne. Iłłakowiczówna wiedziała dobrze, czym jest Rosja sowiecka, obserwowała z bliska rewolucję bolszewicką, więc jako realistka konfrontowanie się z komunistami musiała uznać za utopię. Wcześniej, przy innej okazji, gdy ZLP w Poznaniu chciało wykonać gesty sprzeciwu, komentowała w liście do siostry: „Przekomarzanie się literatów z reżymem jest moim zdaniem zamierzeniem nierealnym”. W najgorszym czasie – w 1952 roku, gdy Dąbrowska i Kowalska narzekały na rzeczywistość i zastanawiały się, jaką postawę wobec niej przyjąć, Iłłakowiczówna tłumaczyła im, że wcale nie jest konieczne, aby zajmować stanowisko wobec każdej sprawy. Przestałam się już o to zabijać, żeby wobec wszystkiego zajmować postawę. W dzieciństwie i za młodu zajmowałam ją namiętnie wobec wszystkiego i bardzo się męczyłam. Kiedy sobie przypomnę, ile jako mała dziewczynka napłakałam się, ile nocy spędziłam bezsennie z powodu, że jest car! Teraz jestem spokojniejsza i chłodniejsza i wiem, że tylko w rzadkich momentach najważniejszych trzeba „zająć postawę”. Być może w tej wypowiedzi znajdujemy klucz: zapłaciłam za dużą cenę za angażowanie się – mówi poetka. Nie przywołuje wprawdzie tego argumentu w czasie rozmowy z pisarkami, ale przecież i za współpracę z Marszałkiem Piłsudskim, a zwłaszcza za dosyć ostentacyjne manifestowanie swojego przywiązania i podziwu dla niego poniosła koszt. Z listów wynika, że z powodu książki Ścieżka obok drogi jej współpraca z rządem na uchodźstwie nie była możliwa. Do tego jej aktywność, gdy wróciła po śmierci Piłsudskiego do MSZ-etu. Po wojnie Iłłakowiczówna tłumaczyła się, że nie była sanacyjną sekretarką, że pracowała zawsze dla Polski, nie dla rządu. Z pewnością nigdy nie żałowała współpracy z Piłsudskim, ale też po wojnie nie opowiadała o niej – na co zwracały uwagę osoby z nią zaprzyjaźnione (na przykład Przemysław Bystrzycki czy Margaret Nowak-Solińska). Listę nazwisk pisarzy, którzy podpisali kontrlist, drukowało w odcinkach „Życie Warszawy”, były tam nazwiska Jarosława Iwaszkiewicza, Wisławy Szymborskiej, Tadeusza Różewicza, Jarosława Rymkiewicza, Jana Brzechwy i innych sześciuset pisarzy z tysiąca należących do ZLP. Kiedy w ferworze awantury politycznej Iłłakowiczówna odwiedziła Annę Kowalską, ta podejrzliwie słuchała jej wersji. „Pawełek został na kolacji (Hertz), nadeszła Iłła ze struclą. Dała pokaz obłudy. Wyciągnęła list do Związku, w którym potępiła Wolną Europę. «Ja nie podpisałam listy – mówi bezczelnie. – Nic, tylko posłałam mój list». Wszystko wedle schematu «Boże, cara broń»” – pisała ironicznie Kowalska. Protest przeciw „wrogiej propagandzie” mediów na Zachodzie mógł się Iłłakowiczównie wydawać sprawą słuszną. Ona, która przed laty bezpośrednio angażowała się w wizerunkowe pogadanki o Polsce, teraz nie mogła spokojnie patrzeć, jak „szkaluje się Polskę”. Prawdopodobnie przyszło jej to tym łatwiej, że z Listu 34 swój podpis wycofał ceniony przez nią profesor Konrad Górski. Władza ponadto bardzo skutecznie rozgrywała sprawę kontrlistu: kiedy zebrano sto pięćdziesiąt pierwszych podpisów, pozostałe czterysta pięćdziesiąt już bardzo łatwo było zdobyć. Polityka nigdy nie była jej żywiołem, więc jeśli Iłłakowiczówna protestowała, to zawsze z pozycji moralnych lub w obronie słabszych społecznie. Uważała, że tylko w sprawach najważniejszych należy zająć postawę – i zajęła ją, gdy w Poznaniu władza strzelała do robotników. Teraz chodziło o cenzurę. Z punktu widzenia poetki, choć sama doświadczała jej skutków, ta sprawa nie należała do pryncypiów, a poza tym – sądziła – cóż mogą zmienić ostentacyjne gesty? Myliła się. Dziś wiadomo, że List 34 miał duże znaczenie moralne dla tych, którzy sprzeciwiali się władzy, i był ogromnym krokiem w stronę powstania PRL-owskiej opozycji. Z początkiem lat sześćdziesiątych Iłłakowiczówna może wreszcie trochę zwolnić aktywność zawodową. Ukazują się kolejne wydania Anny Kareniny, a także wybory poezji i tłumaczenia jednej z najwybitniejszych amerykańskich poetek – Emily Dickinson, której wiersze wtedy po raz pierwszy są publikowane w Polsce. Ludmiła Marjańska, późniejsza tłumaczka Dickinson, wspominała: Pracowałam wtedy w radiu i zaprosiłam panią Kazimierę do nagrania wierszy, miałam okazję ją poznać. Dla mnie Iłła była kimś w rodzaju świętości narodowej, a oto zobaczyłam ją na własne oczy. Zapytałam: „Czy pani wie, że mam swoje przekłady Dickinson?”. Zaproponowała mi wtedy napisanie wstępu do swoich tłumaczeń, ale odmówiłam. Marjańska mówiła, że była zadowolona z własnych przekładów amerykańskiej poetki, ale jest kilka wierszy przetłumaczonych przez Iłłę, których nie da się lepiej ugryźć, niż ona to zrobiła. „W pełni uznaję te jej przekłady. Często drażni mnie jej język, ale przecież Emily też miała dziwny język. Może Iłłakowiczówna była lepsza, bo wczuwała się w epokę?”. Iłłakowiczówna nie fascynowała się poezją Dickinson, dużo bardziej niż jej wiersze interesowała ją jej postać, zamkniętej w domu samotnicy z wyboru. „Co do Emilii – pisała w liście do Anny Kowalskiej – to mnie do tłumaczenia skusiło raczej jej życie, ta chęć pozostania nieznaną – niż jej wiersze. Mnie w ogóle więcej daleko interesują piszący ludzie niż ich pisarstwo”. Dziś najbardziej cenionym tłumaczem Dickinson jest Stanisław Barańczak, który już niebawem z impetem zaznaczy swoją opinię o twórczości Iłłakowiczówny, co wzbudzi gniew krytyków starszego pokolenia. W tomie Rzeczy sceniczne (wydanym w 1969 roku przez Państwowy Instytut Wydawniczy) poza dramatem o biskupie Nankierze ukazały się: inny dramat historyczny W wigilię cudu oraz dwie komedie, napisane prawdopodobnie na początku lat pięćdziesiątych. Banialuka o chuliganie, albo niech każdy dzisiaj rozstrzyga: chuligan czy nie chuligan jest burleską (tworzoną z myślą o teatrze lalek), w której poetka wykorzystała swoje domowe doświadczenia z „epoki sublokatorskiej”. Od dość zagmatwanej akcji, która opiera się na kradzieży lewych nogawek krawcowi Tycio, ciekawsze są charakterystyki bohaterów: Pufcio to sympatyczny, rozbuchany wyrostek ze śpiącym intelektem, Tysio – giętki i sprężysty, trochę pajacowaty, Heliodor to tępa, uczona nuda, Panifil – cymbał, a Klocia – twarda, kanciasta, niemiła, uczciwa, typ pszczoły roboczej. Dużo bardziej interesująca wydaje się farsa Kto wie, czyje będzie na wierzchu, z klarowną konstrukcją, dobrym dowcipem i zabawnymi obserwacjami. Napisana tradycyjnie, w duchu sztuk realistycznych, dotyczy przemian społecznych, awansu społecznego przedwojennych robotników i deklasacji ziemiaństwa. Prawdopodobnie z powodów cenzuralnych farsa nie miała szans na wystawienie. Akcja, zbudowana wokół losów rodziny Hortensji Gagacielskiej, rozpoczyna się przed wojną, gdy ta przedstawicielka ziemiaństwa mieszka w pięknym apartamencie razem ze swoimi zepsutymi nieco dziećmi, których ojciec, również ziemianin, przebywa w Paryżu. W akcie drugim mamy już sytuację całkowicie zmienioną, bo i czasy się zmieniły. Jest 1949 rok, Gagacielska jest już zdeklasowaną ziemianką, wynajmuje pokoje sublokatorom i dorabia naprawami odzieży. W akcie trzecim dzieje się jeszcze gorzej: Gagacielska i jej dzieci mogą zostać w mieszkaniu tylko dlatego, że ich przedwojenna służąca Hanka, obecnie towarzyszka partyjna, przepisała mieszkanie na siebie i pozwoliła w nim nadal mieszkać swojej byłej pani. W dodatku okazuje się, że Gagacielscy nie są i nie byli nigdy ziemianami. On to fryzjer, ona – córka ogrodnika. Ale teraz przychodzi moda na ludzi prostych. I choć córka Gagacielskiej nie mogła się pogodzić, że otaczają ją ludzie z gminu, ponieważ „woli mieć koło siebie kwiaty niż kapustę i cebulę”, teraz postanawia zostać motorniczą. I kto wie, czyje będzie na wierzchu... Z aktorami teatru studenckiego KUL, 1953 rok. Trudno ustalić, kiedy ten utwór powstał, ale wydaje się, że być może tuż po powrocie Iłłakowiczówny z Rumunii, kiedy poetka jeszcze nie zdawała sobie sprawy z wymogów cenzury. Świadczy o tym motyw powstania warszawskiego, który pojawia się w farsie, a okazuje się silnym, pozytywnym łącznikiem między klasami społecznymi oraz obecnymi i dawnymi laty. Iłłakowiczówna tłumaczy także z niemieckiego Obietnicę szwajcarskiego pisarza Friedricha Dürrenmatta i powieść Każdy może być mordercą Austriaka Heimita von Doderera. Wiersze pisze rzadziej, a jeśli – dostarczają jej mniejszej satysfakcji niż kiedyś, uważa je za staroświeckie. Może ten właśnie czas miała na myśli, kiedy mówiła o pustce twórczej: Bywają całe miesiące i lata, kiedy cichną wewnętrzne zmagania i nic do pisania nie nagli. I cóż się dzieje? Powstaje śmiertelny niepokój, że się już nie potrafi. Zdawałoby się, chwała Bogu, tymczasem jest to katastrofa, zachwianie równowagi, niesłychane zubożenie. Rodzi się pustka twórcza. Iłłakowiczówna ceni sobie swoją prozę poetycką – Z rozbitego fotoplastykonu, jest także zadowolona z prozy autobiograficznej – Trazymeńskiego zająca i Niewczesnych wynurzeń. W tej ostatniej cenzura wymogła na autorce siedem zmian. Z kolei Trazymeński zając, najciekawsza z prozatorskich książek Iłłakowiczówny, którą nazwała księgą dygresji (zawiera wspomnienia z czasów odległych i reminiscencje), okazała się według cenzora niezgodna z duchem czasu i aż dziewięć lat musiała czekać na wydanie. Jeszcze przed publikacją cenzor nakazał usunięcie pięciu rozdziałów, dotyczących między innymi wspomnień ze wspólnego obiadu z Goebbelsem; te ukażą się dopiero po zmianie ustroju. Pracując nad Trazymeńskim zającem i Niewczesnymi wynurzeniami, inaczej niż przy Annie Kareninie, była bardzo zadowolona ze współpracy z redakcją, a dokładnie z młodą redaktorką wydawnictwa PIW, Marią Szypowską, późniejszą autorką biografii m.in. Marii Konopnickiej i Jana Matejki, a także działaczką na rzecz ochrony zabytków kultury polskiej. W 1975 roku Iłłakowiczówna pisała do Joanny Kulmowej: „Ze Zjazdu byli u mnie Hertz, Żuławski, Iwaszkiewicz i moja dawna ukochana redaktorka z PIW-u, Marysia Szypowska. Uważam ją właściwie za współautorkę Zająca i Niewczesnych wynurzeń. To istna perła”. Wciąż spotyka się z czytelnikami – bardzo to lubi. Jedno z takich spotkań – w 1962 roku – opisuje Maria Dąbrowska: O 6-tej na wieczorze autorskim Iłłakowiczówny. Coś nieprawdopodobnego – starzy ludzie nie powinni występować publicznie. To, co daje się zamaskować jeszcze kameralnie – na sali wychodzi ohydnie – więc starość, zmiętość sylwetki, wysilony – nędzny – jak przy mutacji – na przemian piejący i schrypnięty głos. Ten jakiś przypłaszczony kapelusik, to byle jakie starcze ubranie (starość nie może sobie pozwolić na nieświetne ubranie). To, na co zwróciła uwagę Dąbrowska, która pamiętała Iłłę sprzed wojny jako elegantkę, zauważali też inni: z wiekiem poetka coraz mniej wagi przywiązywała do stroju, a i potrafiła mocno zaskoczyć, na przykład kwiecistą spódnicą przerobioną z cepeliowskiej chusty. Kiedy zjawiła się w domu państwa Bystrzyckich, z koszem poziomek, ich córka, wtedy nastolatka, była zaskoczona, że ta półwieśniaczo ubrana kobieta jest wielką poetką, o której opowiadali jej rodzice. Znakiem rozpoznawczym Iłłakowiczówny bardzo długo był kapelusz z przewiązaną na nim chustą, który dopełniał jej ekscentrycznego wyglądu. Anna Kowalska dużo bardziej tolerowała Iłłakowiczównę niż Dąbrowska. Mimo że i ona uznawała ją za dziwaczkę, znajdowały wspólny język i doceniała troskliwość poetki: „Iłła, anioł gościnności i uczynności, bardzo mnie zmęczyła. Jej pokój bardzo (za bardzo?) oryginalny, przypomina dawne życie za parawanami ciotek. U ciotki Anny dwa parawany, u Iłły trzy”. Iłłakowiczówna coraz rzadziej przyjmuje uczniów, a jeśli, to dla przyjemności, a jeszcze bardziej po to, aby być wśród ludzi. Nie lubi spotkań towarzyskich, imprez, imienin, choć przecież kiedyś organizowała „jour’y”, dobierając starannie towarzystwo. Teraz najchętniej spotyka się ze znajomymi tête-à-tête, aby móc porozmawiać poważniej lub pójść do teatru, rzadziej do kina. Odpoczywa na wyjazdach; najchętniej bywa w Nałęczowie, gdzie zatrzymuje się w domu rekolekcyjnym sióstr urszulanek szarych, na tak zwanym Jabłuszku. Wydaje się, że wreszcie będzie mogła odpocząć po wielu latach trudu, zmęczenia i niepewności. ===Lx0oGS4dJFdkVmZQYgg+CD9eZl44WW1bbg04WTsPa1hoW29dPw4= 13 W CI E MNO Ś CI W listopadzie 1966 roku Iłłakowiczówna spadła ze schodów i się poturbowała, jednak nie to było największym problemem. Okazało się, że słabiej widzi, a zła forma się nie poprawiała. „Nie jestem w dobrej fazie duchowej ani zdrowotnej. Te wszystkie drobne klęski wywołały u mnie prawdziwą neurastenię podsycaną przez samotność” – pisała do przyjaciółki w sierpniu 1967 roku. I dziesięć miesięcy później: „Przyszło na mnie zniedołężnienie starości i trzeba to po prostu znosić. Obecnie leczę się, bo myślę, że warto oczekiwać śmierci w dobrym zdrowiu i humorze”. W tym samym 1966 roku ukazał się tom jej nowych wierszy Szeptem. Nikt się nie spodziewał, że będą to jej ostatnie utwory. Odejść w tło, jednością czuć się z pejzażem. Na pierwszym planie: twarze, Dobro i Zło, Miłość, Walka, Zbrodnia i pomsta za nie. [...] Odejście w tło Chciała, aby znalazł się w nowym tomiku także wiersz Rozstrzelano moje serce w Poznaniu, ale redaktor Czytelnika Ryszard Matuszewski poprosił ją, spodziewając się problemów z cenzurą, aby dobrowolnie zrezygnowała z jego opublikowania (oraz z drugiego wiersza Straconym buntownikom – ten utwór prawdopodobnie się nie zachował). „Myślę, że motywacji przedstawiać Pani nie muszę w liście, najchętniej to uczynię w razie potrzeby przy osobistym kontakcie. Prosimy o wyrażenie zgody” – pisał. Szeptem zawiera tłumaczenia poetki (między innymi utworów Emily Dickinson), ale przede wszystkim jej własne wiersze refleksyjne z ostatnich lat, przyjęte bardzo dobrze. W tym najpiękniejszy spośród powojennych utworów – Kiedy przebije się źródło: Kiedy przebije się źródło, napiją się wszyscy. Gdy znaleźć będzie trudno, ktoś nić pochwyci. Nić może będzie z kropel, może ze lśnień, może widzialna w mroku, może nie. Szukający może schyli się z trudem, może stanie i krzyknie... Ale gdy znajdzie źródło, napiją się wszyscy. Jan Rostworowski w londyńskich „Wiadomościach” uznał, że poetka doprowadziła w tym tomie technikę oszczędnego, celnego i przezroczystego słowa do „wysokiego połysku”, a jej poezja jest kobieca, lecz nie sentymentalna, delikatna, ale z kośćcem. O nowych wierszach Iłłakowiczówny pisze też Jarosław Iwaszkiewicz, zawsze doceniający czar jej poezji: Mistrzostwo doprowadzone do prawdziwej prostoty, prawdziwe mówienie szeptem, wyrzeczenie się wszystkich błyskotek i ornamentów, od których poezja Iłłakowiczówny nie zawsze była wolna [...]. Poetka chciałaby uniknąć ludzkiej doli, obrócić się w jakiś stwór, czy stworzonko, roślinę, czy pająka – i przecież ta ludzka dola prześladuje ją, stąpa za nią krok w krok i powiada jej: córko człowiecza, nie schowasz się w żadne tło, nie zaszyjesz się w żaden gąszcz, masz serce czujące jak człowiek, jak kobieta i ze swojej doli żadnymi czarami, magiami, żadnymi wierszami się nie wyplączesz. Docenia w szczególności wiersz Kwaterunki. Mieszkam w porze truskawek nie w mieście ani kraju, w porze, w kolorze, w zapachu słodkim i żyznym, i to jest Ojczyzna... W liści żółtobrązowych, które mnie znają, opadaniu, w sosnach, na urwiska skraju ...Nie w Poznaniu, Warszawie, Wiedniu, Londynie czy Wilnie... Mieszkam w zimie, która się przesila w tej jednej ku wiośnie nachylonej chwili, nie dłużej, nie dalej. I kończę się i już się nie palę. ...Dowieść nie można tego ani do tego się przyznać, ale to jest ojczyzna. [...] Kwaterunki Niedługo po ukazaniu się tomiku Szeptem, czasopismo „Nurt” publikuje pamflet dwudziestoletniego Stanisława Barańczaka, uznanego niedługo potem poety i doskonałego tłumacza. W tekście Z nowości literatury dziecięcej z brawurą i zjadliwą ironią Barańczak recenzuje nowe wiersze Iłłakowiczówny jakoby adresowane do dzieci, choć wiadomo wszystkim było, że Szeptem nie było zbiorem dla najmłodszych. Literatura dla dzieci zawsze była mocną stroną poetów związanych w latach międzywojennych z kręgiem „Skamandra”. Dorobek Kazimiery Iłłakowiczówny pozwala ugruntować to mniemanie jeszcze jednym wyrazistym przykładem [...]. W naszych pełnych niepokoju czasach, zdaje się twierdzić autorka Szeptem, jest tedy rzeczą najważniejszą, aby już od dzieciństwa kultywować w sobie ducha u f n o ś c i wobec świata, za który nie my jesteśmy odpowiedzialni. Wszelkie objawy nieufności to tylko symptomy dziecinnego negatywizmu. Z owych etyczno-pedagogicznych przekonań Iłłakowiczówny wyrasta jeden z naczelnych motywów jej wierszyków – pamiętajmy, że cały czas mowa o poezji dla dzieci – mianowicie motyw u c i e c z k i, ucieczki od wszystkiego tego, czego najlepiej n i e r u s z a ć (Do przyjaciół). Cały artykuł utrzymany jest w konwencji kpiny z „wierszyków”. Zdziwił się także młody recenzent, że książka Iłłakowiczówny ukazała się nakładem Czytelnika, i to w bardzo dobrej serii, a nie w Naszej Księgarni wydającej książki dla dzieci. W środowisku literackim zawrzało. Przyjaciele Iłłakowiczówny byli rozżaleni nonszalancją poety. „Występ młodego krytyka zabolał nas wszystkich” – wspominał po latach Bolesław Żynda. Przez prasę przetoczyła się ognista polemika. Ryszard Matuszewski z Czytelnika dostał od Iłłakowiczówny list z wycinkiem recenzji Barańczaka bez żadnego komentarza. Uznał, że jest to wezwanie, aby jej bronić. Zrobił to. W tekście opublikowanym w miesięczniku „Poezja” pisał o arogancji Barańczaka i o tym, że nie jest on wcale recenzentem naiwnym, który pomylił gatunki, tylko recenzentem złośliwym „tą złośliwością przemądrzałych studentów polonistyki, którym się wydaje, że jeśli zadrwią ze świetnej poetki starszego pokolenia, posługującej się świadomie w swej liryce formą najprostszą czy stylizowaną na dziecięcą naiwność, jeśli zacytują przy tym Rilkego, Hopkinsa czy Dylana Thomasa, to wykażą w ten sposób swoją niezwykłą «uczoność» i «nowoczesny» smak”. W „Kulturze” Maria Rzepińska pisze o usiłowaniu pomniejszenia poezji Iłłakowiczówny przez „nieodpowiedzialnego” krytyka. Wtedy w odpowiedzi odzywa się sam bohater awantury i zadaje cios jeszcze mocniejszy: Jedno tylko wyjaśnienie jestem winien mojej szanownej antagonistce: oto nie miałem bynajmniej na celu „pomniejszenia poezji Iłłakowiczówny”, gdyż poezja ta jest – moim zdaniem – wystarczająco już mała (nie ilościowo oczywiście); nie miałem również na celu zredukowania tej poezji do wymiaru przedszkola czy ochronki, ponieważ sądzę, że do takowego wymiaru twórczość p. Iłłakowiczówny przystaje idealnie. Tego już było za wiele. Słynny felietonista Hamilton (Jan Zbigniew Słojewski) uderza ręką w stół: to nie jest żaden spór o Iłłakowiczównę, jak redakcja „Kultury” zatytułowała listy Barańczaka i Rzepińskiej, to jest ordynarny atak. „Z panem Barańczakiem dyskutować niepodobna, trzeba go po prostu wyprowadzić jak najbezceremonialniej z łamów «Kultury», na których znalazł się chyba przez czyjeś niedopatrzenie” – grzmiał Hamilton. O samym tomiku Szeptem pisał, że zawiera on szereg utworów wstrząsających, mimo że tak pogodnych, stoickich. W Poznaniu, 4 marca 1967 roku. „Wrocławski Tygodnik Katolicki” pisze z kolei o liście „niejakiego pana Barańczaka”, że „jest przykładem nie tyle braku odpowiedzialności za słowo, ile smutnym świadectwem niefrasobliwego rozhulania, rozbijactwa, gangsterstwa, uprawianego na łamach”. A poetka? Nie bardzo się tym przejęła, rozumiejąc, że Stanisław Barańczak symbolicznie morduje starą poezję, aby zrobić miejsce nowej. Sama się przecież śmiała z Przybyszewskiego jeszcze przed swoim debiutem. Zwraca się więc do Hamiltona: Łaskawy, Drogi Panie Hamiltonie, ucieszyłam się bardzo, że Pan się za mną ujął w „Kulturze”. My staruszkowie pamiętajmy jednak [Hamilton miał wówczas niewiele ponad 30 lat, ale podszywał się w felietonach pod starca – przyp. JKF], jak brzydko wymyślali sobie przed i między dwoma wojnami pisarze... Starość jako taka niewiele ma w sobie szanownego, a w młodzieży budzi raczej irytację niż respekt. W tym wypadku sądzę, że młodym poetą, polonistą z Poznania kierowała wielka żarliwość w stosunku do literatury, a nie chęć dokuczenia komuś z naszego pokolenia. Iłłakowiczówna z pewnością miała rację: choć pamflet Barańczaka uderza w nią osobiście, w istocie odnosi się do literatury, która zdaniem młodego poety przeminęła, i przez to wpisuje się w historię sporów młodych ze starymi. Z kolei bezwzględność ocen Barańczaka to nie tylko wynik jego młodzieńczej zapalczywości, lecz także zamiłowania do parodii i pamfletów (w późniejszych tekstach poeta zaatakuje Ernesta Brylla i Artura Sandauera). W polemice z Rzepińską na temat jego opinii o Iłłakowiczównie Barańczak pośrednio przyznał, że jego rozprawa z poetką miała być symbolicznym otwarciem nowego. „Krytyka i kurtuazja są moim zdaniem pojęciami wykluczającymi się”. I przytoczył słowa Sandauera: „Nie sposób zrobić kroku w dziejach naprzód nie obejrzawszy się za siebie; zerwać z przeszłością nie poddawszy jej krytyce ani wejść w nowy okres bez zdemaskowania starego”. Kilka miesięcy po tej poetycko-prasowej awanturze Ryszard Matuszewski dostał od Iłłakowiczówny przesyłkę z debiutanckim tomem poetyckim Stanisława Barańczaka Korekty twarzy. Na stronie tytułowej książki napisała: „Zupełnie obiecujący debiut. Znaczna kultura języka. Przyjemne zestawy słów. To ten młody polonista, który mnie tak obłajał w 1967 roku w «Nurcie» i «Kulturze» K.I.”. Ryszard Matuszewski zachował tę książkę jako jeden z najciekawszych dokumentów literackich, jakie udało mu się zgromadzić w swoich zbiorach. – Dotarła do mnie kiedyś informacja, że Stanisław Barańczak żałował swojego występku, i myślę, że tak właśnie było – twierdziła Joanna Kulmowa, która bardzo krytykę Iłłakowiczówny ze strony Barańczaka przeżyła. Pokolenie, które wchodziło w dorosłość wraz z wolną Polską, powoli odchodzi. Ci, którzy mają przed sobą ostatnie lata, wciąż wracają do przeszłości, nie tylko z tego powodu, że taka jest uroda starości, ale dlatego, że ich młodość okazała się stokrotnie bardziej szczęśliwa niż wszystko, co było potem. Początek XX wieku nie zapowiadał, że będzie to wiek przeklęty. Jarosław Iwaszkiewicz pisze w wierszu Dedykacja z 1967 roku: Głowę mą owiewa Blask tamtego lata Iłła i Achmatowa Stoją jak dwa drzewa [...] Klony – poetessy Piękne i nieznośne. Inny skamandryta – Kazimierz Wierzyński – też pamięta o Ille. Do końca swoich dni obserwuje Polskę i wyobraża sobie, że: Iłła, Aldona, Emily nasza Zamknięta na wieży Zawieszona U jaskółczego poddasza [...]. Mury bez wyjścia Powój na murach Wieża wieczysta Może to jej forteca Dobrowolne wygnanie A może zakonnicza Zakrystia Iłłakowiczówna także wraca do przeszłości, a czasem odwrotnie – przeszłość wraca do niej. W 1968 roku przyjaciółka Alina donosi jej, że zmarł W. Ale poetka wie już o tym od jakiegoś czasu i przeżywa tę śmierć bardzo mocno. Chodzi o mężczyznę, który ją kochał dawno temu w Petersburgu i chciał się z nią ożenić, ale ona odmówiła. Teraz pisze przyjaciółce: Dla mnie jego bliskość przez tę śmierć jego wzrosła, tak, że nawet rozmawiam z nim i przepraszam, że tyle przeze mnie w swoim czasie wycierpiał. Nie mogłam zresztą nic zmienić. Gdybym wyszła za niego, byłoby stokroć gorzej. A tak – miał i dobrą żonę, i dochował się dzieci – życie wypadło mu pełne i szczęśliwe, a nie z taką pomyloną jak ja. Moje przywiązanie do niego nigdy od 1906 roku aż do teraz się nie zmieniło, tylko nie umiałam jakoś nim mądrze gospodarować. Ten list odsłania nam to, czego można się było domyślać: Iłłakowiczówna nie wyszła za mąż z wyboru, prawdopodobnie uznawszy, że się do małżeństwa nie nadaje. Czuła się „pomyloną” – co być może napisała półżartem – ale to sformułowanie wyraża jej przekonanie o własnym niedopasowaniu. Czyli już jako młoda dziewczyna oceniała siebie w ten sposób. Możemy jedynie się domyślać przyczyn owej niezdolności, tego „pomylenia”. Nie mamy nic prócz historii jej powikłanego dzieciństwa, które opuściła z autodestrukcyjnymi impulsami, ale mamy też wiersze – a to przecież bardzo dużo. Jak Dziedzictwo z tomu Płaczący ptak z 1927 roku: Wróg mój jest we mnie, w moim sercu chorem, Na szyi wisi mi paciorek biczem, albo z anielskim jawi [się obliczem i mówi pacierz ze mną przed wieczorem, gdy wszystko zbladło, odeszło i ścichło; cichutki pacierz o śmierć dla mnie rychłą. [...] Jakiś się łańcuch ciągnie od przeszłości przez krew i miłość, przez umarłych kości, przez ciężkie winy i srom, i pokutę, przez życie z wszelkiej radości wyzute i ten się łańcuch koło mnie oplata cięższy niż wszelkie brzemię tego świata! [...] Kazimiera Iłłakowiczówna nie uczyniła ze swojej samotności wielkiego tematu twórczości ani też centralnego problemu swojego życia. Przyjęła ją jako swój los. Nie stała się z tego powodu mizantropką, nie świat i ludzi winiła za swój sierocy i bezdomny los, za niczyjość. W sobie, jako spadkobierczyni grzechów przeszłych pokoleń, i w swoim kamiennym sercu w młodości szukała winy czy raczej przyczyny. Nie uwolniła jej od tego nawet gorliwa religijność, a być może nawet utrwaliła w niej przekonanie, że pokuta nigdy się nie kończy. Poetka widziała swoje życie jako trudne, ale nie nieszczęśliwe ani niespełnione, świat nigdy nie przestał jej interesować, a natura zachwycać. Umiała dobrze znosić samotny los i robiła to świadomie. W urokliwym wspomnieniu o Róży Raczyńskiej z Potockich, arystokratce, synowej Zygmunta Krasińskiego, z którą zaprzyjaźniła się w latach trzydziestych, pisała: „Rozmawiałyśmy kiedyś dłużej o higienie nieszczęścia: jak je dźwigać spokojnie, pogodnie, a nawet bez szkody dla zdrowia. Brałyśmy pod uwagę wszystko: pożywienie, rodzaj kąpieli, rozrywki – żeby w długim nieszczęściu się nie rozłazić”. Dyscyplina, hart, gotowość ponoszenia ofiary, niezaniedbywanie siebie – oddaje to doskonale jej sposób życia, który – jak się okazuje – był też sposobem na znoszenie nieszczęścia. Samotność Iłłakowiczówny nie była również nigdy tożsama z egocentryzmem czy brakiem zainteresowania sprawami innych ludzi. W czasie emigracji podczas spotkania z budapeszteńską Polonią, mając na myśli okres pracy jako urzędniczki tłumaczyła: Starałam się odejść od drobiazgów, z których składa się właściwie normalne życie kobiety, i dojść do szerokich syntez, na których, zdawało mi się, jest oparty olbrzymi problem rządzenia. Wyniszczając swoje życie jak najbardziej z pierwiastków osobistych, usiłowałam przeżywać w sobie zbiorowość, na to po prostu, by móc być jak najlepszym urzędnikiem i aby w pisarstwie swoim odzwierciedlić jak najlepiej życie tej zbiorowości. Skrajny indywidualizm w jednych obszarach nie przeszkadzał jej włączać się w przeżycia społeczności, której częścią się czuła. Przy czym nie ograniczała swojej chęci współuczestnictwa we wspólnocie narodowej – co pokazał najwyraźniej czas pobytu w Klużu. Swoją aktywnością obejmowała także rozmaite grupy kulturowe, dlatego możliwa była jej przyjaźń z dwiema wykształconymi arystokratkami węgierskimi, ateistkami, z którymi znalazła wspólne punkty odniesienia; jej troska obejmowała również getta odrzuconych i przeklętych, jak siedmiogrodzcy Żydzi, Szwarcowie, których zagładę głęboko przeżyła. W latach dojrzałości i mniejszej aktywności zawodowej angażowała się w pomoc tym, którzy jej potrzebowali, chętnie doradzała i nie pozostawała obojętna na biedę i krzywdy innych. Kiedy spisywała testament w 1961 roku, w ostatnim zdaniu zwróciła się do spadkobierczyń – siostry Barbary i jej córki: „proszę o hojne wynagrodzenie mojej wiernej posługaczki – Józefy Zugerhör” (która zmarła przed Iłłakowiczówną). Jej samotność nie oznaczała pustki. Odczuwała potrzebę obecności ludzi, choć najczęściej w formie korespondencyjnej, bezpieczniejszej niż kontakt osobisty. Niemniej była to obecność bardzo intensywna, polegająca na dzieleniu się swoim życiem i przyjacielskim – w wielu przypadkach – wsparciem oraz troską. Czy żałowała, że nie była matką? Że nie przeżyła szczęśliwej miłości? W jednej z rozmów ze znajomą, już jako starsza kobieta, zdziwiła się z całym przekonaniem: „Jak można chcieć urodzić dziecko, wiedząc, że ono jest śmiertelne?”. Lęk okazał się silniejszy od pragnień posiadania dziecka, bo z pewnością je miała. Zapytana kiedyś przez dziennikarza, czy żałuje czegokolwiek w życiu, odpowiedziała, że tylko jednego: „Żałuję, że przez wiele lat byłam niewierząca”. W tym sformułowaniu dostajemy też odpowiedź na pytanie, które chcielibyśmy zadać: czy była szczęśliwa? Widzi coraz gorzej, ale lekarze na razie nie stawiają diagnozy. Ona sama myśli, że to katarakta, groźna, ale uleczalna choroba oczu. Dobiega osiemdziesiątki, dotąd bardzo żywotna, kruchej budowy, ale zwykle zdrowa i silna fizycznie, teraz czuje się słabsza i stąpa niepewnym krokiem. Anna Kowalska po spotkaniu z Iłłakowiczówną trzeciego lipca 1968 roku zanotowała: „Iłła gwałtownie się postarzała. Nie tylko źle widzi i niedosłyszy, ale jest jakby nieobecna. Rozmowa żadna”. Rok później, w maju 1969 roku, przewraca się na ulicy i odtąd czuje się zalękniona, kiedy ma wyjść z domu. Niestety, potrzebuje ludzi. Ona, która całe życie tak sobie zorganizowała, aby nikogo sobą nie obciążać, nie korzystać z żadnej pomocy, teraz jest zmuszona o nią prosić. Przechodzą. Nie tkną, Nie zepchną. Boją się. Sił nie starczy. Przechodzą: patrzą i warczą. Ci, którzy... Zaprzyjaźniona lekarka Maria Dowżenko, doskonała internistka, zabiera ją do kuzynki, do kliniki w Lublinie na szczegółowe badania. Diagnoza jest najgorszą z możliwych: to glaukoma, inaczej jaskra, postępująca i nieodwracalna choroba oczu, której przebieg związany jest z podwyższonym ciśnieniem śródgałkowym, powodującym trwałe zniszczenie nerwu wzrokowego, co prowadzi do całkowitej ślepoty. Ponieważ daje objawy dużo później niż początek procesu chorobowego, często jest nieuleczalna; jedynie w pierwszej fazie choroby można ją zatrzymać, regulując ciśnienie śródgałkowe. Kazimiera Iłłakowiczówna wie, co dla niej oznacza ta diagnoza: wkrótce zupełnie oślepnie. W liście do Margaret z 11 czerwca 1970 roku pisze: Ja powoli, ale nieustępliwie ślepnę. Miałam bardzo nieprzyjemną zimę, nie mogąc wyjść bez towarzyszki po śniegu i lodzie. Dlatego staram się zatrzymać tutaj (blisko Lublina) tak długo, jak to możliwe, aby zażyć trochę świeżego powietrza przed następnym trudnym sezonem. To sprawa nieuleczalna, a zatem nie mam nadziei zobaczyć tego małego centrum zdrowia jeszcze raz. Jeszcze mogę pisać, ale czytam z wielką trudnością. Gdy będziesz pisać znów, pisz bardzo czarnym atramentem. Istnieją specjalne czarne ołówki, takie jaki ja mam teraz. Trudno je tu dostać. Otrzymałam je w podarku z zagranicy. Na lewe oko nie widzi zupełnie, w prawym wzrok jest nikły. Doktor Dowżenko walczy, aby ocalić resztę wzroku poetki. Ja jestem teraz w Warszawie w klinice okulistycznej dla leczenia mojej glaukomy, gdyż to jest glaukoma, co stracone ze wzroku, jest stracone na zawsze. Oni starają się teraz ocalić resztę. Przyjechałam tu samochodem i otrzymałam oddzielny pokój w szpitalu wojskowym. [...] Pogoda jest wspaniała na zewnątrz. Mam szeroki widok na zieloną przestrzeń z mojego okna. Pacjenci muszą pozostać wewnątrz, niestety. Ja spaceruję godzinami po długich korytarzach, lecz nigdy się nie nudzę. To miejsce jest pełne ruchu. Młode twarze i postacie wchodzą i wychodzą z sal. Ja zwykle prowadzę takie samotne życie, że jestem bardzo przejęta tym ludzkim ruchem. Lekarze są bardzo uprzejmi i przyjaźni. Nawet taka „nie-personalna” uprzejmość daje mi dużo dobrego. Jest rozżalona, bo nie zaniedbywała wizyt u okulisty, więc nie rozumie, dlaczego lekarze dopiero teraz ustalili przyczynę niedowidzenia, na które cierpiała już ponad trzy lata. Teraz jest za późno na leczenie. „Jest mi coraz ciemniej, jeszcze tylko mogę pisać listy” – zwierza się Marii Niklewiczowej. Listy ratują ją przed rozpaczą. Na szczęście przychodzą co kilka dni: od Joanny Kulmowej (najpiękniejsze i najbardziej wyczekiwane), od Marii Niklewicz, od Marii Czapskiej, od księdza Romana Kostynowicza, proboszcza parafii w Kamieniu Pomorskim, i jego matki, od Anny Kowalskiej, od Waleriana Meysztowicza. Poetka prosi o listy krótkie, treściwe, tak aby nie zabierać nikomu zbyt dużo czasu, ale mieć stały kontakt – to najważniejsze. Chce uczestniczyć w życiu innych, służyć radą, istnieć dla kogoś jeszcze. Wzrok opuszcza ją stopniowo. Jeszcze może czytać listy, ale tylko takie, które są pisane bardzo czarną czcionką lub najlepiej czarnymi flamastrami. Prosi znajomych, aby jeśli piszą na maszynie, zakładali nową taśmę, żeby druk był wyraźniejszy, lub aby pisali czarnymi flamastrami albo piórem. „Proszę o nieco większe literki. Im czarniej – tym lepiej. To, co jasne i cienkie, jest dla mnie niewidzialne. Najprościej jest kupić staromodną «obsadkę», do niej poczciwe stalowe pióro oraz w kiosku flaszeczkę szkolnego atramentu” – tłumaczy. Jej listy stają się coraz krótsze, czasem urywa je gwałtownie: „Moje pismo zaczyna być bardzo złe, muszę kończyć”. Przemysław Bystrzycki, poznański pisarz i publicysta, cichociemny, ważna postać życia kulturalnego, zaprzyjaźniony z Iłłakowiczówną od wielu lat, poprosił swoje trzy nastoletnie córki, aby opiekowały się nią po swoich szkolnych zajęciach. Przede wszystkim potrzebowała, aby jej czytać książki i gazety, aby ją poprowadzić na spacer i na niedzielną mszę. Zofia, Elżbieta i Barbara – poetka nazywała je „pięknymi Przemkównami” – wpadły w sidła niezwykle energicznej, wciąż despotycznej poetki i szybko musiały zrozumieć zasady, z których pierwsza brzmiała: nigdy się nie spóźniaj, a druga: rób, co masz robić, i bez dyskusji. Należały do tłumu opiekunek, które przez kilkanaście lat pojawiać się będą na Gajowej: studentek z duszpasterstwa od dominikanów, sióstr pasterek, redaktorek, pracownic pomocy społecznej. Rotacja była ogromna, ponieważ wiele dziewcząt nie radziło sobie z żelazną dyscypliną i koniecznością całkowitego podporządkowania się oczekiwaniom Iłłakowiczówny. „Wychodziłyśmy jak po maglu” – wspominała Elżbieta Wesołowska. Raz w tygodniu poetka zapisuje dyżury dziewcząt w grafiku, który nazywa „jadłospisem”. A potem skarży się w listach, że nie dotrzymują słowa, że poszły dorabiać na Targi Poznańskie, że jedna od razu po dyżurze pojechała autostopem do Częstochowy, aby podziękować za to, że dostała się na studia, i jutro nie przyjdzie. Elżbieta Wesołowska wspominała: „Kiedy pisała list, pilnowałam jej ręki, bo często wychodziła poza kartkę”. Podczas spacerów Iłłakowiczówna wciąż trzyma się prosto. W kościele siada tylko w pierwszej ławce, a jeśli ta jest zajęta, opiekunki proszą, żeby ustąpić jej miejsca – Iłła nie godzi się, aby usiąść gdzie indziej. Łucja Danielewska poznała Kazimierę Iłłakowiczównę, będąc młodą poetką, w 1970 roku, gdy tamta w białym berecie z pomponem podpisywała swoje tomiki na targach książki w Poznaniu. Potem dowiedziała się, że poszukiwane są lektorki, które miałyby czytać Iłłakowiczównie tracącej wzrok. Na pierwszym spotkaniu Danielewska wpadła w taki wir rozkazów i pouczeń poetki, że nie była pewna, czy podoła zadaniu, a jednak z różną częstotliwością towarzyszyła Ille do końca i po jej śmierci opublikowała książkę będącą relacją z tych emocjonujących spotkań. Iłłakowiczówna przypominała trzcinę pochyloną przez wiatr, ale ciągle się prostującą. Zdawało mi się nieraz, że kiedy przychodzę na Gajową, ona pełna błyskotliwości podejmuje rozmowę w punkcie, w którym ją poprzednio przerwałyśmy. Kiedy nadchodził czas czytania, Iłłakowiczówna siadała w fotelu przy biurku lub na łóżku. „Proszę z półki przyokiennej wyjąć książkę Petersburg Iwaszkiewicza. Dziś dziobniemy rozdzialik o Puszkinie. Zamieniam się w słuch” – oświadczała, po czym przez dwie godziny słuchała, czasem drzemiąc. Dopóki mogła, zarządzała porządkami w swoim pokoju. Najstarsza Przemkówna porządkowała archiwum, do froterowania podłogi i sprzątania przychodziła pani Marta, inne dziewczęta układały w szafach. (Poetka nazywała je Makolągwami, wyjaśniając każdej, że to bardzo sympatyczny ptak). „Panno Różo, trzeba zreperować mi pończochy, bo «smutek wkradł się do Państwa Pończoch»” – mówiła, gdy miała lepszy humor. Nie było mowy o żadnych odstępstwach od ustalonych zasad: „Proszę nie wykręcać mi trykotów, to czysta bawełna, nie ma w sobie grama tych paskudnych włókien”. Od dziecka uważała – to prawdopodobnie wpływ hrabiny Buyno – że ład i porządek są warunkiem utrzymania równowagi psychicznej. „Czy pani wie, że «stara babunia, która wszystko umie, nauczy nas, zanim umrze» – to ja?” – oświadczyła któregoś dnia Łucji Danielewskiej. Na początku lat siedemdziesiątych, przyglądając się skromnemu i smutnemu życiu Iłły (jakkolwiek miała pieniądze, o czym prawie nikt nie wiedział; oszczędzała je na książeczkach PKO), Joanna i Jan Kulmowie postanowili zorganizować dla niej pomoc. Najlepszy – uznali – byłby zastrzyk pieniędzy, i to zasłużonych, czyli nagroda. Będąc w Paryżu, skontaktowali się z Zygmuntem Hertzem z „Kultury” i poprosili, aby redakcja miesięcznika coś wymyśliła. „To nie jest Polska – odpowiedział Hertz. – Wy macie tam partię i ministra kultury, związki twórcze, zawsze coś można wycyganić. A «Kultura» nie ma grosza, my żyjemy z datków emigracji. Długo tu jeszcze będziecie?” – zapytał. A niedługo potem się odezwał: „Jest forsa dla Iłłakowiczówny”. Chodził, pytał i prosił, wreszcie dostał pieniądze z funduszu po Kazimierzu Wierzyńskim, zarządzanym przez jego żonę. Umówili się, że Iłłakowiczównie powiedzą, że to od „Kultury” w uznaniu twórczości. Kulmowie przywieźli przez granicę ten tysiąc dolarów, obawiając się trochę, bo „żelazna kurtyna to żelazna kurtyna, nie jakaś zasłonka pluszowa” – wspominała Joanna Kulmowa. Iłłakowiczówna z podejrzliwością słuchała ich dobrych wieści, które przywieźli z Francji, bo coś jej nie pasowało. A dlaczego nikt z „Kultury” się nie odezwał? Dlaczego nie ma żadnego komunikatu o nagrodzie? A w ogóle może te pieniądze powinny przejść przez Bank PKO, jak jest nakazane? Mało brakowało, a narobiłaby nam okropnego kłopotu jako przemytnikom, bo jej wątpliwości i pytania mogły dojść do niepowołanych uszu – wspominała Joanna Kulmowa. – Wreszcie Jan musiał na nią trochę nakrzyczeć, że nie ma najmniejszego zamiaru przemycać tego w odwrotną stronę i powiedział, że jeśli pani Kazimiera nie chce dolarów, to musimy je wspólnie podrzeć albo spalić, a i to może być kłopot. – No, jeśli to dla was kłopot... To było czułe miejsce Iłły: nie sprawiać nikomu kłopotu. Komunikat o nagrodzie dla Iłłakowiczówny ukazał się jednak w „Kulturze”, Jerzy Giedroyc zachował się wspaniałomyślnie. W liście do Aleksandra Janty-Połczyńskiego napisał: Ostatnio np. musiałem wznowić naszą nagrodę, by pomóc biednej Iłłakowiczównie, która jest brana głodem. Nie mogłem jej inaczej pomóc, bo ona jest bardzo dumna i prestiżowa. Natomiast nie miała zastrzeżeń, by jej oficjalnie dać nagrodę „Kultury”. Dowcip tylko, że przekazałem jej pieniądze przez okazję, by jej w taki czy inny sposób nie ograbili. Tymczasem Iłłakowiczówna, „dumna i prestiżowa”, zawiadomiła Margaret, że dostała dwie nagrody: z paryskiej „Kultury” i z Poznania. Ja oczywiście odmówiłam wszelkich publicznych honorów. Wszystko zbyt późne, ale bardzo miłe. Ty znajdziesz w tym kraju znaczną poprawę. Nie jest tak przygnębiający, jak w przeszłości. Kościół i państwo wydają się współżyć lepiej, co czyni, że człowiek czuje się bardziej swobodnie. A ja jestem za obydwoma. W liście do Joanny Kulmowej pisała: Moje życie jest teraz wprost brutalnie antypoetyczne, taką prostackość niesie ze sobą z natury rzeczy starość bez opieki. Jacy Wy jesteście dobrzy i rozumni, że adoptowaliście Wasze dwie matki i dbacie, żeby pozostały jak najdłużej w „takiej” formie, żeby je można było nadal kochać. Listy od Joanny Kulmowej przynoszą Iłłakowiczównie szczególną radość, bo młoda poetka wyczuwa, w jaki sposób choć trochę może zbliżyć Iłłę do tego, co utraciła, a bardzo kochała: do przyrody, muzyki, piękna świata. Iłłakowiczówna potrafi być bardzo wdzięczna: „Dziękuję za list pełen muzyki”, „Dziękuję za kolorowy, szumiący list”, „Za rozświergotany liścik”, „Prześliczny, brzmiący jak muzyka...”. Popada w rozpacz, gdy Kulmowa, wiedząc, jak ciężko poetce pisać, proponuje, żeby jej nie odpisywała, a ona będzie nadal ją informować o swoim życiu. Pisze do Kulmowej, zmartwiona: Droga Kochana Pani, trochę mnie speszyło życzenie Pani, żebym przestała do Pani pisywać i tylko kontentowała się oczekiwaniem na listy Pani. Jest czymś bardzo niezwykłym, żeby czytelnik robił twórcy taką propozycję. Pisanie listów to jedyna twórczość, jaka mi pozostała, więc naprawdę jestem w kłopocie... O co chodzi? Czy drażni Panią moje nieudolne pismo aż tak bardzo? Joanna Kulmowa wycofała się z tej źle odczytanej propozycji, więc korespondencja trwała. Listy jak do córki lub przynajmniej ukochanej krewnej Iłłakowiczówna pisze do końca, tytułując „kochaną Joasieńskę” panią. Z większością ludzi nawet w serdecznym kontakcie utrzymuje dystans, jedynie dla tych, których znała jako młoda dziewczyna (dla Platerów), jest Kazią, a dla bardzo zaprzyjaźnionych literatów – Iłłą. Wciąż żywotna, interesuje się światem, rewidując swoje poglądy. W sierpniu 1971 roku przedstawia dosyć zaskakujący sąd, biorąc pod uwagę tradycyjny patriotyzm, który dotąd wyznawała: „Myślę, że patriotyzm zanika w wysoce kulturalnych, ponad rozwiniętych krajach. Nie ma tam nic do zaoferowania, w prymitywnych warunkach może odegrać poważną rolę, gdy dotyczy niepodległości”. W czerwcu 1972 roku informuje Margaret: Najdroższa, ja jestem 3/4 ślepa, nie mogę widzieć ludzi, kwiatów czy krajobrazu, ani nawet kubka czy talerza na stole. Ja żyję i poruszam się tylko przez dotyk. Oto dlaczego ten list jest taki nieczytelny... Nie ma sensu dla mnie wyjeżdżać dokądkolwiek, gdyż nie mogę widzieć ani ludzi, ani kraju, ani kwiatów. Przynajmniej tu, na Gajowej, znam wszystko i mogę wykonywać swoje domowe czynności i pisanie listów, nie będąc zawadą dla innych. Największą trudnością jest znaleźć jakąś miłą osobę, która by się mną zajęła. W międzyczasie tylko Bóg mi pomaga, ale taki już jest mój los! Love and blessings od zawsze Twojej Iłły. „Kiedy spacerowałyśmy po parku, czułam spojrzenia przechodniów. Mimo drobnej, szczupłej postury było widać, że przechadza się wybitna poetka” – wspominała Elżbieta Wesołowska, a Barbara Jęczowa zapamiętała: Pytała o drzewa, kwiaty, niewidzącymi oczami wodziła za słońcem, szukała ciepła. Po śpiewie rozpoznawała gatunki ptaków, żywo reagowała na płacz dzieci – dochodziła przyczyny. Zniewalała jej prostota, ta prostota najwyższej próby, właściwa ludziom naprawdę wielkim. Skromna w obejściu, więcej niż skromna w ubiorze, bez wymuszonej grzeczności rozprawiała z dozorcą, listonoszem, znajomą tramwajarką. Najgorzej jest nocą, gdy jest sama i musi trafić do łóżka. „Chodzę błędna. Po nocach bezwiednie wstaję i tłukę się po pokoju, nabijając liczne guzy”. W 1974 roku w Warszawie umiera na wylew siostra Barbara. Córka Janina po powrocie do domu znalazła ją nieprzytomną na podłodze. Barbara trafiła do szpitala i tam odeszła. Janina pisze do Kazimiery: Mama do nas jednak nie wróciła z tego półsnu zawieszonego między życiem a śmiercią. Dzisiaj rano przekroczyła tę drugą granicę – wieczność. Zasnęła tak spokojnie i cicho [...]. Nie było mnie przy tym, ale podobno śmierć miała bardzo lekką, nie odzyskawszy przytomności. Rozpacz po stracie siostry Iłłakowiczówna musi przeżywać w domu, o wyjeździe na pogrzeb nie ma mowy. Jedyną jej krewną pozostaje teraz Janina, dzieląca czas między pracę na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie a opiekę nad niedołężnymi ciotkami. Coraz częściej pojawia się w Poznaniu, ale znając doskonale Kazimierę, wie, że przejęcie nad nią opieki jest niemożliwe – wciąż jest niezależna i nie zamierza się w tej niezależności poddać. Z tego czasu pochodzą ostatnie listy pisane jej ręką. Na przykład do Danuty Kubackiej z 10 października 1974 roku: Pani pyta o organizację mego życia i – słusznie, bo ja prawie już nic nie widzę, a jednak na tym samym miejscu co dawniej żyję mniej więcej takim samym życiem, tyle że poruszam się nieskończenie wolno po dobrze sobie znanej powierzchni i ciągle sobie nabijam guzy. Musiałam wszystko przystosować do swego kalectwa. Ponieważ nie widzę ani wody, ani ognia, unikam, jak mogę, wszelkiego grzania, odżywiam się „na zimno” mlekiem. Rano piję surowe słodkie (bardzo je lubię). Wieczorem – zsiadłe. Dwa razy w tygodniu poczciwi ludzie przynoszą mi „duży obiad”, który ja dzielę tak, że starczy tego jadła na pięć dni. Dwa są postne. Te oczywiście łatam zsiadłym mlekiem, jajami i owocami. W pierwszych latach wstydzi się swojego kalectwa, nieporadności, zaniedbania. Gdy na początku lat siedemdziesiątych do Polski przyjeżdża Margaret i chce ją odwiedzić z rodziną, nie zgadza się. Dopiero w 1976 roku pisze: Już przestałam wstydzić się swojej ślepoty i traktuję ją jako coś naturalnego. Czy pamiętasz, jak nie chciałam, żeby weszła Twoja rodzina i tylko z Tobą chciałam rozmawiać? Nie mogłam znieść myśli, że mnie zobaczą jako kalekę, mnie, którą pamiętali Twoi u sióstr w Nałęczowie, przyjmującą ich podwieczorkiem. Wciąż pamięta kolory. Gdy spaceruje z opiekunką, chce wiedzieć, co widzą inni. „Czy zaręcza pani, że kolor trawy w przydomowych ogródkach na ulicy Sienkiewicza nadal jest żywo zielony?” – pyta i oświadcza: Na dzisiejszym spacerze postanowiłam nie egzaminować pani z kolorów upierzenia przelatujących ptaków. Zaznaczam jednak, że w pobliskich drzewach mam skrzydlatą znajomą. Poznam jej głos pośród innych wronich komunikatów. Ostrzegam lojalnie: ta wrona należy wyłącznie do mnie. Z listu do Joanny Kulmowej, marzec 1975 roku: Droga Joasieńko, List Pani z 3 bm. wieje wiosenną radością. Podobno i tutaj widać już skowronki, a kamienne donice po skwerach pełne są krokusów. Także i u mnie w poczekalni stoi pęk tulipanów, które uwielbiam na równi z różami, ani jednych, ani drugich zresztą nie widząc. Wciąż interesują ją sprawy społeczne, moralne. Kiedy Kulmowa zapowiada, że pisze powieść dla młodzieży, Iłłakowiczówna prosi w liście: „Błagam, aby były w niej wyraźne akcenty przeciwko karze śmierci, bo od dzieciństwa prześladuje mnie ta antychrześcijańska okropność i chciałabym się jej sprzeciwiać, gdzie tylko się da”. List do Joanny Kulmowej pisany przez opiekunkę, poetka mogła jedynie napisać nagłówek i podpisać się. Kiedy przyjeżdża do Poznania Jarosław Iwaszkiewicz, przychodzi ją odwiedzić i razem ubolewają nad swoją starością. Opowiada jej o swoich córkach, wnukach, zięciach. „Jestem prawdziwie do niego przywiązana i myślę, że jest bardzo potrzebny i bardzo przyzwoity” – pisze Iłłakowiczówna do swojej przyjaciółki po tej wizycie. Iwaszkiewicz zapisuje w dzienniku po powrocie z Poznania: „Iłła sama, zupełnie ślepa, to wszystko może przyprawić o najsroższą melancholię”. Kiedy Józef Ratajczak gościł u Iłłakowiczówny w 1976 roku, był wstrząśnięty: poetka schudła, zmizerniała, prowadziła go do pokoju przygarbiona, idąc bardzo powoli, niepewnie stąpając. Domyślił się, że już nie widzi. „I właśnie to Pan Bóg mi odbiera!” – powiedziała mu, ale zaraz spytała go o żonę, dziecko, sprawy rodzinne. Kiedy opowiadała mu o studentkach z Duszpasterstwa Akademickiego od dominikanów, które przychodzą jej czytać i pisać za nią listy, Ratajczak zapytał ją o wiersze. – Wiersze na pozór też można by dyktować. – Nie, nie, ja nie mogłabym... Bardzo długo walczyła, aby móc samodzielnie prowadzić korespondencję, ale któregoś dnia przestało to już być możliwe, więc odtąd dyktowała listy opiekunkom. „Droga Joasieńko, zdziwi się pani, że piszę obcą ręką, ale wzrok mi podupada coraz bardziej”. Na razie jeszcze się pod nimi podpisuje. Niedługo pojawi się pieczątka podpisu (faksymile). Już przywykłam dyktować, ale oczywiście nie odpowiadam za pisownię, proszę więc nie imputować mi ewentualnych błędów ortograficznych. Do podpisów zrobiłam sobie pieczątkę, którą drukuję facsimile mojego podpisu na dużym K.I. Przemysław Bystrzycki nie pytał córek, jak przebiegają wizyty u wymagającej poetki, umówił się z nimi, że nie będą mu o nich opowiadać. Bywały po nich wykończone, ale wciąż chodziły – Elżbieta Wesołowska przez całe studia. W trakcie tych dwóch godzin, które jej poświęcałyśmy, nie miałyśmy żadnych własnych myśli. Ale kochałyśmy ją tak, jak się kocha nieznośną babcię. Kiedy miała dobry humor, potrafiła pogłaskać i powiedzieć „syneczku”. Nie córeczko, tylko właśnie syneczku. Jej młodsza siostra Barbara Jęczowa wyczerpujące dyżury u poetki uznała po latach za przygodę swojego życia, która trwała aż siedem lat. Zapamiętała burzę sprzecznych uczuć, które przeżywała w czasie tych wizyt. Iłłakowiczówna zdawała sobie sprawę, że kontakt z nią jest dla tych młodych, przestraszonych dziewcząt trudny. „Pani niedługo pójdzie do domu, a ja tę nieznośną Iłłakowiczównę będę musiała nadal znosić!” – żartowała między jednym rozkazem a drugim. Barbara Jęcz wspominała: Nieraz zastanawiałam się, co mnie tak pcha do tego wielkiego pokoju we wspólnym mieszkaniu naprzeciw zajezdni tramwajowej na poznańskich Jeżycach, do tej kruchej Pani Wielkiej Poetki – próbowałam formułować jakieś tezy, ale nie do końca potrafiłam odpowiedzieć sobie na to pytanie. Wiedziałam jedno: snobizm nie wytrzymałby takiej próby czasu. Ale doceniała, że może obcować z wielką osobowością, wciąż wielkim intelektem, i słuchać polszczyzny o wyjątkowym pięknie. Język, jakim się posługiwała, osobliwy, jedyny w swoim rodzaju, sam w sobie był poezją, znakiem rozpoznawczym, sztandarem. Choć w ostatnich latach życia nie pisała już wierszy, poezja żyła w niej nadal i to ona właśnie przydawała wyjątkowości Pani Kazimierze, otaczała szczególną aurą. Nie było spotkania, podczas którego nie usłyszałabym jakiejś świeżej pointy lub oryginalnego, często zabawnego, sformułowania. Żyjąc po trosze w swoim świecie, oddzielonym niewidzącymi oczami – nazywała ten świat, ot, tak, bez wysiłku – zupełnie własnym językiem. Przywoływała pejzaż ogrodów dzieciństwa: Litwy, Łotwy, dawnych polskich Kresów; pełen ziół i zwierzaków – i pełen Boga. Barbara Żynda, synowa byłego gospodarza mieszkania, opowiadała: „Czasem spotykaliśmy ją, gdy szła z Janiną, trzymając jej ręce na ramionach, a tamta ją prowadziła. Zupełną męką dla niej było wejście po wysokich schodach na drugie piętro”. To właśnie Janina i Józefa Kafarskie do końca opiekowały się poetką, organizując jej posiłki i fachową pomoc. W 1976 roku Iłłakowiczówna zaczyna się żegnać: pisze do Iwaszkiewicza, że chce być pochowana nie w Poznaniu, tylko na warszawskich Powązkach, gdzie od lat ma swój grób (przeżyje Iwaszkiewicza o trzy lata); porządkuje swoje archiwum, żeby nie zostawić siostrzenicy „kupy śmieci”, i rekapituluje swoje przyjaźnie. Do Margaret pisze: My Dearest! Przeżyłyśmy razem, a może jednocześnie, ogromny okres czasu i to nas, jak sądzę, połączyło już do końca życia. Cieszę się, że jesteś taka stała i że w każdej chwili można Ciebie dawną odnaleźć. Z Polakami pod tym względem bywa bardzo rozmaicie, ale ja jestem Litwinką. Pytasz, czego mi brak: brak mi serdecznej, dobrej, stałej, rozumnej opieki. Mieszkam z ludźmi bardzo przyzwoitymi, ale są to osoby obce, niemłode i nienawidziłabym obarczać je czymkolwiek. Jestem już i tak zażenowana swoim kalectwem, co musi być dla otoczenia okropne. Przychodzą do mnie na godziny dla opieki młode studentki, którym płacę, na szczęście mam z czego. Są życzliwe, zaradne, robią co mogą, ale oczywiście mają swoje bogate własne życie, studia, pracę, wiecznie się śpieszą i ciągle zawodzą... Jest mi bardzo trudno, ale wolę to niż Zakład Dla Nieuleczalnych. Ściskam Cię z całego serca, wszystkich Twoich pozdrawiam, twoja, zawsze ta sama Kazimiera Iłłakowiczówna. Nic nie sprawia jej takiej radości, jak dowody pamięci innych, dowody na jej istnienie w ich życiu. Któregoś dnia Łucja Danielewska znajduje na wycieraczce reklamówkę z maskotką i dołączonym listem. – Co takiego? – dziwi się poetka. – List na kratkowanym papierze i zamszowy piesek – odpowiada opiekunka. – Czytaj pani, to jest intrygujące. Ahoj. Dziękuję Pani za wiersze, jakie Pani napisała i napisze. Wszystkie są piękne. Na Pani wierszach uczyłam się języka polskiego i chociaż nie wypowiadam się tak ładnie, jak Pani w prozie poetyckiej – już nikt z Polaków nie mówi, że mnie nie rozumie. I tylko jeszcze czasem plącze się mój język, wtedy, kiedy nawał uczuć oszałamia. I wtedy milczę z ogromnym spokojem, który wyraża wszystko niewypowiedziane. Dzisiaj jest Mikołaja, więc proszę, aby przyjęła Pani psiaka Poziomka i podziękowania, które już dawno chciałam przekazać Pani, a nie miałam odwagi. Ania M. ze Świtu. Żywotność umysłowa Iłłakowiczówny imponuje młodym dziewczynom. Wciąż interesuje się Polską, światem, polityką, chce być na bieżąco, prosi opiekunki, aby czytały jej gazety i najnowsze książki. Wybór Karola Wojtyły na papieża przeżywa euforycznie („Trwam ciągle zaczadzona od szczęścia, a zatem jeszcze bardziej nieporadna niż zwykle” – pisze kilka dni po decyzji konklawe), potem śledzi działania papieża, każe sobie czytać jego pisma. Kiedy dowiaduje się, że Iwaszkiewicz był w Rzymie, pisze do niego list: Jakże miło było mi dowiedzieć się, że był Pan u naszego Wojtyły, którego całym sercem kocham; byłabym rada dowiedzieć się, że się Pan u niego wyspowiadał i przyjął komunię. O ile zachwycam się genialną wprost działalnością Jego, o tyle Jego teksty teologiczne nigdy mnie nie porywały i nadal nie porywają... Za to jest wspaniałym poetą, nie wiem, czy Pan to zauważył? Gdy w 1981 roku dowiaduje się, że w Łodzi wmurowana zostanie tablica w miejscu, gdzie Piłsudski mieszkał i wydawał „Robotnika”, pismo PPS-u, przesyła datek z wiadomością: „Słowa najwierniejszej pamięci i gorące modlitwy śle – Kazimiera Iłłakowiczówna”. W 1981 roku, na dwa miesiące przed śmiercią, kardynał Stefan Wyszyński w liście do biskupa poznańskiego Mariana Przykuckiego prosi o zajęcie się Kazimierą Iłłakowiczówną, ponieważ dotarła do niego informacja, że potrzebuje pomocy. Biskup bada sprawę i stwierdza, że problemem nie jest sytuacja materialna, tylko brak stałej opieki. Prymasowi relacjonuje: Ucieszyła się zainteresowaniem i poprosiła o spowiedź i komunię świętą Wielkanocną. Wydaje się, że nie ma potrzeb finansowych. Dysponuje poważną gotówką, zdeponowaną na książeczkach, lecz bardzo oszczędnie tymi pieniędzmi dysponuje. Zatraciła kompletnie rozeznanie co do dzisiejszych cen, stąd wynagradza za posługi w sposób niewystarczający. Ustaliłem z jej otoczeniem, że nie będziemy jej robili z tego tytułu wymówek, lecz zostawimy ją w spokoju i załatwimy w naszym zakresie. Biskup podjął się również zorganizowania opieki sióstr pasterek, a także postanowił sprawować nad poetką opiekę duchową. Wiele osób interesowało się losem Iłłakowiczówny, jednak wciąż problemem nie do rozwiązania jest brak stałej pomocy – stan poetki wymaga obecności opiekunów przez całą dobę. Trudno znaleźć pielęgniarkę, która podjęłaby się ciągłej opieki, musiałaby mieszkać z nią w jednym pokoju. Kiedy w końcu się taka znajduje, ucieka następnego dnia, bo nie może znieść trudów tego zajęcia. W sklepach brakuje wszystkiego. Opiekunki, głównie sąsiadki, nie są uprzywilejowane, nie mają wejść ani szans na kupowanie spod lady. Na szczęście wśród przyjaznych duchów poetki jest ówczesny wiceprezydent Poznania Andrzej Wituski. Ten działacz kulturalny, syn przedwojennego profesora, stara się zorganizować Iłłakowiczównie jak najgodziwsze warunki. Prosi Łucję Danielewską, aby składała mu raporty o samopoczuciu poetki i jej potrzebach. Danielewska informuje prezydenta, że przydałaby się pralka automatyczna, ale nie można jej nigdzie kupić, choć Iłłakowiczówna ma sporo oszczędności na książeczkach. Prezydent załatwia pralkę automatyczną. Jest pralka, ale nie ma proszku. Prezydent załatwia i proszek. Poetka je ryby, ale gdzie je kupić? Łucja Danielewska informuje prezydenta w swoim raporcie: Wobec ogólnego braku ryb dokonuje się zakupu pstrąga lub innej ryby w tym typie w „Merkurym”. Niestety – proponowana cena – ok. 200 zł za porcyjkę. Ostatnio szef kuchni zgadza się na zakup pod warunkiem, że do ryby serwuje jarzyny. Razem taka przyjemność kosztuje 270 złotych. Czy istnieje możliwość uzgodnienia z szefem kuchni hotelu „Merkury” sprzedawania porcji ryby, surowej i bez jarzyny? Po cenie przystępniejszej bez marży?. W innym relacjonuje: Obiad jada raz w tygodniu i postanowiła poza tym żywić się następującymi produktami: biały ser, jaja, zsiadłe mleko, szynka, chleb, masło, sery topione, owoce (także południowe), kompoty (śliwkowe, truskawkowe – w małych słoikach), kawa naturalna, czekoladki. W związku z brakiem wyżej wymienionych artykułów (z wyjątkiem chleba) w sklepach – wydaje się słuszne umożliwienie nabywania w imieniu sędziwej Poetki – przez osoby upoważnione (wskazane przez p. Kafarską) produktów będących podstawą wyżywienia Poetki. Uwaga: świeże jaja dostarcza sekretarka Związku Literatów Polskich. Ponawiane są prośby o kawę – najlepiej sproszkowane „Maracana” i „Inka”. „Szynka ostatnio była twarda i niejadalna; pieczywo cukiernicze – znakomite na bazie masła, z rodzynkami” – informuje Danielewska Andrzeja Wituskiego. Kiedy dzięki prezydentowi do poetki trafia cukier w kostkach, ta jest tak zadowolona, że przekazuje mu w dowód wdzięczności zbiór swoich wierszy Odejście w tło. We wrześniu 1981 roku stan zdrowia Iłłakowiczówny się pogarsza. Lekarz chce ją zabrać do szpitala i uważa, że powinna trafić do domu dla przewlekle chorych. Ona nie zgadza się ani na jedno, ani na drugie. Do Poznania przyjeżdża Janina Czerwijowska, ale nie udaje jej się namówić ciotki na leczenie w szpitalu. Bezsilna Łucja Danielewska kończy relację z tego zdarzenia w ten sposób: „Panie Prezydencie, potwierdza się wyznanie samej p. Iłłakowiczówny złożone na kartach Trazymeńskiego zająca: «łatwości obejścia nie przydano mi bynajmniej od urodzenia»”. Niedługo potem Uniwersytet im. Adama Mickiewicza w Poznaniu zapowiada, że planuje wyróżnić Kazimierę Iłłakowiczównę tytułem doktora honoris causa. Natychmiast zaczynają się przygotowania do uroczystości, oczywiste było, że bohaterka wydarzenia nie może się pojawić na uniwersytecie, więc władze uczelni zjawią się u niej. Na okoliczność tego wydarzenia remontowany jest hall tego dużego, chłodnego mieszkania, w którym poetka zawsze marzła. Jest 7 grudnia 1981 roku, za sześć dni generał Wojciech Jaruzelski wprowadzi stan wojenny. Tymczasem pod domem na Gajowej 4 pojawia się tłum gości, niektórzy w profesorskich togach. Kazimiera Iłłakowiczówna czeka na nich w hallu, w różowej podomce. Zaraz zostanie doktorem honoris causa uniwersytetu. Z Warszawy przyjechali poetka Mieczysława Buczkówna i Jan Józef Szczepański, prezes Związku Literatów Polskich. Szczepański po raz pierwszy miał się spotkać z Iłłakowiczówną, której wiersze – jak pisał – dodały dużo uroku jego dzieciństwu. Iłłakowiczówna odezwała się tuż po przemówieniu rektora Janusza Ziółkowskiego: „Wszystkim, którzy zechcieli się trudzić dla mego honoru, składam serdeczne Bóg zapłać!”. Jan Józef Szczepański wzruszająco opisał tę uroczystość: sędziwa poetka siedziała w wymoszczonym poduszkami foteliku pod zawieszoną na drzwiach makatką, we flanelowym kaftaniku i bamboszach, i drzemała opatulona pledem. Błyskały flesze, kamery rejestrowały uroczystość, gdy nagle drzwi się otworzyły i słychać było: „Marysiu! Mleczko kipi!”. Kiedy na zakończenie podchodziliśmy, by ucałować dłoń honoracjorki, musieliśmy jednak niemal przyklękać przed nią, taka była maleńka. I – czuliśmy to wszyscy – było to pożegnanie. Hołd, składany przed odlotem poezji, która przez długie lata mieszkała w tej kobiecie, budzącej teraz uczucie czułości, jakim darzy się dziecko. Po uroczystości do Łucji Danielewskiej podszedł młody reporter. – Czy może mi pani coś wyjaśnić? – zapytał. – Otóż wczoraj wpadłem do pani Iłłakowiczówny, żeby zrobić błyskawiczny wywiad dla naszego radiowęzła. Tymczasem pani Iłłakowiczówna powiedziała do mnie tylko: „Won!”. Jak mam to zrozumieć? – Tak, jak zostało powiedziane. Czego pan oczekiwał, jeśli zamiast zatelefonować, napadł pan sędziwą poetkę? To nie idol młodzieżowego zespołu. – Czy pani uważa... – Uważam – ucięła rozmowę i zaproponowała, żeby chłopak podszedł teraz do poetki i spróbował porozmawiać. Za chwilę usłyszała głos Iłłakowiczówny. – Pytaj pan. Słucham. – Proszę pani, wydaje mi się, że kto, jak kto, ale pani mogłaby odpowiedzieć: jaka powinna być Polska? – Jaka? Ależ te spory o nią nie są najistotniejsze. Najważniejsze, aby była! Z raportu Łucji Danielewskiej, 11 stycznia 1983 roku: Panie Prezydencie, stan p. Iłłakowiczówny od dłuższego czasu można określić utrzymywaniem przy życiu. Opieka lekarska i pielęgniarska ma charakter stały. Chora miała kilka dni krytycznych, nie rozróżniała głosów osób opiekujących się. W dniu 9 stycznia stan chorej uległ widocznej poprawie, obdarzyła lekarza komplementem, twierdząc, że jest „uroczy”. Do Łucji Danielewskiej pisze zaniepokojona Joanna Kulmowa, która od miesięcy dostaje tylko listy z jednym zdaniem: „Tysiąc błogosławieństw” i faksymile podpisu poetki. Pisałam uparcie w obawie, że brak wiadomości ode mnie uznany zostanie za zapomnienie. Ale czułam, że nikt już moich listów nie czyta... A teraz będę uparcie przesyłała pozdrowienia, bo coś przecież do p. Kazimiery dochodzić musi. Chciałaby przyjechać, ale na razie nie może, bo choruje na bronchit. Ale gdyby udało mi się jednak wyrwać choróbstwu, to czy sądzi Pani, że mogłabym znienacka wejść do domu Iłły i stanąć przy Niej? Pobyć choć godzinkę? Czy też jest to zupełnie niemożliwe? Myślę, że ma teraz wielką potrzebę ciepła... W środę popielcową, 16 lutego 1983 roku o godzinie siódmej rano Kazimiera Iłłakowiczówna umiera. Najpierw żegnają ją poznaniacy. Trumna wystawiona jest w hallu Muzeum Narodowego. Delegacje ze szkół, urzędów, osoby prywatne składają kwiaty i wieńce pod portretem poetki. „Kazinka, Kazinka. Taka dama i te papierowe wstęgi” – komentuje jedna ze znajomych. Do Poznania przyjeżdża siostrzenica wypełnić ostatnią wolę ciotki: pochować ją na Powązkach Zacinał mróz, gdy 22 lutego na Powązkach tłum żegnał poetkę. Nad grobem Jarosław Maciejewski, historyk literatury, mówił: „Zmarła Wielka Dama polskiej literatury. Zmarła ślepa, bezbronna staruszka o niepokornym sercu. Jej myślą można by powiedzieć, że odszedł od nas słowik litewski, który «piórka najeżał, dziobem uderzał»”. Młoda dziewczyna rzuciła na opadającą do grobu trumnę kartkę: „Dziękujemy Ci za Twoje wiersze, Ukochana Poetko”. Bolesław Żynda, który był świadkiem jej życia przez ponad trzydzieści lat, zapisał: „Opuściła ten świat piękna i wielka Postać. Prawdziwy człowiek z charakterem”. Sieroce życie Kazimiery Iłłakowiczówny po niemal dziewięćdziesięciu czterech latach znalazło swój finał. Czy po udrękach ostatnich lat spotkała ją śmierć radosna, o którą się zawsze modliła? Czy znalazła niebo, na które tak długo czekała? Umarli moi, rodzice nieznajomi, poważni przodkowie, dziadku mój promienisty, praojcze bohaterze – niech, kiedy spotkam was witających mnie głowa przy [głowie, znajdę u was tę miłość, w którą wierzyłam i wierzę, [...] Gdy dojdę, gdy za progiem wieczności upadnę i czekać [będę wyroku, o, niech przystąpi w litości obłoku ta, co mi była matką, własnością i domem w dzieciństwie mym, której serce przeze mnie ranione zawsze mnie brało w obronę... ...O, niech się zbliży w tym samym kształcie ciała i przysięgnie, że przeze mnie nigdy nie cierpiała, że wszystko było znośne, jej serca było pełnią i potrzebą! ...A wtedy zacznie się niebo. Niebo, z tomu: Z głębi serca, 1928 rok ===Lx0oGS4dJFdkVmZQYgg+CD9eZl44WW1bbg04WTsPa1hoW29dPw4= P ODZ I Ę KO WA NI A Serdecznie dziękuję za pomoc przy pisaniu książki w szczególności: Barbarze i Stefanowi Żyndom, Joannie i Janowi Kulmom, Zbigniewowi Wołkowi, Elżbiecie Wesołowskiej, Grzegorzowi Kubackiemu z Biblioteki Kórnickiej PAN, Reginie Kurewicz i Alicji Przybyszewskiej z Biblioteki Raczyńskich w Poznaniu, Marcinowi Dankowi z archiwum Uniwersytetu Jagiellońskiego, Joannie Krasnodębskiej z Archiwum Emigracji w Toruniu, Elżbiecie Andrzejewskiej z Muzeum Kazimiery Iłłakowiczówny w Poznaniu, Annie Romaniuk i Annie Milewicz z Biblioteki Narodowej w Warszawie, Pawłowi Kądzieli oraz Valentinie Ravoiti i Sandrze Žverelytė z Litewskiego Państwowego Archiwum Historycznego w Wilnie. A także tym, którzy jak zawsze mnie wspierali: mężowi Andrzejowi i nieocenionej przyjaciółce Beacie Gigiel. ===Lx0oGS4dJFdkVmZQYgg+CD9eZl44WW1bbg04WTsPa1hoW29dPw4= WYKAZ Ź RÓDE Ł I L U S T R ACJI s. 8: Z kolekcji Jacka Dehnela, www.awers-rewers.pl. s. 17, 23, 34, 41, 58, 62, 66, 68, 69, 70, 73, 74, 77, 101, 104, 113, 157, 159, 190, 194, 199, 201–205, 211, 224–225, 228, 230, 236, 238, 249, 289, 306, 337, 353, 384, 391, 400, 409 i 429–430: ze zbiorów Biblioteki Kórnickiej Polskiej Akademii Nauk, fot. Zdzisław Nowakowski. s. 19: Litewskie Państwowe Archiwum Historyczne w Wilnie. s. 83: Akta Archiwum UJ, Katalog studentek zwyczajnych z roku akad. 1911/12, II półrocze, sygnatura WF II 366. s. 137, 185, 220 i 344: Narodowe Archiwum Cyfrowe. Wydawnictwo Marginesy dołożyło należytej staranności w rozumieniu art. 335 par. 2 kodeksu cywilnego w celu odnalezienia aktualnych dysponentów autorskich praw majątkowych do zdjęcia na okładce. Z uwagi na to, że przed oddaniem niniejszej książki do druku nie odnaleziono autora zdjęcia, Wydawnictwo Marginesy zobowiązuje się do wypłacenia stosownego wynagrodzenia z tytułu wykorzystania fotografii aktualnym dysponentom autorskich praw majątkowych niezwłocznie po ich zgłoszeniu do Wydawnictwa Marginesy. ===Lx0oGS4dJFdkVmZQYgg+CD9eZl44WW1bbg04WTsPa1hoW29dPw4= WYB R ANA BI BL I OGRAF I A Wiersze Kazimiery Iłłakowiczówny zamieszczone w książce pochodzą z Poezji zebranych, t. 1–4, Toruń 1999, w opracowaniu Jacka Biesiady i Aleksandry Żurawskiej-Włoszczyńskiej. 1. NA FAŁSZYWYCH PAPIERACH. DZIADEK PROMIENISTY Metryka chrztu Kazimiery Iłłakowiczówny, Litewskie Państwowe Archiwum Historyczne (LVIA) w Wilnie, sygn. F. 604, ap. 20, b. 244, l. 32 v.-33, eiles Nr. 18 P. Bystrzycki, Pani Kazimiera, w: Kiedy przebije się źródło, napijemy się wszyscy. W 25. rocznicę odejścia Kazimiery Iłłakowiczówny, wybór i oprac. B. Walczak, Poznań 2008. K. Iłłakowiczówna, Listy do siostry Barbary Czerwijowskiej z lat 1946–1959, Poznań 2014. K. Iłłakowiczówna, Niewczesne wynurzenia, Warszawa 1958. K. Iłłakowiczówna, Poezje zebrane, w opracowaniu J. Biesiady i A. ŻurawskiejWłoszczyńskiej, t. 1–4, Toruń 1999. K. Iłłakowiczówna, Trazymeński zając, Warszawa 1968. K. Iłłakowiczówna, Z rozbitego fotoplastykonu, Warszawa 1957. M. Korniłowiczówna, Wnuczka Promienistego Tomasza, „Odra” 1983, nr 9. R. Koropeckyj, Adam Mickiewicz. Życie romantyka, przeł. M. Glasenapp, Warszawa 2014. List Julii Zan do Kazimiery Iłłakowiczówny, Biblioteka Kórnicka PAN, sygn. 12113. H. Mościcki, Z filareckiego świata, Warszawa 1924. S. Podhorska-Okołów, I.K. Iłłakowicz o swojej twórczości, „Wiadomości Literackie” 1925, nr 9. Testament Kazimiery Iłłakowiczówny z 1961 roku w posiadaniu spadkobiercy, Zbigniewa Wołka. B. Zan-Czerwijowska, Kazimiery Iłłakowiczówny lata dzieciństwa i młodości, „W Drodze” 1991, nr 2–3. 2. MATKA ZOFIA. W INFLANTACH K. Iłłakowiczówna, Niewczesne wynurzenia, Warszawa 1958. K. Iłłakowiczówna, Trazymeński zając,Warszawa 1968. K. Nastulanka, Sami o sobie: rozmowy z pisarzami i uczonymi, Warszawa 1975. J. Ratajczak, Wspomnienia Barbary Czerwijowskiej, „W Drodze” 1991, nr 2. B. Zan-Czerwijowska, Kazimiery Iłłakowiczówny lata dzieciństwa i młodości, „W Drodze” 1991, nr 2. B. Zan-Czerwijowska, Wspomnienia. U pani Buynowej, maszynopis w posiadaniu spadkobiercy, Zbigniewa Wołka. 3. BUNT. UCIECZKA K. Iłłakowiczówna, Listy do siostry Barbary Czerwijowskiej z lat 1946–1959, Poznań 2014. K. Iłłakowiczówna, Niewczesne wynurzenia, Warszawa 1958. K. Iłłakowiczówna, Trazymeński zając, Warszawa 1968. List Kazimiery Iłłakowiczówny do Danuty Kubackiej, w: Listy poetów ze zbioru Wacława Kubackiego, wybór W. Kubacki, Warszawa 1993. M. Niklewiczowa, Iłła i jej listy, „Tygodnik Powszechny” 1984, nr 8. Testament Kazimiery Iłłakowiczówny, w posiadaniu spadkobiercy, Zbigniewa Wołka. B. Zan-Czerwijowska, Wspomnienia. U pani Buynowej, maszynopis w posiadaniu spadkobiercy, Zbigniewa Wołka. 4. SIOSTRA MIŁOSIERDZIA. IŁŁAKOWICZ JEST KOBIETĄ Archiwum Kazimiery Iłłakowiczówny, Biblioteka Kórnicka PAN, sygn. 12001/1. G. Banaszkiewicz, Ta jedna nic – poezja, „Tydzień” 1976, nr 5. Ł. Danielewska, Portrety godzin, Warszawa 1987. M. Dąbrowska, Dzienniki, 1914–1965, Warszawa 2009. J. Dąbrowski, Wieczna wiosna, „Krytyka” 1912, t. 34. A. Grzymała-Siedlecki, Nowe nazwiska, „Głos Warszawski” 1912, nr 60. K. Iłłakowiczówna, Ikarowe loty, Kraków, 1912. K. Iłłakowiczówna, Listy do siostry Barbary Czerwijowskiej z lat 1946–1959, Poznań 2014. K. Iłłakowiczówna, Niewczesne wynurzenia, Warszawa 1958. K. Iłłakowiczówna, Ścieżka obok drogi, Warszawa 1989. K. Iłłakowiczówna, Trazymeński zając, Warszawa 1968. K. Iłłakowiczówna, Trzy struny, Piotrogród 1919. K. Iłłakowiczówna, U mnie mieszka radość, „Słowo Powszechne”, 25 maja 1980. K. Iłłakowiczówna, Wici. Cieniom roku 1914 poświęcone, Warszawa 1914 Cz. Jankowski, Z naszego Parnasu, „Kurier Warszawski” 1912, nr 14. Korespondencja Wilhelma Feldmana z lat 1893–1919, Ossolineum, rks 12279 III J. Kmiecik, Listy młodych pisarzy do Stefana Żeromskiego, „Przegląd Humanistyczny” 2012, nr 5. I. Maciejewska, Posłowie, w: K. Iłłakowiczówna, Zaczynam się i kończę śpiewem, Warszawa 1989. B. Michałowska, Spotkania z Kazimierą Iłłakowiczówną, „Tygodnik Powszechny”1976, nr 21. Z. Nałkowska, Dzienniki 1918–1929, Warszawa 1980. A. Piłsudska, Wspomnienia, Warszawa 1989. S. Podhorska-Okołów, I.K. Iłłakowicz o swojej twórczości, „Wiadomości Literackie” 1925, nr 9. 5. IŁŁA SREBRNA Z. Baran, Artystyczne i kulturowe pierwiastki poezji Kazimiery Iłłakowiczówny w procesie edukacji literackiej dzieci i młodzieży, Wałbrzych 2014. A. Baranowska, Szkice o literaturze międzywojennej, Warszawa 1986. M. Dąbrowska, Dzienniki, 1914–1965, Warszawa 2009. Dokumenty osobiste, Archiwum Kazimiery Iłłakowiczówny, Biblioteka Kórnicka PAN, sygn. 12001/1. K. Iłłakowiczówna, Dzieci, w: tejże, Śmierć Feniksa, Toruń 1922. K. Iłłakowiczówna, Niewczesne wynurzenia, Warszawa 1958. K. Iłłakowiczówna, Ścieżka obok drogi, Warszawa 1989. Kazimiera Iłłakowiczówna, Wiersze zebrane, Warszawa 1971. Informacja z materiałów przekazanych do pracy magisterskiej p. Chudzińskiej, Archiwum Kazimiery Iłłakowiczówny, Biblioteka Kórnicka PAN, sygn.120030/1. J. Iwaszkiewicz, Książka, „Skamander” 1922, z. 21. List Kazimiery Iłłakowiczówny do Julii Pugetowej z Kwileckich, Biblioteka Narodowa, sygn. 16926/1. List Kazimiery Iłłakowiczówny do Mieczysława Grydzewskiego, AE/AW/CIV – Archiwum Emigracji, Biblioteka Uniwersytecka w Toruniu, Archiwum Wiadomości, korespondencja redakcyjna. „Skamander” 1920, z. I. A. Słonimski, Załatwione odmownie, Warszawa 1964. Wywiad dla Muzeum Literatury, Archiwum Kazimiery Iłłakowiczówny, Biblioteka Kórnicka PAN, sygn. 12030/1-2. 6. ŚMIERĆ PREZYDENTA K. Iłłakowiczówna, Ścieżka obok drogi, Warszawa 1989. K. Iłłakowiczówna, Wspomnienia i reportaże, Warszawa 1997. List Kazimiery Iłłakowiczówny do Julii Pugetowej z Kwileckich, Biblioteka Narodowa, sygn. 16926/1. Francis McCullagh, Prześladowanie chrześcijaństwa przez bolszewizm rosyjski, przeł. K. Iłłakowiczówna, Warszawa 1924. Z. Nałkowska, Dzienniki 1918–1929, Warszawa 1980. M. Ołdakowska-Kuflowa, Chrześcijańskie widzenie świata w poezji Kazimiery Iłłakowiczówny, Lublin 1993. H. Ostrowska-Grabska, Bric à brac, Warszawa 1985. A. Piłsudska, Wspomnienia, Warszawa 1989. Prosper, W odpowiedzi... wam, „Robotnik”, 19 grudnia 1922. Relacja Jarosława Iwaszkiewicza: Finezje poetyckie, Polskie Radio 1996, odc. 4. M. Ruszczyc, Strzały w Zachęcie, Katowice 1987. M. Samozwaniec, Maria i Magdalena, cz. 2, Warszawa 1989. A. Słonimski, 138 wierszy, Warszawa 1979. A. Słonimski, Alfabet wspomnień, Warszawa 1989. P. Sołowianiuk, Jasnowidz w salonie, czyli spirytyzm i paranormalność w Polsce międzywojennej, Warszawa 2014. K. Szymanowski, Korespondencja, t. 2, Kraków 1994. 7. NA SŁUŻBIE. U MARSZAŁKA Archiwum Akt Nowych, Akta Kazimiery Iłłakowiczówny, sygn. 2/1777 0/1. J. Biesiada, Kontakty literackie Kazimiery Iłłakowiczówny z międzywojennym Poznaniem, „Ecclesia. Studia z dziejów Wielkopolski” 2012, t. 7. Co mówił dr Goebbels?, „Ilustrowana Republika”, 14 czerwca 1934. K. Czachowski, Obraz współczesnej literatury polskiej, Warszawa–Lwów 1936. M. Dąbrowska, Dzienniki, 1914–1965, Warszawa 2009. J. Goebbels, Dzienniki, t. 1, 1923–1939, przeł. E.C. Król, Warszawa 2014. W. Hulewicz, Kazimiera Iłłakowiczówna. Przemówienie, „Źródła Mocy”,1930, r. IV, z. 6. S. Kolbuszewski, Samotność Iłłakowiczówny, „Życie Literackie” 1934, nr 4. K. Iłłakowiczówna, Ścieżka obok drogi, Warszawa 1989. K. Iłłakowiczówna, Trazymeński zając, Warszawa 1968. K. Iłłakowiczówna, Wspomnienia i reportaże, Warszawa 1997. J. Koller, Wieczór autorski Kazimiery Iłłakowiczówny, „Dziennik Poznański” 1930, nr 50. M. Korniłowiczówna, Wnuczka Promienistego Tomasza, „Odra” 1983, nr 9. List Kazimiery Iłłakowiczówny do Izabelli Potulickiej, Biblioteka Kórnicka PAN, sygn. 12055/1. List Romana Męcińskiego do marszałka Piłsudskiego, Instytut Józefa Piłsudskiego w Ameryce, sygn. 701/1/60. S. Mackiewicz, Markietanka poezji polskiej, Wywiad z K. Iłłakowiczówną, „Słowo Wileńskie”, 27 marca 1934. S. Miłaszewski, Misja i taktyka, „Prosto z mostu”, 19 stycznia 1936. H. Naglerowa, Serce poetki a praca społeczna, „Pion”, 16 marca 1935. Z. Nałkowska, Dzienniki 1918–1929, Warszawa 1980. J. Ratajczak, Wspomnienia Barbary Czerwijowskiej, „W Drodze” 1991, nr 2. A.M. Swinarski, Przez kwiatek... O życiu miłosnym i poezji kretynów, „Kurier Poznański” 1934, nr 77. Z. Wasilewski, Poeci i teatr. Spostrzeżenia, Warszawa 1929. 8. PLISZKA W JASKINI LWA Archiwum Kazimiery Iłłakowiczówny, Biblioteka Kórnicka PAN, sygn. 12006; 12007/2; 12009; 12010. L. Ciechanowska, Rozmowa z Kazimierą Iłłakowiczówną, „Prosto z mostu” 1935, nr 2. M. Dąbrowska, Dzienniki, 1914–1965, Warszawa 2009. W. Gombrowicz, Wspomnienia polskie, Kraków 1996. „Ilustrowany Kuryer Codzienny”, 28 lutego 1939, nr 59. K. Iłłakowiczówna, Listy do redakcji, „Kurier Poranny”, 10 marca 1939. K. Iłłakowiczówna, Niewczesne wynurzenia, Warszawa 1958. K. Iłłakowiczówna, O moich przyjaciołach Żydach, „Pion” 1938, nr 30. K. Iłłakowiczówna, Rzecz o kocmołuchach i perle, „Kronika Polski i Świata” 1938, nr 23. K. Iłłakowiczówna, Ścieżka obok drogi, Warszawa 1989. K. Iłłakowiczówna, Trazymeński zając, Warszawa 1968. K. Iłłakowiczówna, Wiersze o marszałku Piłsudskim 1912–1935, Warszawa 1936. K. Iłłakowiczówna, Wspomnienia i reportaże, Warszawa 1997. Iłłakowicz, poetessa marszałka Piłsudskiego, „Nemzebiujsag”, 6 grudnia 1936. J. Iwaszkiewicz, Iłła w Kopenhadze, „Przekrój” 1959, nr 739. Ś. Karpiński, Zjehanna, „Kurier Warszawski”, 11 lutego 1939. W. Lipiński, O książce Kazimiery Iłłakowiczówny, za: „Ilustrowany Kuryer Codzienny”, 3 marca 1939. L. Puget, Gdy kobiety obradują, „Czas”, 6 września 1936. A. Piłsudska, Wspomnienia, Warszawa 1989. K. Pruszyński, Iłła i Jehanne, „Ilustrowany Kuryer Codzienny”, 4 lutego 1939. J. Ratajczak, Lekcje u Iłłakowiczówny, Poznań 1986. R. Rey, Ryzykowne eksporty i mieszkaniowe smętki, „Ilustrowany Kuryer Codzienny”, 5 czerwca 1938. A. Słonimski, Kroniki tygodniowe 1936–1939, Dziekanów Leśny 2004. L. Sz., Co ta Iłła zawiniłła, „Ilustrowany Kuryer Codzienny”, 5 lutego 1939. L. Tomanek, Profanacja!? Nie! Adoracja!, „Ilustrowany Kuryer Codzienny” 4 lutego 1939. P. Wężarski, Zbytni subiektywizm, „Pro Christo: Wiarą i Czynem” 1937, nr 8. M.J. Wielopolska, Pliszka w jaskini lwa. Rozważania nad książką panny Iłłakowiczówny „Ścieżka obok drogi”, Warszawa 1939. K. Wierzyński, Pamiętnik poety, Warszawa 1991. W. Wójcik, Legenda Piłsudskiego w polskiej literaturze międzywojennej, Katowice 1978. O. Knie, Kazimiera Iłłakowiczówna mówi dla „Za i przeciw”, „Za i Przeciw” 1977, nr 30. 9. W KLUŻU. OBCA K. Iłłakowiczówna, Listy do siostry Barbary Czerwijowskiej z lat 1946–1959, Poznań 2014. K. Iłłakowiczówna, Niewczesne wynurzenia, Warszawa 1958. K. Iłłakowiczówna, Wspomnienia i reportaże, Warszawa 1997. K. Iłłakowiczówna, Z rozbitego fotoplastykonu, Warszawa 1957. A. Janta, Przyjemnie zapoznać, Londyn 1972. A. Kowalska, Dzienniki 1927–1969, Warszawa 2008. List Kazimiery Iłłakowiczówny do Józefy Grabowskiej, Biblioteka Kórnicka PAN, sygn. 12077. List Kazimiery Iłłakowiczówny do Julii Puget, Wojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna w Bydgoszczy, Korespondencja Kazimiery Iłłakowiczówny z lat 1939– 1951, rkps. 840/II. List Kazimiery Iłłakowiczówny do Marii Niklewiczowej, Muzeum Literatury w Warszawie, sygn. 754. List Kazimiery Iłłakowiczówny do Stefana Fregata, Muzeum Literatury im. A. Mickiewicza w Warszawie, sygn. 753. List Józefy Grabowskiej do Kazimiery Iłłakowiczówny, Biblioteka Kórnicka PAN, sygn. 12077. Listy Józefy Grabowskiej do Kazimiery Iłłakowiczówny, Wojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna w Bydgoszczy, Korespondencja Kazimiery Iłłakowiczówny z lat 1939–1951, rkps. 881/II. K. Morawski, Tamten brzeg, Paryż 1996. Przemówienie do Polaków w Budapeszcie, Archiwum Kazimiery Iłłakowiczówny, Biblioteka Kórnicka PAN, sygn. 12011. A. Rogalski, Kazimiera Iłłakowiczówna, Szkic do portretu, „Kierunki” 1984, nr 6. J. Tuwim, Listy do przyjaciół-pisarzy, Warszawa 1979. M. Willaume, Kazimiera Iłłakowiczówna w Siedmiogrodzie, „Annales Universitatis Mariae Curie-Skłodowska”, Lublin 1985. 10. POWRÓT. BEZDOMNA G. Banaszkiewicz, Ta jedna nić-poezja, „Tydzień” 1975, nr 5. M. Dąbrowska, Dzienniki, 1914–1965, Warszawa 2009. E. Daszewska, Dada, Iłła, Kika, Katowice 2016. Z. Herbert, Ornamentatorzy, w: Hermes, pies i gwiazda, Warszawa 1957. K. Iłłakowiczówna, Niewczesne wynurzenia, Warszawa 1958. K. Iłłakowiczówna, Listy do siostry Barbary Czerwijowskiej z lat 1946–1959, Poznań 2014. K. Iłłakowiczówna, Na Kongres Pokoju, „Odra” 1948, nr 13. K. Iłłakowiczówna, Trazymeński zając, Warszawa 1968. T. Jankowski, Wywiad z Kazimierą Iłłakowiczówną, „Za i Przeciw” 1962, nr 7. List Kazimiery Iłłakowiczówny do Aliny Augustowskiej, Biblioteka Kórnicka PAN, sygn. 1355. List Kazimiery Iłłakowiczówny do Jerzego Stempowskiego, „Wiadomości Kulturalne” 1994, nr 16. List Kazimiery Iłłakowiczówny do Julii Puget, Wojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna w Bydgoszczy, Korespondencja Kazimiery Iłłakowiczówny z lat 1939– 1951, rkps. 840/II. List Kazimiery Iłłakowiczówny do Mieczysława Grydzewskiego, AE/AW/CIV – Archiwum Emigracji, Biblioteka Uniwersytecka w Toruniu, Archiwum Wiadomości, korespondencja redakcyjna. List K. Iłłakowiczówny do S. Wengierowa, Biblioteka Raczyńskich, rkp DL/186 k. 72a-72b. List Kazimiery Iłłakowiczówny do Wacława Kubackiego, w: Listy poetów ze zbioru Wacława Kubackiego, wybór W. Kubacki, Warszawa 1993. List Kazimiery Iłłakowiczówny do ZAIKS-u, Biblioteka Kórnicka PAN, sygn. 12060. Listy Kazimiery Iłłakowiczówny do Eugeniusza Paukszty (1951–1976), „Ecclesia. Studia z dziejów Wielkopolski” 2011, t. 6, opr. Jacek Biesiada. M. Łozińska, J. Łoziński, W powojennej Polsce. 1945–1948, Warszawa 2015. P. Nowak, Skuteczna czy nieskuteczna. Socjalistyczna cenzura w czasach terroru stalinowskiego. Studium przypadku poznańskiego wydawnictwa Albertinum (Księgarni św. Wojciecha), „Toruńskie Studia Bibliologiczne” 2013, nr 2. J. Ratajczak, Lekcje u Iłłakowiczówny, Poznań 1986. A. Rogalski, Kazimiera Iłłakowiczówna, Szkic do portretu, „Kierunki” 1984, nr 6. A. Tuszyńska, Krzywicka. Długie życie gorszycielki, Kraków 2009. Rozmowa autorki z prof. Stefanem Żyndą 21 października 2015 roku. J. Tuwim, Listy do przyjaciół-pisarzy, Warszawa 1979. J. Waldorff, Droga z Cluj, „Przekrój”, 4 sierpnia 1947. B. Żynda, Kazimiera Iłłakowiczówna we wspomnieniach starego księgarza, Poznań 1989. I. i B. Żyndowie, O Kazimierze Iłłakowiczównie, „Za i Przeciw” 1983, nr 51/52. 11. NA GAJOWEJ. ANNA KARENIN Cytaty dotyczące Anny Kareniny pochodzą z Archiwum Kazimiery Iłłakowiczówny, Biblioteka Kórnicka PAN, sygn. 12058. M. Dąbrowska, Dzienniki, 1914–1965, Warszawa 2009. List Antoniego Plater-Zyberka, Biblioteka Kórnicka PAN, sygn. 12097. List Kazimiery Iłłakowiczówny do Aliny Augustowskiej, Biblioteka Kórnicka PAN, sygn. 13551. List Kazimiery Iłłakowiczówny do Mieczysława Grydzewskiego AE/AW/CIV – Archiwum Emigracji, Biblioteka Uniwersytecka w Toruniu, Archiwum Wiadomości, korespondencja redakcyjna. List Kazimiery Iłłakowiczówny do Wacława Kubackiego, w: Listy poetów ze zbioru Wacława Kubackiego, wybór W. Kubacki, Warszawa 1993. List Marii Dąbrowskiej do Kazimiery Iłłakowiczówny, Biblioteka Kórnicka PAN, sygn. 12073. List Pawła Hertza do Kazimiery Iłłakowiczówny, Archiwum Kazimiery Iłłakowiczówny, Biblioteka Kórnicka PAN, sygn. 12058. K. Iłłakowiczówna, Listy do siostry Barbary Czerwijowskiej z lat 1946–1959, Poznań 2014. K. Iłłakowiczówna, Niewczesne wynurzenia, Warszawa 1958. K. Iłłakowiczówna, Trazymeński zając, Warszawa 1968. R. Jędrzejewska-Wróbel, Potykając się o ciemność. Powojenna korespondencja Kazimiery Iłłakowiczówny, w: E. Krawiecka (red.), Z cienia niepamięci do światła: Wojciech Bąk, Kazimiera Iłłakowiczówna, Roman Brandstaetter, Poznań 2006. J. Kulma, Dykteryjki przedśmiertne, Warszawa 2014. J. Kulmowa, Ciułanie siebie, Warszawa 1995. T. Kuroczycki, Z problematyki rosyjsko-polskiego przekładu artystycznego: Kazimiery Iłłakowiczówny tłumaczenie „Anny Kareniny” na język polski, Poznań 1977. K. Nastulanka, Sami o sobie: rozmowy z pisarzami i uczonymi, Warszawa 1975. P. Osęka, Bić się, czy żyć. Historia z Polski Ludowej, w: „Ale Historia”, dodatek do „Gazety Wyborczej”, 2 listopada 2015. J. Ratajczak, Ten wariat, Wojciech Bąk, „Kultura” 1993, nr 1/2. Regulamin w Archiwum Kazimiery Iłłakowiczówny, Biblioteka Raczyńskich w Poznaniu, Ośrodek Dokumentacji Wielkopolskiego Życia Literackiego, archiwum Józefa Ratajczaka. A. Rogalski, Kazimiera Iłłakowiczówna, Szkic do portretu, „Kierunki” 1984, nr 6. Rozmowa autorki z Joanną i Janem Kulmami z 9 kwietnia 2014. M. Solińska-Nowak, Wspomnienie o Kazimierze Iłłakowiczównie, „Kronika Miasta Poznania” 1995, nr 4. J. Tuwim, Listy do przyjaciół-pisarzy, Warszawa 1979. Wywiad z Kazimierą Iłłakowiczówną, „Słowo Powszechne” 25 maja 1980. 12. NIECH LEPIEJ ŚNIĘ. POZNAŃ 1956 Archiwum Instytutu Pamięci Narodowej, IPN BU 0 236 128 5, k. 89. A. Bikont, J. Szczęsna, Lawina i kamienie. Pisarze wobec komunizmu, Warszawa 2006. K. Budrowska, Literatura i pisarze wobec cenzury PRL, Białystok 2009. S. Cenckiewicz, Oczami bezpieki. Szkice i materiały z dziejów aparatu bezpieczeństwa, Kraków 2004. M. Dąbrowska, Dzienniki, 1914–1965, Warszawa 2009. K. Iłłakowiczówna, Listy do siostry Barbary Czerwijowskiej z lat 1946–1959, Poznań 2014. K. Iłłakowiczówna, Rzeczy sceniczne, Warszawa 1969. J. Lechoń, Dziennik, t. 3, Warszawa 1993. List Kazimiery Iłłakowiczówny do Danuty Kubackiej, w: Listy poetów ze zbioru Wacława Kubackiego, wybór W. Kubacki, Warszawa 1993. Listy Iłłakowiczówny do Danuty Kubackiej 1954–1960 w: „Poezja” 1989, nr 5. Wywiad z Kazimierą Iłłakowiczówną, „Słowo Powszechne”, 25 maja 1980. List Kazimiery Iłłakowiczówny do Aliny Augustowskiej, Biblioteka Kórnicka PAN, sygn. 13551. List Kazimiery Iłłakowiczówny do Anny Kowalskiej, Muzeum Literatury w Warszawie, sygn.2154. List Kazimiery Iłłakowiczówny do Jarosława Iwaszkiewicza, Biblioteka Kórnicka PAN, sygn. 12055/1-2. List Kazimiery Iłłakowiczówny do Marii Niklewiczowej, Muzeum Literatury w Warszawie, sygn. 754. List Kazimiery Iłłakowiczówny do Stanisława Grochowiaka, Biblioteka Kórnicka PAN, sygn. 12054. Listy Kazimiery Iłłakowiczówny do Romana Aftanazego, Ossolineum, sygn. 179/94. A. Kowalska, Dzienniki 1927–1969, Warszawa 2008. E. Makowski, Poznański Czerwiec 1956 – pierwszy bunt społeczeństwa w PRL, Poznań 2001. J. Mikołajewski, Szkoła im. Marjańskiej. Rozmowa z wybitną poetką i tłumaczką Ludmiłą Marjańską, „Gazeta Wyborcza” 2001, nr 184. M. Niklewiczowa, Iłła i jej listy, „Tygodnik Powszechny” 1984, nr 8. Pisarze wobec dziesięciolecia. Kazimiera Iłłakowiczówna, „Nowa Kultura” 1954, nr 12. A. Rogalski, Kazimiera Iłłakowiczówna, Szkic do portretu, „Kierunki” 1984, nr 6. Testament Kazimiery Iłłakowiczówny w posiadaniu spadkobiercy. B. Zan-Czerwijowska, Wspomnienia. U pani Buynowej, maszynopis w posiadaniu spadkobiercy, Zbigniewa Wołka. 13. W CIEMNOŚCI S. Barańczak, Spór o Iłłakowiczównę, „Kultura” 1967, nr 22. S. Barańczak, Z nowości literatury dziecięcej, „Nurt” 1967, nr 3. M. Buczkówna, Prawdziwie chrześcijańska, „Wieź” 1977, nr 8. M. Chuda, Z adresownika poetki. Śladami listów Kazimiery Iłłakowiczówny, „Biblioteka”, nr 14. Ł. Danielewska, Portrety godzin, Warszawa 1987. Gangsterstwo na łamach, „Wrocławski Tygodnik Katolków” 1967, nr 5. J. Giedroyć, A. Janta-Połczyński, Korespondencja 1947–1974, Warszawa 2009. Hamilton, Książka jako przedmiot użytkowy, „Kultura” 1967, nr 23. K. Iłłakowiczówna, List do redakcji, „Kultura” 1967, nr 23. K. Iłłakowiczówna, Niewczesne wynurzenia, Warszawa 1958. K. Iłłakowiczówna, Wspomnienia i reportaże, Warszawa 1997. J. Iwaszkiewicz, Dzienniki 1964–1989, Warszawa 2011. J. Iwaszkiewicz, bez tytułu, „Życie Warszawy” 1968, nr 163. B. Jęcz, Imiona portretu, w: Kiedy przebije się źródło, napijemy się wszyscy. W 25. rocznicę odejścia Kazimiery Iłłakowiczówny, wybór i oprac. B. Walczak, Poznań 2008. List bpa Mariana Przykuckiego do kardynała Stefana Wyszyńskiego, w: E. Krawiecka (red.), Z cienia niepamięci do światła: Wojciech Bąk, Kazimiera Iłłakowiczówna, Roman Brandstaetter, Poznań 2006. List Kazimiery Iłłakowiczówny do Aliny Augustowskiej, Biblioteka Kórnicka PAN, sygn. 13551. List Kazimiery Iłłakowiczówny do Danuty Kubackiej, w: Listy poetów ze zbioru Wacława Kubackiego, wybór W. Kubacki, Warszawa 1993. List Kazimiery Iłłakowiczówny do Margaret Solińskiej-Nowak, „Kronika Miasta Poznania” 1995, nr 4. List Kazimiery Iłłakowiczówny do Marii Niklewiczowej, Muzeum Literatury w Warszawie, sygn.754. List Ryszarda Matuszewskiego do Kazimiery Iłłakowiczówny, Biblioteka Kórnicka PAN, sygn. 12058. Listy Kazimiery Iłłakowiczówny do Joanny Kulmowej, Biblioteka Kórnicka PAN, sygn. 12055/3. J. Kandziora, Trzy pamflety Stanisława Barańczaka, „Teksty Drugie” 2012, nr 1–2. A. Kowalska, Dzienniki 1927–1969, Warszawa 2008. J. Kulmowa, Ciułanie siebie, Warszawa 1995. I. Maciejewska, Pamięci Kazimiery Iłłakowiczówny, „Twórczość” 1983, nr 12. J. Maciejewski, Mowa nad trumną K. Iłłakowiczówny, Biblioteka Kórnicka PAN, sygn. 12001/11. R. Matuszewski, Niesmaczny wybryk recenzenta, „Poezja” 1967, nr 5. M. Niklewiczowa, Iłła i jej listy, „Tygodnik Powszechny” 1984, nr 8. J. Ratajczak, Lekcje u Iłłakowiczówny, Poznań 1986. J. Rostworowski, Między wierszami, „Wiadomości” 1967, nr 19. Rozmowa autorki z Barbarą Żyndą z 21 października 2015. Rozmowa autorki z Joanną Kulmową. M. Rzepińska, Spór o Iłłakowiczównę, „Kultura” 1967, nr 19. J.J. Szczepański, Kadencja, Kraków 1989. Testament Kazimiery Iłłakowiczówny, w posiadaniu Zbigniewa Wołka. E. Wesołowska, Wspomnienie o Kazimierze Iłłakowiczównie, maszynopis w posiadaniu autorki. Wywiad z Kazimierą Iłłakowiczówną, „Głos Wielkopolski” 1981, nr 46. B. Żynda, Kazimiera Iłłakowiczówna we wspomnieniach starego księgarza, Poznań 1988. ===Lx0oGS4dJFdkVmZQYgg+CD9eZl44WW1bbg04WTsPa1hoW29dPw4= P RZ YP I S Y [1] Listy Iłłakowiczówny do siostry zostały prawdopodobnie przez pomyłkę zostawione przez Janinę Czerwijowską w mieszkaniu poetki podczas jego porządkowania po jej śmierci. Odnalezione w latach dziewięćdziesiątych w zbiorach Domu Literatury Biblioteki Raczyńskich w Poznaniu zostały wydane w 2014 roku (w opracowaniu Lucyny Marzec) przez Wydawnictwo Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej i Centrum Animacji Kultury w Poznaniu. Jest ich sześćset trzydzieści. ===Lx0oGS4dJFdkVmZQYgg+CD9eZl44WW1bbg04WTsPa1hoW29dPw4=